25-27.10.2019 Wczasy w Kacwinie
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1063
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
25-27.10.2019 Wczasy w Kacwinie
W tym roku październik zaserwował 16 dni pod rząd z piękną słoneczną pogodą. Na sam koniec tego okresu udało nam się wyjechać na Spisz, żeby trochę poleniuchować w spokojnej, nieznanej nam okolicy.
Na bazę wypadową wybrałem Kacwin. Małą miejscowość leżącą przy granicy, na uboczu. Polska zabita dechami wieś oferuje całkiem duży wybór kwater. Tym razem padło na domek, luksusowy, z kominkiem. Patrząc na zdjęcia w necie myślałem, że to jakaś pomyłka z ceną. Na miejscu okazało się, że jednak nie. Taki domek można mieć za tyle samo, co kawałek ziemi na rozbicie namiotu we Włoszech
Część mieszkańców Kacwina wciąż zajmuje się uprawą roli oraz hodowlą owiec i krów. Z nowymi domami i pensjonatami sąsiadują stare drewniane zabudowania.
A to nieco szerszy widok dający wyobrażenie o miejscowości.
Na pierwszą wycieczkę ruszamy w Pieniny Spiskie. Najpierw czerwonym szlakiem idącym w zasadzie bezścieżkowo dnem doliny potoku Bałyże.
Potok malutki, ale miejscami bobry pobudowały spore tamy. Mamy wrażenie, że jesteśmy gdzieś bardzo daleko od wszelakiej cywilizacji.
Następnie nabieramy wysokości, skąd roztaczają się ciekawe widoki na Pieniny.
Ostatki jesieni.
Atakujemy Żar (883) - najwyższy szczyt.
Jest tu platforma widokowa, a z niej taki widok na północ, na Jezioro Czorsztyńskie i Gorce.
Najpiękniejsze miejsce dnia. Na bezszlakowym zejściu z Żaru w kierunku Łapsz Niżnych.
Siedzimy długo i jedyne czego żałujemy to bardzo słaba przejrzystość powietrza. Tatry są tak blisko, a widać je ledwie. Na zdjęciach z szerokim planem w ogóle nie wychodzą.
Ale one tam są. Blisko jak na wyciągnięcie ręki.
Wracamy do Kacwina. W lokalu jemy dobrą pizzę po góralsku, z oscypkiem i żurawiną, pijemy słowackie piwo.
Na zdjęciu kościół w Kacwinie.
A w domku rozpalam w kominku.
Ależ to fajne i romantyczne urządzenie.
Poprawiamy jeszcze włoskim winem.
Takie wczasy to ja rozumiem!
Na bazę wypadową wybrałem Kacwin. Małą miejscowość leżącą przy granicy, na uboczu. Polska zabita dechami wieś oferuje całkiem duży wybór kwater. Tym razem padło na domek, luksusowy, z kominkiem. Patrząc na zdjęcia w necie myślałem, że to jakaś pomyłka z ceną. Na miejscu okazało się, że jednak nie. Taki domek można mieć za tyle samo, co kawałek ziemi na rozbicie namiotu we Włoszech
Część mieszkańców Kacwina wciąż zajmuje się uprawą roli oraz hodowlą owiec i krów. Z nowymi domami i pensjonatami sąsiadują stare drewniane zabudowania.
A to nieco szerszy widok dający wyobrażenie o miejscowości.
Na pierwszą wycieczkę ruszamy w Pieniny Spiskie. Najpierw czerwonym szlakiem idącym w zasadzie bezścieżkowo dnem doliny potoku Bałyże.
Potok malutki, ale miejscami bobry pobudowały spore tamy. Mamy wrażenie, że jesteśmy gdzieś bardzo daleko od wszelakiej cywilizacji.
Następnie nabieramy wysokości, skąd roztaczają się ciekawe widoki na Pieniny.
Ostatki jesieni.
Atakujemy Żar (883) - najwyższy szczyt.
Jest tu platforma widokowa, a z niej taki widok na północ, na Jezioro Czorsztyńskie i Gorce.
Najpiękniejsze miejsce dnia. Na bezszlakowym zejściu z Żaru w kierunku Łapsz Niżnych.
Siedzimy długo i jedyne czego żałujemy to bardzo słaba przejrzystość powietrza. Tatry są tak blisko, a widać je ledwie. Na zdjęciach z szerokim planem w ogóle nie wychodzą.
Ale one tam są. Blisko jak na wyciągnięcie ręki.
Wracamy do Kacwina. W lokalu jemy dobrą pizzę po góralsku, z oscypkiem i żurawiną, pijemy słowackie piwo.
Na zdjęciu kościół w Kacwinie.
A w domku rozpalam w kominku.
Ależ to fajne i romantyczne urządzenie.
Poprawiamy jeszcze włoskim winem.
Takie wczasy to ja rozumiem!
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1063
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 25-27.10.2019 Wczasy w Kacwinie
Na drugi dzień planowałem większą wycieczkę, na Słowację, na główny grzbiet Magury Spiskiej, żeby Tatry pooglądać. Niestety brak przejrzystości pierwszego dnia ostudził mój optymizm. Do tego jakoś późno wstaliśmy, rano wolno się zbieraliśmy, bo za oknem długo ciemno było. W końcu jak wyszliśmy, to poruszaliśmy się jak we mgle.
Pozostało tylko pajęczyny focić.
Miałem nadzieję, że być może wyżej ta mgła zniknie, więc poruszaliśmy się na oślep bezszlakowo w kierunku grzbietu granicznego.
Stopniowo się przerzedzało.
Tatry widać nawet całkiem.
Mgła opadła, pozostała tylko na dnie dolin.
Wyszliśmy idealnie na Frankovską horę i tam takie cuda.
Za plecami Trzy Korony.
Siedzimy, podziwiamy, oglądamy.
Zastanawiam się nad planem dalszej wędrówki. Pokazuję Ukochanej odległy grzbiet Magury Spiskiej, widać nawet słynną "ścieżkę w koronach drzew", mówię, że tam planowałem iść, no ale to tak daleko, że już nie zdążymy. Ukochana mówi, chodźmy.
Sprężyliśmy się i ruszyliśmy żwawo. Bez szlaku, ale za to cyklotrasą.
Po drodze mijaliśmy obiekty przyrody nieożywionej.
Ożywionej.
Było trochę jesieni.
Szybko zeszło i już podchodzimy na Małą Polanę.
A tam to paskudztwo.
Teren rozkopany, obok wieży wyższy od niej nadajnik.
Ludzi tłumy. Jazgot jak w ulu.
Trawa przywieziona w kawałkach. Ludzie siedzą, jedzą i patrzą. Ale chyba nie na Tatry, bo te słabo widać.
Tylko patrzą se na nowy model Reno...
Paskudne miejsce, paskudna atmosfera i kasują 20 euro od osoby (wieża + kolejka). W głowie nam się to nie mieści.
Uciekamy stamtąd zniesmaczeni. O dziwo z setek osobników homo sapiens, których przyciągnęła wieża, nikt nie oddala się poza obszar sztucznie nasadzonej trawy. Nikt już nie idzie w kierunku Magurki, choć to tylko godzinka szeroką drogą z minimalnymi przewyższeniami.
A Tatry stąd nawet lepiej widać.
Na Magurce odbijamy na szlak czerwony. Na którym pełno wiatrołomów. Mówię Ukochanej, że to tylko trochę, już na pewno ostatnie... a one są i są... i uatrakcyjniają nam drogę.
Szlak szybko schodzi w dół do Malej Frankovej, a my zostajemy na grzbiecie i idziemy dalej bez szlaku.
Długa to wędrówka i męcząca. Nie ma praktycznie żadnej ścieżki. Zupełnie dziko. Multum saren i jeleni. Przechodzimy przez szczyty Solisko i Polana.
Niżej grzbiet oferuje łąki i szerokie widoki na północ.
W oddali po prawej widać Kacwin, w tle grzbiet Lubania.
Bardzo fajnie udało się pochodzić. W domu planowałem przejść tą trasę w odwrotnym kierunku. Wydawało mi się, że odcinek na Magurkę grzbietem będzie łatwiejszy, a powrót trudniejszy nawigacyjnie. Okazało się na odwrót. Szlakami ta trasa ma ok 30 km, ale niestety połowa po asfalcie. Grzbietami pewnie wychodzi parę km więcej i o wiele ciekawiej
Pozostało tylko pajęczyny focić.
Miałem nadzieję, że być może wyżej ta mgła zniknie, więc poruszaliśmy się na oślep bezszlakowo w kierunku grzbietu granicznego.
Stopniowo się przerzedzało.
Tatry widać nawet całkiem.
Mgła opadła, pozostała tylko na dnie dolin.
Wyszliśmy idealnie na Frankovską horę i tam takie cuda.
Za plecami Trzy Korony.
Siedzimy, podziwiamy, oglądamy.
Zastanawiam się nad planem dalszej wędrówki. Pokazuję Ukochanej odległy grzbiet Magury Spiskiej, widać nawet słynną "ścieżkę w koronach drzew", mówię, że tam planowałem iść, no ale to tak daleko, że już nie zdążymy. Ukochana mówi, chodźmy.
Sprężyliśmy się i ruszyliśmy żwawo. Bez szlaku, ale za to cyklotrasą.
Po drodze mijaliśmy obiekty przyrody nieożywionej.
Ożywionej.
Było trochę jesieni.
Szybko zeszło i już podchodzimy na Małą Polanę.
A tam to paskudztwo.
Teren rozkopany, obok wieży wyższy od niej nadajnik.
Ludzi tłumy. Jazgot jak w ulu.
Trawa przywieziona w kawałkach. Ludzie siedzą, jedzą i patrzą. Ale chyba nie na Tatry, bo te słabo widać.
Tylko patrzą se na nowy model Reno...
Paskudne miejsce, paskudna atmosfera i kasują 20 euro od osoby (wieża + kolejka). W głowie nam się to nie mieści.
Uciekamy stamtąd zniesmaczeni. O dziwo z setek osobników homo sapiens, których przyciągnęła wieża, nikt nie oddala się poza obszar sztucznie nasadzonej trawy. Nikt już nie idzie w kierunku Magurki, choć to tylko godzinka szeroką drogą z minimalnymi przewyższeniami.
A Tatry stąd nawet lepiej widać.
Na Magurce odbijamy na szlak czerwony. Na którym pełno wiatrołomów. Mówię Ukochanej, że to tylko trochę, już na pewno ostatnie... a one są i są... i uatrakcyjniają nam drogę.
Szlak szybko schodzi w dół do Malej Frankovej, a my zostajemy na grzbiecie i idziemy dalej bez szlaku.
Długa to wędrówka i męcząca. Nie ma praktycznie żadnej ścieżki. Zupełnie dziko. Multum saren i jeleni. Przechodzimy przez szczyty Solisko i Polana.
Niżej grzbiet oferuje łąki i szerokie widoki na północ.
W oddali po prawej widać Kacwin, w tle grzbiet Lubania.
Bardzo fajnie udało się pochodzić. W domu planowałem przejść tą trasę w odwrotnym kierunku. Wydawało mi się, że odcinek na Magurkę grzbietem będzie łatwiejszy, a powrót trudniejszy nawigacyjnie. Okazało się na odwrót. Szlakami ta trasa ma ok 30 km, ale niestety połowa po asfalcie. Grzbietami pewnie wychodzi parę km więcej i o wiele ciekawiej
- sprocket73
- Turysta
- Posty: 1063
- Rejestracja: 09 czerwca 2011, 15:06
Re: 25-27.10.2019 Wczasy w Kacwinie
Wszystko co dobre szybko się kończy. Pora na ostatni dzień wczasów w Kacwinie.
Przed weekendem prognozy co do niedzieli były niepewne, mogło już przyjść załamanie pogody, więc nic nie planowałem. Okazało się, że pogoda ma jeszcze wytrzymać. Spektakularnych celów w okolicy nie ma, więc postanowiłem się tak tylko powłóczyć po łagodnych nudnych pagórkach. Podjechaliśmy do wsi Trybsz i ruszyliśmy niebieskim szlakiem na południe.
Łąki, pola, trochę lasu. Krowy jedzą. Nic się nie dzieje. Nuda.
Widoki na jakiś pagórek. Kotelnicę, Babią, Pilsko.
Tatry wyższe.
Tatry niższe.
Duże przestrzenie. Łagodne podejścia. Przed nami Pawlikowski Wierch (1016).
Okoliczności przyrody... ten, tego... i niepowtarzalnej.
Siedzimy i patrzymy.
Przysiółek Pawliki, pod Pawlikowskim Wierchem.
Zmieniamy na czerwony szlak i idziemy na północ.
Stara bacówka po drodze.
W pewnym momencie uznaję, że należy porzucić szlak, który ma iść krótkim zalesionym grzbietem. a potem zejść w dolinę do Łapsz Wyżnich. Zamiast tego decyduje się iść długim, częściowo odsłoniętym grzbietem przez Kuśnierzów Wierch (814).
Szybko okazuje się, że to była dobra decyzja. W dole Łapsze Wyżnie, w tle Pieniny i Beskid Sądecki.
Ukochanej się podoba.
A co do Tatr, ciągle są widoczne.
Schodzimy do Łapsz Wyżnich.
Czerwonym szlakiem wychodzimy na Grandeus (795).
Gorce.
Następnie poruszamy się płaskim bezszlakowym grzbietem w kierunku w kierunku zachodnim, ku wzniesieniu Ubocz (767).
Tatry oglądamy ciągle.
Nad Trybszem ktoś zmajstrował taki punkcik widokowy.
Słońce zachodzi, bezszlakowo schodzimy do auta.
Ależ był to spokojny i cudny widokowo dzień!
To by było na tyle. Obiecaliśmy sobie, że na pewno musimy częściej odwiedzać Spisz.
Przed weekendem prognozy co do niedzieli były niepewne, mogło już przyjść załamanie pogody, więc nic nie planowałem. Okazało się, że pogoda ma jeszcze wytrzymać. Spektakularnych celów w okolicy nie ma, więc postanowiłem się tak tylko powłóczyć po łagodnych nudnych pagórkach. Podjechaliśmy do wsi Trybsz i ruszyliśmy niebieskim szlakiem na południe.
Łąki, pola, trochę lasu. Krowy jedzą. Nic się nie dzieje. Nuda.
Widoki na jakiś pagórek. Kotelnicę, Babią, Pilsko.
Tatry wyższe.
Tatry niższe.
Duże przestrzenie. Łagodne podejścia. Przed nami Pawlikowski Wierch (1016).
Okoliczności przyrody... ten, tego... i niepowtarzalnej.
Siedzimy i patrzymy.
Przysiółek Pawliki, pod Pawlikowskim Wierchem.
Zmieniamy na czerwony szlak i idziemy na północ.
Stara bacówka po drodze.
W pewnym momencie uznaję, że należy porzucić szlak, który ma iść krótkim zalesionym grzbietem. a potem zejść w dolinę do Łapsz Wyżnich. Zamiast tego decyduje się iść długim, częściowo odsłoniętym grzbietem przez Kuśnierzów Wierch (814).
Szybko okazuje się, że to była dobra decyzja. W dole Łapsze Wyżnie, w tle Pieniny i Beskid Sądecki.
Ukochanej się podoba.
A co do Tatr, ciągle są widoczne.
Schodzimy do Łapsz Wyżnich.
Czerwonym szlakiem wychodzimy na Grandeus (795).
Gorce.
Następnie poruszamy się płaskim bezszlakowym grzbietem w kierunku w kierunku zachodnim, ku wzniesieniu Ubocz (767).
Tatry oglądamy ciągle.
Nad Trybszem ktoś zmajstrował taki punkcik widokowy.
Słońce zachodzi, bezszlakowo schodzimy do auta.
Ależ był to spokojny i cudny widokowo dzień!
To by było na tyle. Obiecaliśmy sobie, że na pewno musimy częściej odwiedzać Spisz.