Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
Druga połowa tegorocznego czerwca zdominowana została przez upały. I właśnie wtedy postanowiłem ruszyć w Karkonosze, aby w końcu przy dobrej pogodzie zdobyć Śnieżkę. Ostatnie dwie próby zimowe zakończyły się połowicznym sukcesem: w 2018 roku przeszkodził wiatr, a pół roku temu na szczyt weszliśmy, lecz widoczność ograniczona była do kilku metrów.
Tym razem chyba nic takiego nam nie grozi: prognozy zapowiadają dużo słońca i bardzo wysoką temperaturę.
Przed godziną 9-tą dojeżdżamy do Kowar (Schmiedeberg) i parkujemy samochód w pobliżu ś.p. dworca kolejowego. Nasz cel jest doskonale widoczny, będziemy dziś na niego patrzeć praktycznie z każdej możliwej strony.
Wkrótce pojawia się autobus kursujący kilka razy dziennie na przełęcz Okraj i potem na czeską stronę. Ludzi w środku sporo. Mijamy m.in. punkt widokowy na Karkonosze z okolic Pomnika Poległych. Pomnik wystawiono miejscowym służącym w oddziałach górskich, a współcześnie - nie wiadomo czemu - dołożono mu kolorowy herb (Dolnego) Śląska.
Po trzech kwadransach autokar zatrzymuje się na placu w środkowej części Pecu pod Sněžkou (niem. Petzer). Chcielibyśmy wysiąść, ale nic z tego - kierowca zaczyna "ogłoszenia parafialne": informuje wszystkich jak dostać się do wyciągu na Śnieżkę, gdzie wymienić walutę, co zjeść itp.. Wszystko fajnie, tylko nas to zupełnie nie interesuje, my chcemy wyjść! Drzwi jednak nadal są zamknięte, dopiero po zakończeniu kazania możemy wyskoczyć na rozgrzane powietrze.
Pec na mapach jawi się jako niemała miejscowość i centrum na pierwszy rzut oka też sprawia takie wrażenie, ale w rzeczywistości na stałe mieszka tu ledwie 650 osób i, choć posiada prawa miejskie, to osada typowo pod turystów.
Architektura często wzajemnie się wyklucza: są obiekty naśladujący styl tyrolski, jest tradycyjny styl sudecki, a także nowoczesne budynki o intrygującej bryle.
W ramach kontrastu: stara poczta z 1911 roku (z żółtą fasadą) oraz najwyższy w miejscowości hotel z lat 70. ubiegłego wieku. Niezbyt gryfny, widać go z daleka.
Karczma z 1791 roku to z kolei budynek najstarszy i nadal pełniący swe funkcje.
Otwarte już lokale kuszą zimnym piwem, ale nasza trójka dzielnie je olewa i rusza na żółty szlak. Dokładnie w przeciwną stronę niż ten najkrótszy na Śnieżkę. Początek jest stromy, potem robi się łagodniej. Ścieżka w lesie chroni przed upałem.
Po niecałych trzech kwadransach wychodzimy na polanę, później na kolejną. Niestety, pojawił się asfalt, który będzie nam towarzyszył przez większość dnia.
Cywilizację reprezentują wyciągi orczykowe oraz pierwsze boudy, w tym przypadku brązowo-czerwone Vébrovy boudy. Baru chyba nie mają...
Stąd widoki na najwyższy szczyt Sudetów i Czech będziemy mieli już często.
Wymyśliłem sobie trasę przez czeską stronę, tylko, że nie najkrótszym podejściem z Pecu, ale wielokilometrowe kółko. Co jakiś czas słyszę zatem pytania:
- Czy my na pewno idziemy na Śnieżkę? Przecież ona coraz bardziej się oddala!
Przecinamy szczyt Slatinná stráň (niem. Moorlahn, 1153 metry n.p.m.) i niedługo potem pojawiają się szerokie łąki o nazwie... "łąki" (Lučiny). Powstały one w XVII wieku w wyniku wyrębów lasu prowadzonych przez drwali sprowadzonych z Alp. Potem wybudowali oni swe domostwa, proste drewniane chałupy, w których hodowali bydło i kozy. Bodenwiesenbauden (chałupy na trawiastym gruncie - jak to określono na tablicy informacyjnej) przekształciły się w XIX wieku w przysiółek turystyczny, a miejsce domów zajęły pierwsze schroniska i hotele. Tak i jest do dzisiaj: co krótki odcinek pojawia się jakiś obiekt dla gości.
Na poniższym zdjęciu Chata Krakonoš (Krausabaude) a nad nią Černá hora (Schwarzenberg) z nadajnikiem.
Helena czyli dawne Helenenbaude.
Zaraz przy szlaku stoi Pražská bouda, która zastąpiła starą karczmę. Oczywiście to żadne schronisko, tylko hotel górski, choć trochę klimatu turystycznego w nim zostało. Ceny jednak są na poziomie wysokim. Ponieważ w brzuchach zaczęło trochę burczeć, więc zjadamy zupę, wypijamy piwo i zabieramy na wynos smaczne... słone bułeczki!
Jak okiem sięgnąć to widać kolejne dachy...
Nieme znaczki - B to właśnie Lučiny a "garnuszek" oznacza Hrnčířské Boudy.
Panorama z następnej łąki: Śnieżka, Obří důl, Studniční hora, a w dole wspomniany hotel w Pecu.
Łąka zurbanizowana.
Odcinek w lesie i ponownie polana z hotelem Lesní bouda (Waldbaude). Planowałem w niej kolejny postój, ale w środku i na zewnątrz dziki tłum, jakieś niemieckie wycieczki i ceny przeskoczyły już na poziom Wielkiej Rzeszy, więc poprzestaję na przybiciu pieczątki.
Daleko nie musieliśmy iść, gdyż po półtora kilometra mamy nieco spokojniejszą Lyžařską boudę (Skiemeisterbaude). Ma ona długą historię, bo sięgającą 1717 roku, a jako całoroczne schronisko służyła od lat 30. XX wieku. Niestety, spotkał ją częsty los karkonoskich schronisk, bowiem w 1996 zniszczył ją pożar. Postawiona od nowa nawiązuje do oryginalnego wyglądu.
A za nami Černá hora.
Siadamy aby ugasić pragnienie, bo upał zrobił się naprawdę nieznośny. Jeśli komuś sam zimny napój nie wystarcza, to może sobie wejść z kuflem do... strumienia .
Szlak za "narciarską chatą", o dziwo, pozbawiony jest asfaltu. Miła odmiana. Maszerujemy przez niski, nie dający cienia las w kierunku Liščí hory (Fuchsberg - 1363 metry).
Trochę poniżej zatrzymujemy się w punkcie widokowym. Co widać? Wiadomo. Przy okazji serwujemy skórze kolejną porcję spalenizny (mimo stosowanych kremów połowę ciała - tę, która była wystawiana w kierunku słońca - i tak mieliśmy spieczoną ), a do mojej żółtej koszulki walą całe masy muszek.
Na Śnieżce widać tłumy, co nie dziwi. U nas też pustek nie ma, ale w kolejkach jeszcze nie stoimy.
Plusem czeskiej części Karkonoszy jest bliskość obiektów turystycznych. Jeśli ktoś zgłodnieje lub poczuje nagły atak pragnienia nie musi dymać wiele kilometrów. Najbliższy nam to Chalupa na Rozcestí. Wątpliwej urody bufet przy węźle kilku szlaków.
Mimo wszystko jedzenie w środku mają smaczne, a porcje spore. Do tego regionalne piwo z Rychnova.
Jesteśmy na coraz wyższej wysokości, więc i widoki zaczną robić się coraz lepsze. Na razie ciśniemy w kierunku... kolejnej boudy .
Výrovka (Geiergucke) jest tak brzydka, że... aż ciekawa.
Jej historia trochę przypomina Halę Miziową. Kiedyś stały tu dwa obiekty czechosłowackiego wojska służące również turystom - oprócz Výrovki także Havlova bouda (Havelbaude). W 1946 ta druga padła ofiarą pożaru, Výrovkę uratowano. Nie na długo - już rok później tak niefortunnie rozpalano piec, że i ona spłonęła. Przetrwał jakiś budynek gospodarczy, który zaadaptowano na prowizoryczne schronisko. Tymczasowo funkcjonowało aż do końca komunizmu, kiedy to wybudowano obecną, dziwaczną konstrukcję. Miziowa jednak jest ładniejsza...
Tym razem nawet nie wchodzimy do baru, tylko siadamy z piwem w poczekalni i od czasu do czasu zerkamy przez drzwi na okolicę.
Organizmy zostały odpowiednio nawodnione, zatem trawers Luční hory (Hochwiesenberg) nie stanowi problemu, choć miejscami nachylenie czuć. Szeroka, asfaltowa droga pełna jest turystów, biegaczy, rodziców z wózkami, w większości poruszających się w odwrotnym niż my kierunku. No dobra, na zdjęciach ich za bardzo nie widać .
Kierunek południowy-zachód: miejsca, które odwiedziliśmy dziś jakiś czas temu.
A w drugą stronę Śnieżne Kotły.
Wśród schodzących ludzi po raz pierwszy od opuszczenia Pecu słyszymy język polski, a po bokach pojawiają się řopíki.
W okolicach kapliczki poświęconej ofiarom gór Śnieżka wyrasta większa niż kiedykolwiek przedtem. Jest pięknie!
W środku kapliczki tablice przypominające wypadki nawet sprzed kilku wieków.
Potężna sylwetka Luční boudy (Wiesenbaude).
Bílá louka. Bardzo podoba mi się to miejsce z tej właśnie perspektywy.
Schodzimy do hotelu. Moloch, drogi, ale ich piwo kosztuje mniej więcej tyle samo co sikacz po polskiej stronie, zatem wybór jest oczywisty. W środku jest już dość luźno, bo na zegarku wskazówki minęły godzinę 18-tą.
Schustlerova cesta w stronę Domu Śląskiego od dawna jest zamknięta z powodu remontu. Fakt, zimą nią chodziliśmy, ponieważ nie prowadzono wówczas żadnych prac, a wymieniane chodniki i mostki leżały przysypane grubą warstwą śniegu. Teraz to co innego, na ścieżce stoją płotki i tablice z zakazami, ale i tak korzystają z niej dziesiątki osób.
Stwierdziliśmy, że będziemy porządni i poszliśmy żółtą Jantárovą cestą do punktu styku granic.
Mijamy słupki z przekłutym D na P. W Polsce zamiast ubitej ziemi wyłożono jakąś dziwną nawierzchnię z kamieni. Niby prosta a co chwilę się potykam! Masakra.
Z kolei Główny Szlak Sudecki to trylinka! Dla mnie to szok - zawsze chodziłem tutaj zimą lub w okresie, kiedy ziemia była jeszcze zasypana śniegiem. A teraz czuję się jak na deptaku. Choć i tak idzie się lepiej niż po tych kamieniach, przynajmniej się nie wywracam .
Zbliżamy się do naszego miejsca noclegowego.
Dom Śląski (Schlesierhaus) wydawał się naturalną lokalizacją do spania, choć rozważałem też inne opcje. W tych innych jednak zazwyczaj albo nie było już wolnych miejsc albo olewano kontakt, więc żółty budynek nie miał większej konkurencji.
Ponieważ mamy okres najdłuższych dni w roku wysłałem przed wyjazdem zapytanie, czy można do schroniska przyjść później niż godzina 20-ta, która pod koniec czerwca jest jeszcze prawie środkiem dnia. Nie, nie było takiej możliwości, meldunek tylko do ósmej! Dziwne...
Jeszcze dziwniej było, gdy weszliśmy do środka. Pani z obsługi stwierdziła, że nie podałem daty rezerwacji w czasie zapłaty zaliczki, w związku z tym został nam tylko jakiś drogi apartament a nie pokój zbiorowy! No niemożliwe, nigdy bym się tak nie pomylił! Słowo przeciwko słowu i już zbierało się na awanturę, gdy okazało się, że przypadkiem mamy wydrukowane potwierdzenie przelewu, na którym jak byk pisze data i rodzaj noclegu. W tym momencie kobieta zza baru momentalnie zmieniła się na twarzy, zaczęła przepraszać i dostaliśmy zarezerwowaną tańszą wersję i to bez innych ludzi. Pozostał jednak duży niesmak, bo jestem pewien, że w ordynarny sposób chciano nam wcisnąć drożyznę nie wartą swojej ceny!
Czasowo wyrobiliśmy się znakomicie, bo dotarliśmy kwadrans przed 20-tą, ale krótko po tej godzinie przyszło kilka osób z rezerwacją i zrobił się problem. Nocleg w końcu dostali, lecz po pretensjach, wyrzutach i innych mało przyjemnych akcjach.
To jeszcze nie koniec łażenia na dziś, bo przy tak pięknej pogodzie trzeba obejrzeć zachód słońca. Na szczyt ruszamy we dwójkę, Teresa zostaje pilnować pokoju.
Zerkam na śląską stronę, nadal dobrze oświetloną. Wyróżniają się cycki czyli górki Rudaw Janowickich.
Obří důl już w cieniu. Gdzieś na jego skraju ktoś robi imprezę, bo dźwięki muzyki słychać aż tutaj.
Bílá louka i Luční Bouda w kolorach niczym ze starej fotografii, po prawej wyróżniający się Ještěd (Jeschken). Zawsze wydawało mi się, że jest bardziej oddalony, a to tylko nieco ponad 50 kilometrów.
Zbliżamy się do szczytu Śnieżki. Mało kto wspinał się oprócz nas, ale na górze siedzi i czeka kilkadziesiąt osób.
Dziwny tam spokój, taki nienaturalny. No i ciągle słychać oddaloną muzykę z czeskiej strony... Tymczasem za chwilę zacznie się spektakl.
Po kilku próbach wejścia na Dach Karkonoszy dostałem wreszcie długo wyczekiwaną nagrodę .
Ostatnie minuty.
I zaszło... Uwielbiam ten moment!
Wzięliśmy ze sobą czołówki, ale okazały się niepotrzebne, gdyż poświata na horyzoncie oświetlała nam drogę powrotną.
W schronisku było niby prawie pełno, ale okazało się, że nawet nie było z kim pogadać albo się napić. W świetlicy, w której siedzieliśmy w styczniu z poznaną ekipą, rozłożone śpiwory i wszyscy już chrapią. Na korytarzach cicho, w pokojach też. Ostatecznie usiedliśmy sobie na zewnątrz sami, przy stoliczku i cieszyliśmy się piękną nocą oraz pięknie spędzonym dniem.
Tym razem chyba nic takiego nam nie grozi: prognozy zapowiadają dużo słońca i bardzo wysoką temperaturę.
Przed godziną 9-tą dojeżdżamy do Kowar (Schmiedeberg) i parkujemy samochód w pobliżu ś.p. dworca kolejowego. Nasz cel jest doskonale widoczny, będziemy dziś na niego patrzeć praktycznie z każdej możliwej strony.
Wkrótce pojawia się autobus kursujący kilka razy dziennie na przełęcz Okraj i potem na czeską stronę. Ludzi w środku sporo. Mijamy m.in. punkt widokowy na Karkonosze z okolic Pomnika Poległych. Pomnik wystawiono miejscowym służącym w oddziałach górskich, a współcześnie - nie wiadomo czemu - dołożono mu kolorowy herb (Dolnego) Śląska.
Po trzech kwadransach autokar zatrzymuje się na placu w środkowej części Pecu pod Sněžkou (niem. Petzer). Chcielibyśmy wysiąść, ale nic z tego - kierowca zaczyna "ogłoszenia parafialne": informuje wszystkich jak dostać się do wyciągu na Śnieżkę, gdzie wymienić walutę, co zjeść itp.. Wszystko fajnie, tylko nas to zupełnie nie interesuje, my chcemy wyjść! Drzwi jednak nadal są zamknięte, dopiero po zakończeniu kazania możemy wyskoczyć na rozgrzane powietrze.
Pec na mapach jawi się jako niemała miejscowość i centrum na pierwszy rzut oka też sprawia takie wrażenie, ale w rzeczywistości na stałe mieszka tu ledwie 650 osób i, choć posiada prawa miejskie, to osada typowo pod turystów.
Architektura często wzajemnie się wyklucza: są obiekty naśladujący styl tyrolski, jest tradycyjny styl sudecki, a także nowoczesne budynki o intrygującej bryle.
W ramach kontrastu: stara poczta z 1911 roku (z żółtą fasadą) oraz najwyższy w miejscowości hotel z lat 70. ubiegłego wieku. Niezbyt gryfny, widać go z daleka.
Karczma z 1791 roku to z kolei budynek najstarszy i nadal pełniący swe funkcje.
Otwarte już lokale kuszą zimnym piwem, ale nasza trójka dzielnie je olewa i rusza na żółty szlak. Dokładnie w przeciwną stronę niż ten najkrótszy na Śnieżkę. Początek jest stromy, potem robi się łagodniej. Ścieżka w lesie chroni przed upałem.
Po niecałych trzech kwadransach wychodzimy na polanę, później na kolejną. Niestety, pojawił się asfalt, który będzie nam towarzyszył przez większość dnia.
Cywilizację reprezentują wyciągi orczykowe oraz pierwsze boudy, w tym przypadku brązowo-czerwone Vébrovy boudy. Baru chyba nie mają...
Stąd widoki na najwyższy szczyt Sudetów i Czech będziemy mieli już często.
Wymyśliłem sobie trasę przez czeską stronę, tylko, że nie najkrótszym podejściem z Pecu, ale wielokilometrowe kółko. Co jakiś czas słyszę zatem pytania:
- Czy my na pewno idziemy na Śnieżkę? Przecież ona coraz bardziej się oddala!
Przecinamy szczyt Slatinná stráň (niem. Moorlahn, 1153 metry n.p.m.) i niedługo potem pojawiają się szerokie łąki o nazwie... "łąki" (Lučiny). Powstały one w XVII wieku w wyniku wyrębów lasu prowadzonych przez drwali sprowadzonych z Alp. Potem wybudowali oni swe domostwa, proste drewniane chałupy, w których hodowali bydło i kozy. Bodenwiesenbauden (chałupy na trawiastym gruncie - jak to określono na tablicy informacyjnej) przekształciły się w XIX wieku w przysiółek turystyczny, a miejsce domów zajęły pierwsze schroniska i hotele. Tak i jest do dzisiaj: co krótki odcinek pojawia się jakiś obiekt dla gości.
Na poniższym zdjęciu Chata Krakonoš (Krausabaude) a nad nią Černá hora (Schwarzenberg) z nadajnikiem.
Helena czyli dawne Helenenbaude.
Zaraz przy szlaku stoi Pražská bouda, która zastąpiła starą karczmę. Oczywiście to żadne schronisko, tylko hotel górski, choć trochę klimatu turystycznego w nim zostało. Ceny jednak są na poziomie wysokim. Ponieważ w brzuchach zaczęło trochę burczeć, więc zjadamy zupę, wypijamy piwo i zabieramy na wynos smaczne... słone bułeczki!
Jak okiem sięgnąć to widać kolejne dachy...
Nieme znaczki - B to właśnie Lučiny a "garnuszek" oznacza Hrnčířské Boudy.
Panorama z następnej łąki: Śnieżka, Obří důl, Studniční hora, a w dole wspomniany hotel w Pecu.
Łąka zurbanizowana.
Odcinek w lesie i ponownie polana z hotelem Lesní bouda (Waldbaude). Planowałem w niej kolejny postój, ale w środku i na zewnątrz dziki tłum, jakieś niemieckie wycieczki i ceny przeskoczyły już na poziom Wielkiej Rzeszy, więc poprzestaję na przybiciu pieczątki.
Daleko nie musieliśmy iść, gdyż po półtora kilometra mamy nieco spokojniejszą Lyžařską boudę (Skiemeisterbaude). Ma ona długą historię, bo sięgającą 1717 roku, a jako całoroczne schronisko służyła od lat 30. XX wieku. Niestety, spotkał ją częsty los karkonoskich schronisk, bowiem w 1996 zniszczył ją pożar. Postawiona od nowa nawiązuje do oryginalnego wyglądu.
A za nami Černá hora.
Siadamy aby ugasić pragnienie, bo upał zrobił się naprawdę nieznośny. Jeśli komuś sam zimny napój nie wystarcza, to może sobie wejść z kuflem do... strumienia .
Szlak za "narciarską chatą", o dziwo, pozbawiony jest asfaltu. Miła odmiana. Maszerujemy przez niski, nie dający cienia las w kierunku Liščí hory (Fuchsberg - 1363 metry).
Trochę poniżej zatrzymujemy się w punkcie widokowym. Co widać? Wiadomo. Przy okazji serwujemy skórze kolejną porcję spalenizny (mimo stosowanych kremów połowę ciała - tę, która była wystawiana w kierunku słońca - i tak mieliśmy spieczoną ), a do mojej żółtej koszulki walą całe masy muszek.
Na Śnieżce widać tłumy, co nie dziwi. U nas też pustek nie ma, ale w kolejkach jeszcze nie stoimy.
Plusem czeskiej części Karkonoszy jest bliskość obiektów turystycznych. Jeśli ktoś zgłodnieje lub poczuje nagły atak pragnienia nie musi dymać wiele kilometrów. Najbliższy nam to Chalupa na Rozcestí. Wątpliwej urody bufet przy węźle kilku szlaków.
Mimo wszystko jedzenie w środku mają smaczne, a porcje spore. Do tego regionalne piwo z Rychnova.
Jesteśmy na coraz wyższej wysokości, więc i widoki zaczną robić się coraz lepsze. Na razie ciśniemy w kierunku... kolejnej boudy .
Výrovka (Geiergucke) jest tak brzydka, że... aż ciekawa.
Jej historia trochę przypomina Halę Miziową. Kiedyś stały tu dwa obiekty czechosłowackiego wojska służące również turystom - oprócz Výrovki także Havlova bouda (Havelbaude). W 1946 ta druga padła ofiarą pożaru, Výrovkę uratowano. Nie na długo - już rok później tak niefortunnie rozpalano piec, że i ona spłonęła. Przetrwał jakiś budynek gospodarczy, który zaadaptowano na prowizoryczne schronisko. Tymczasowo funkcjonowało aż do końca komunizmu, kiedy to wybudowano obecną, dziwaczną konstrukcję. Miziowa jednak jest ładniejsza...
Tym razem nawet nie wchodzimy do baru, tylko siadamy z piwem w poczekalni i od czasu do czasu zerkamy przez drzwi na okolicę.
Organizmy zostały odpowiednio nawodnione, zatem trawers Luční hory (Hochwiesenberg) nie stanowi problemu, choć miejscami nachylenie czuć. Szeroka, asfaltowa droga pełna jest turystów, biegaczy, rodziców z wózkami, w większości poruszających się w odwrotnym niż my kierunku. No dobra, na zdjęciach ich za bardzo nie widać .
Kierunek południowy-zachód: miejsca, które odwiedziliśmy dziś jakiś czas temu.
A w drugą stronę Śnieżne Kotły.
Wśród schodzących ludzi po raz pierwszy od opuszczenia Pecu słyszymy język polski, a po bokach pojawiają się řopíki.
W okolicach kapliczki poświęconej ofiarom gór Śnieżka wyrasta większa niż kiedykolwiek przedtem. Jest pięknie!
W środku kapliczki tablice przypominające wypadki nawet sprzed kilku wieków.
Potężna sylwetka Luční boudy (Wiesenbaude).
Bílá louka. Bardzo podoba mi się to miejsce z tej właśnie perspektywy.
Schodzimy do hotelu. Moloch, drogi, ale ich piwo kosztuje mniej więcej tyle samo co sikacz po polskiej stronie, zatem wybór jest oczywisty. W środku jest już dość luźno, bo na zegarku wskazówki minęły godzinę 18-tą.
Schustlerova cesta w stronę Domu Śląskiego od dawna jest zamknięta z powodu remontu. Fakt, zimą nią chodziliśmy, ponieważ nie prowadzono wówczas żadnych prac, a wymieniane chodniki i mostki leżały przysypane grubą warstwą śniegu. Teraz to co innego, na ścieżce stoją płotki i tablice z zakazami, ale i tak korzystają z niej dziesiątki osób.
Stwierdziliśmy, że będziemy porządni i poszliśmy żółtą Jantárovą cestą do punktu styku granic.
Mijamy słupki z przekłutym D na P. W Polsce zamiast ubitej ziemi wyłożono jakąś dziwną nawierzchnię z kamieni. Niby prosta a co chwilę się potykam! Masakra.
Z kolei Główny Szlak Sudecki to trylinka! Dla mnie to szok - zawsze chodziłem tutaj zimą lub w okresie, kiedy ziemia była jeszcze zasypana śniegiem. A teraz czuję się jak na deptaku. Choć i tak idzie się lepiej niż po tych kamieniach, przynajmniej się nie wywracam .
Zbliżamy się do naszego miejsca noclegowego.
Dom Śląski (Schlesierhaus) wydawał się naturalną lokalizacją do spania, choć rozważałem też inne opcje. W tych innych jednak zazwyczaj albo nie było już wolnych miejsc albo olewano kontakt, więc żółty budynek nie miał większej konkurencji.
Ponieważ mamy okres najdłuższych dni w roku wysłałem przed wyjazdem zapytanie, czy można do schroniska przyjść później niż godzina 20-ta, która pod koniec czerwca jest jeszcze prawie środkiem dnia. Nie, nie było takiej możliwości, meldunek tylko do ósmej! Dziwne...
Jeszcze dziwniej było, gdy weszliśmy do środka. Pani z obsługi stwierdziła, że nie podałem daty rezerwacji w czasie zapłaty zaliczki, w związku z tym został nam tylko jakiś drogi apartament a nie pokój zbiorowy! No niemożliwe, nigdy bym się tak nie pomylił! Słowo przeciwko słowu i już zbierało się na awanturę, gdy okazało się, że przypadkiem mamy wydrukowane potwierdzenie przelewu, na którym jak byk pisze data i rodzaj noclegu. W tym momencie kobieta zza baru momentalnie zmieniła się na twarzy, zaczęła przepraszać i dostaliśmy zarezerwowaną tańszą wersję i to bez innych ludzi. Pozostał jednak duży niesmak, bo jestem pewien, że w ordynarny sposób chciano nam wcisnąć drożyznę nie wartą swojej ceny!
Czasowo wyrobiliśmy się znakomicie, bo dotarliśmy kwadrans przed 20-tą, ale krótko po tej godzinie przyszło kilka osób z rezerwacją i zrobił się problem. Nocleg w końcu dostali, lecz po pretensjach, wyrzutach i innych mało przyjemnych akcjach.
To jeszcze nie koniec łażenia na dziś, bo przy tak pięknej pogodzie trzeba obejrzeć zachód słońca. Na szczyt ruszamy we dwójkę, Teresa zostaje pilnować pokoju.
Zerkam na śląską stronę, nadal dobrze oświetloną. Wyróżniają się cycki czyli górki Rudaw Janowickich.
Obří důl już w cieniu. Gdzieś na jego skraju ktoś robi imprezę, bo dźwięki muzyki słychać aż tutaj.
Bílá louka i Luční Bouda w kolorach niczym ze starej fotografii, po prawej wyróżniający się Ještěd (Jeschken). Zawsze wydawało mi się, że jest bardziej oddalony, a to tylko nieco ponad 50 kilometrów.
Zbliżamy się do szczytu Śnieżki. Mało kto wspinał się oprócz nas, ale na górze siedzi i czeka kilkadziesiąt osób.
Dziwny tam spokój, taki nienaturalny. No i ciągle słychać oddaloną muzykę z czeskiej strony... Tymczasem za chwilę zacznie się spektakl.
Po kilku próbach wejścia na Dach Karkonoszy dostałem wreszcie długo wyczekiwaną nagrodę .
Ostatnie minuty.
I zaszło... Uwielbiam ten moment!
Wzięliśmy ze sobą czołówki, ale okazały się niepotrzebne, gdyż poświata na horyzoncie oświetlała nam drogę powrotną.
W schronisku było niby prawie pełno, ale okazało się, że nawet nie było z kim pogadać albo się napić. W świetlicy, w której siedzieliśmy w styczniu z poznaną ekipą, rozłożone śpiwory i wszyscy już chrapią. Na korytarzach cicho, w pokojach też. Ostatecznie usiedliśmy sobie na zewnątrz sami, przy stoliczku i cieszyliśmy się piękną nocą oraz pięknie spędzonym dniem.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
Ta sytuacja z Domu Śląskiego tylko mnie utwierdza w tym, że nic się tam nie zmieniło od 2012 roku. Nadal chamówa i próby oszustwa jak to sobie zapamiętałem. Tak się wówczas zraziłem do tego obiektu, że raczej są nikłe szanse bym tam jeszcze kiedykolwiek nocował
No i w końcu trafiłeś na porządną pogodę
No i widzę, że na Śnieżce norma czyli ludzie nie respektują zakazów i przechodzą poza łańcuchy
No i w końcu trafiłeś na porządną pogodę
No i widzę, że na Śnieżce norma czyli ludzie nie respektują zakazów i przechodzą poza łańcuchy
Re: Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
W styczniu nawet mi się w Domu Śląskim podobało, było ok. Ale teraz chyba przy okazji nawału turystów chcieli dodatkowo zarobić.
Te przechodzenie przez łańcuchy to chyba też norma, choć z drugiej strony przy takim ruchu pewnie nie da się tego uniknąć.
Te przechodzenie przez łańcuchy to chyba też norma, choć z drugiej strony przy takim ruchu pewnie nie da się tego uniknąć.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
Pobudka na wysokości 1400 metrów potrafi być przyjemna, zwłaszcza jeśli za oknem taki widok:
Ten już trochę gorszy...
Wokół Domu Śląskiego jeszcze jest pusto, jeszcze normalnie (choć może w przypadku tego miejsca to raczej nienormalnie).
Jadalnia powoli się napełnia. Zjadamy tradycyjną jajecznicę na śniadanie. Zawsze żałuję, że Czesi rozebrali swoją Obří Boudę (Riesenbaude) stojącą kilkanaście metrów od Domu Śląskiego... Byłaby konkurencja, może impuls do poprawiania jakości usług. A może wspólnie dojono by turystów jeszcze bardziej?
Mamy małe plecaki, więc pakowanie nie trwa długo, choć na Śnieżkę ruszamy dopiero około 10.30. To ostatni moment, aby zdążyć przed tłumami.
Pogoda nie uległa większej zmianie - na niebie nadal ani jednej chmurki! Dawno tak mi się w górach nie trafiło. Doszedł jedynie wiatr i to dość silny.
Powoli wspinamy się zygzakowatą ścieżką. Za kilka tygodni władze PN wprowadzą tu ruch jednostronny, ale na razie może wchodzić i schodzić...
Widoki - wiadomo - piękne!
Karpacz (Krummhübel) i hotel Gołębiewski zakłócający całą panoramę. W Wiśle jest tak samo - pasuje do okolicy jak wrzód do dupy! Z tyłu zbiornik Sosnówka.
Podobne ujęcie jak z wieczora: Ještěd (Jeschken) ze swoją wieżą telewizyjną. Widoczność jest lepsza niż wczoraj, a wieża zdaje się świecić.
Kocioł Łomniczki.
Śnieżne Kotły (Schneegruben).
A tu widać dach Chalupy na Rozcestí, w której wczoraj jedliśmy obiad.
Jesteśmy coraz wyżej...
I po raz drugi w ciągu ostatni 12 godzin zdobywam najwyższy szczyt Śląska, Republiki Czeskiej, Czech, Sudetów, województwa dolnośląskiego, kraju kralovohradeckiego i pewnie jeszcze kilku innych jednostek czy krain. 1602 lub 1603 metry to raczej najwyższa wysokość na jaką mi było dane wdrapać się w tym roku.
Wchodzimy do czeskiej poczty i kupujemy sobie radlery na orzeźwienie. Krótki postój będzie w sam raz.
Potem nadchodzi pora na użycie aparatu... Cykam zdjęcia w kierunku wschodnim, gdy nagle jakiś przechodzący obok Czech woła:
- To Pradziad, dobrze pan widzi!
Trochę się zdziwiłem, bo i trochę nie w tę stronę i za blisko, kształt również nie taki... Ale chyba Czech wie jakie u siebie widać górki?
Rzecz jasna nie widział. Rzeczony Pradziad okazał się - tak jak przypuszczałem - Ślężą i sąsiednią Radunią . Taka drobna różnica. Oddalone są o jakieś 70 kilometrów.
Pradziada jednak także było widać! Co prawda tylko lekki zarys, lecz zawsze. Biorąc pod uwagę, że od Śnieżki dzieli go prawie 130 kilometrów, to widoczność jak takie upalne warunki była bardzo dobra! Znajduje się on mniej więcej po środku zdjęcia, między wyraźnym Śnieżnikiem (98 km) a dwiema kopułami z lewej, czyli Szczelińcem Wielkim i Małym (50 km).
Przy tak imponującej panoramie nie wiadomo na czym się skupić. Z lewej strony Góry Orlickie i Velká Deštná (66 km), z prawej niższe partie podgórsko-wyżynne okolic Litomyšla.
Frekwencja na Śnieżce zaczyna gwałtownie wzrastać. Co rusz można usłyszeć różne ciekawe rozmowy. Jedna dziewczyna dziwi się, że góra nie należy tylko do Polski. Inna była przekonana, że za słupkami jest Słowacja. Większość jest rozżalona, iż w budynku obserwatorium nie ma żadnego schroniska ani restauracji...
Jakaś pani bardzo troszczy się o swojego brązowego psa i nieustannie przestrzega go, aby nie schodził ze ścieżki, bo może spaść! Pies widać nie miał takich obaw, a jego reakcją było zrobienie dużej kupy poza szlakiem.
Dużo osób nadciągało spod kolei gondolowej. Z powodu wiatru górny odcinek był dziś nieczynny, zatem całe setki wybrały gramolenie się piechotą. Co prawda poprowadzony tam szlak jest już od października ubiegłego roku zamknięty, lecz kto by się tym przejmował?
Schodzimy niebieskim szlakiem i czynię to prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, bo zawsze korzystałem z czerwonego. Początkowo wali na nas duży tłum (poniżej próbka obuwia turystycznego)...
...lecz potem - dla odmiany - robi się pusto!
Gołoborze wygląda jak mur. Pod nami fajnie wyglądające wodospady Łomniczki.
Idzie się naprawdę przyjemnie, ale to już ostatnie momenty spokoju...
Już z daleka widać, że wokół schroniska ludzi jak mrówek w mrowisku. Bardzo dużo osób z małymi dziećmi i to z takimi, które wykluły się całkiem niedawno. Możliwe, że to ostatnio taka moda: bierzemy niemowlaka w góry, aby jak najszybciej pokazać, że spędzamy z nim aktywnie czas. Spora część bobasów niesiona była w rękach, z odkrytymi kończynami, bez czapeczek. Upał jest już masakryczny (na szczycie nie było go tak czuć z powodu wiatru, tutaj uderza ze zdwojoną siłą), a dzieciaki aż całe czerwone od słońca... Masakra! Mijamy także parę, która ciągnie za sobą wózek po niebieskim szlaku - chłopiec obijał się o ścianki kilkukrotnie na każdym metrze, przy każdym kamieniu i chyba przestał już na to reagować. Wstrząśnięty i zmieszany.
Nie chodzę po Tatrach, Krupówkach i tym podobnych miejscach, więc nie jestem przyzwyczajony aż do takiego tłoku w górach.
W Domu Śląskim robimy tylko kilka minut przerwy, aby szybko opuścić okolicę. Pójdziemy przez kocioł i dolinę Łomniczki (Melzergrund), tam także jeszcze mnie nie było.
Ścieżka (Główny Szlak Sudecki) jest stroma, zygzakowata, ale wygodna. I znacznie mniej tu ludzi, bo jednak zdecydowana większość ciśnie od górnej stacji wyciągu na Kopę.
Cmentarz Ofiar Gór.
Kaskady Łomniczki i zaginiony but. Ciekawe, czy ktoś się zorientował, że jedną nogą idzie na bosaka?
Przy wodospadzie spotykamy rodzinę targającą w górę złożony wózek. Facet uspokaja resztę:
- To już bliziutko, już prawie jesteśmy.
Ahaaa.
Od tego miejsca robi się mniej stromo i wkrótce wyłania się schronisko "Nad Łomniczką" (Melzergrundbaude). Jedyne po śląskiej stronie Karkonoszy w którym mnie jeszcze nie było. Choć tak naprawdę to żadne schronisko, tylko bufet bez noclegów.
Bryła stuletniego budynku jest ładna, w środku przyjemny chłodek. Przy barze stoi tylko kilka osób, ale na swoją kolej czeka się baaardzo długo. Klientów obsługuje chłopak, który wygląda jakby właśnie odstawił dragi. Kręci się w kółko, trzęsie, rusza wszystkimi częściami ciała, gada do siebie. Ponieważ nie ma tu prądu, to wszystkie transakcje przeprowadza... w głowie. Najwyraźniej coś takiego jak kalkulator także jest zbyt nowoczesne. W efekcie przy każdym obrocie gotówki trzeba sprawdzać kilka razy czy na pewno kwota się zgadza...
Jako wisienka na torcie kolejny płatny kibel i to zdaje się, że droższy niż w Domu Śląskim!
Dalsza część trasy w lesie idzie już bardzo szybko.
Cywilizacja uderza na nas dużym parkingiem przez ulicy Olimpijskiej. Po prawej mijamy budynki hotelowe z początku XX wieku oraz jeden z ostatnich widoków na Śnieżkę.
Skocznia "Orlinek".
Wędrówkę kończymy w pobliżu dolnej stacji wyciągu na Kopę, gdzie znajduje się przystanek. Mieliśmy szczęście, bo najbliższy busik do Kowar odjeżdża za kilka minut.
Samochód pod kowarskim dworcem parkowaliśmy wczoraj w cieniu, ale dziś stoi już w słońcu, więc w środku jest sauna, jeszcze gorsza niż na powietrzu. Można się wygrzać po wysiłku fizycznym .
Ten już trochę gorszy...
Wokół Domu Śląskiego jeszcze jest pusto, jeszcze normalnie (choć może w przypadku tego miejsca to raczej nienormalnie).
Jadalnia powoli się napełnia. Zjadamy tradycyjną jajecznicę na śniadanie. Zawsze żałuję, że Czesi rozebrali swoją Obří Boudę (Riesenbaude) stojącą kilkanaście metrów od Domu Śląskiego... Byłaby konkurencja, może impuls do poprawiania jakości usług. A może wspólnie dojono by turystów jeszcze bardziej?
Mamy małe plecaki, więc pakowanie nie trwa długo, choć na Śnieżkę ruszamy dopiero około 10.30. To ostatni moment, aby zdążyć przed tłumami.
Pogoda nie uległa większej zmianie - na niebie nadal ani jednej chmurki! Dawno tak mi się w górach nie trafiło. Doszedł jedynie wiatr i to dość silny.
Powoli wspinamy się zygzakowatą ścieżką. Za kilka tygodni władze PN wprowadzą tu ruch jednostronny, ale na razie może wchodzić i schodzić...
Widoki - wiadomo - piękne!
Karpacz (Krummhübel) i hotel Gołębiewski zakłócający całą panoramę. W Wiśle jest tak samo - pasuje do okolicy jak wrzód do dupy! Z tyłu zbiornik Sosnówka.
Podobne ujęcie jak z wieczora: Ještěd (Jeschken) ze swoją wieżą telewizyjną. Widoczność jest lepsza niż wczoraj, a wieża zdaje się świecić.
Kocioł Łomniczki.
Śnieżne Kotły (Schneegruben).
A tu widać dach Chalupy na Rozcestí, w której wczoraj jedliśmy obiad.
Jesteśmy coraz wyżej...
I po raz drugi w ciągu ostatni 12 godzin zdobywam najwyższy szczyt Śląska, Republiki Czeskiej, Czech, Sudetów, województwa dolnośląskiego, kraju kralovohradeckiego i pewnie jeszcze kilku innych jednostek czy krain. 1602 lub 1603 metry to raczej najwyższa wysokość na jaką mi było dane wdrapać się w tym roku.
Wchodzimy do czeskiej poczty i kupujemy sobie radlery na orzeźwienie. Krótki postój będzie w sam raz.
Potem nadchodzi pora na użycie aparatu... Cykam zdjęcia w kierunku wschodnim, gdy nagle jakiś przechodzący obok Czech woła:
- To Pradziad, dobrze pan widzi!
Trochę się zdziwiłem, bo i trochę nie w tę stronę i za blisko, kształt również nie taki... Ale chyba Czech wie jakie u siebie widać górki?
Rzecz jasna nie widział. Rzeczony Pradziad okazał się - tak jak przypuszczałem - Ślężą i sąsiednią Radunią . Taka drobna różnica. Oddalone są o jakieś 70 kilometrów.
Pradziada jednak także było widać! Co prawda tylko lekki zarys, lecz zawsze. Biorąc pod uwagę, że od Śnieżki dzieli go prawie 130 kilometrów, to widoczność jak takie upalne warunki była bardzo dobra! Znajduje się on mniej więcej po środku zdjęcia, między wyraźnym Śnieżnikiem (98 km) a dwiema kopułami z lewej, czyli Szczelińcem Wielkim i Małym (50 km).
Przy tak imponującej panoramie nie wiadomo na czym się skupić. Z lewej strony Góry Orlickie i Velká Deštná (66 km), z prawej niższe partie podgórsko-wyżynne okolic Litomyšla.
Frekwencja na Śnieżce zaczyna gwałtownie wzrastać. Co rusz można usłyszeć różne ciekawe rozmowy. Jedna dziewczyna dziwi się, że góra nie należy tylko do Polski. Inna była przekonana, że za słupkami jest Słowacja. Większość jest rozżalona, iż w budynku obserwatorium nie ma żadnego schroniska ani restauracji...
Jakaś pani bardzo troszczy się o swojego brązowego psa i nieustannie przestrzega go, aby nie schodził ze ścieżki, bo może spaść! Pies widać nie miał takich obaw, a jego reakcją było zrobienie dużej kupy poza szlakiem.
Dużo osób nadciągało spod kolei gondolowej. Z powodu wiatru górny odcinek był dziś nieczynny, zatem całe setki wybrały gramolenie się piechotą. Co prawda poprowadzony tam szlak jest już od października ubiegłego roku zamknięty, lecz kto by się tym przejmował?
Schodzimy niebieskim szlakiem i czynię to prawdopodobnie pierwszy raz w życiu, bo zawsze korzystałem z czerwonego. Początkowo wali na nas duży tłum (poniżej próbka obuwia turystycznego)...
...lecz potem - dla odmiany - robi się pusto!
Gołoborze wygląda jak mur. Pod nami fajnie wyglądające wodospady Łomniczki.
Idzie się naprawdę przyjemnie, ale to już ostatnie momenty spokoju...
Już z daleka widać, że wokół schroniska ludzi jak mrówek w mrowisku. Bardzo dużo osób z małymi dziećmi i to z takimi, które wykluły się całkiem niedawno. Możliwe, że to ostatnio taka moda: bierzemy niemowlaka w góry, aby jak najszybciej pokazać, że spędzamy z nim aktywnie czas. Spora część bobasów niesiona była w rękach, z odkrytymi kończynami, bez czapeczek. Upał jest już masakryczny (na szczycie nie było go tak czuć z powodu wiatru, tutaj uderza ze zdwojoną siłą), a dzieciaki aż całe czerwone od słońca... Masakra! Mijamy także parę, która ciągnie za sobą wózek po niebieskim szlaku - chłopiec obijał się o ścianki kilkukrotnie na każdym metrze, przy każdym kamieniu i chyba przestał już na to reagować. Wstrząśnięty i zmieszany.
Nie chodzę po Tatrach, Krupówkach i tym podobnych miejscach, więc nie jestem przyzwyczajony aż do takiego tłoku w górach.
W Domu Śląskim robimy tylko kilka minut przerwy, aby szybko opuścić okolicę. Pójdziemy przez kocioł i dolinę Łomniczki (Melzergrund), tam także jeszcze mnie nie było.
Ścieżka (Główny Szlak Sudecki) jest stroma, zygzakowata, ale wygodna. I znacznie mniej tu ludzi, bo jednak zdecydowana większość ciśnie od górnej stacji wyciągu na Kopę.
Cmentarz Ofiar Gór.
Kaskady Łomniczki i zaginiony but. Ciekawe, czy ktoś się zorientował, że jedną nogą idzie na bosaka?
Przy wodospadzie spotykamy rodzinę targającą w górę złożony wózek. Facet uspokaja resztę:
- To już bliziutko, już prawie jesteśmy.
Ahaaa.
Od tego miejsca robi się mniej stromo i wkrótce wyłania się schronisko "Nad Łomniczką" (Melzergrundbaude). Jedyne po śląskiej stronie Karkonoszy w którym mnie jeszcze nie było. Choć tak naprawdę to żadne schronisko, tylko bufet bez noclegów.
Bryła stuletniego budynku jest ładna, w środku przyjemny chłodek. Przy barze stoi tylko kilka osób, ale na swoją kolej czeka się baaardzo długo. Klientów obsługuje chłopak, który wygląda jakby właśnie odstawił dragi. Kręci się w kółko, trzęsie, rusza wszystkimi częściami ciała, gada do siebie. Ponieważ nie ma tu prądu, to wszystkie transakcje przeprowadza... w głowie. Najwyraźniej coś takiego jak kalkulator także jest zbyt nowoczesne. W efekcie przy każdym obrocie gotówki trzeba sprawdzać kilka razy czy na pewno kwota się zgadza...
Jako wisienka na torcie kolejny płatny kibel i to zdaje się, że droższy niż w Domu Śląskim!
Dalsza część trasy w lesie idzie już bardzo szybko.
Cywilizacja uderza na nas dużym parkingiem przez ulicy Olimpijskiej. Po prawej mijamy budynki hotelowe z początku XX wieku oraz jeden z ostatnich widoków na Śnieżkę.
Skocznia "Orlinek".
Wędrówkę kończymy w pobliżu dolnej stacji wyciągu na Kopę, gdzie znajduje się przystanek. Mieliśmy szczęście, bo najbliższy busik do Kowar odjeżdża za kilka minut.
Samochód pod kowarskim dworcem parkowaliśmy wczoraj w cieniu, ale dziś stoi już w słońcu, więc w środku jest sauna, jeszcze gorsza niż na powietrzu. Można się wygrzać po wysiłku fizycznym .
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Re: Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
Jesuuuuuuuu!!!!!!!!!!!! Pudelek bez brody !!!!!
No świat siem kończy, panie, świat siem kończy...
No świat siem kończy, panie, świat siem kończy...
Re: Śnieżka. W upale i od czeskiej strony.
przeca ja zazwyczaj jestem bez brody Za dużo siwych kłaków na niej
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"