16.10-11.11.2011 - Góry ciut Wyższe
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
16.10-11.11.2011 - Góry ciut Wyższe
Jako, że środki audio-wizualne na zlocie zawiodły, toteż aby opowiedzieć o moim jesiennym wypadzie do Nepalu, zamieszczę tutaj relację, która opowiadana przy nepalskiej muzie "robi" inne wrażenie - trudno , jest jak jest, aczkolwiek kilka osób ściągnęła sobie na zlocie moje ujęcia (ok 350) oraz muzę, może spokojnie wejść w klimat gór wysokich, pozostali mają tylko słowo pisane i kilka ujęć
Od dłuższego czasu, przeglądając różne relacje z rejonu Himalajów, szczerze, zapragnełem tam ruszyć, jednak zwykły „trek” (na razie) nie wchodził w grę, interesował mnie jakiś szczyt „6-kowy”, lub też możliwość przebywania na wysokości powyżej „6”. Łatwiej napisać niż zrealizować, owszem wśród wielu znajomych puściłem temat, że jakby słyszeli, że „gdzieś, ktoś” wybiera się w „6”góry Nepalu , to ja chętnie bym się podłączył.
Nie żebym bał się w pojedynkę ruszyć w ten nieznany region , znam swoje możliwości i umiejętności, kilkadzieści lat wędrowania po górskich szlakach, poznanie smaku wspinaczki, samotne pokonywanie alpejskich lodowców oraz właściwe rozeznanie co do panujących warunków jak i tez z rezygnacji z „widocznego celu” gdy czuję , ze dalsza droga może być niebezpieczna, ten zasób wiedzy ( w moim mniemaniu) teoretycznie pozwalał mi na ruszenie wyżej i dalej.
Jedyną barierą do ruszenia w wyższe góry był, język oraz . kasa.
Ale do rzeczy – czyli stało się (Teraz proszę włączyć sobie w tle tę muzę
http://www.wrzuc.to/XQB479wH.wt )
09.10.2011r. dowiaduję się, (już na 100%), że 16.10 lecę do Nepalu, celem jest "Mera Peak", termin 16.10 -11.11.2011r. Super, tylko kilka dni do wylotu , a tu tyle spraw do załatwienia, ale to "pikuś", najpierw wypad do "Sklepu Podróżnika" po przewodnik Kurczaba "Himalaje Nepalu" z 2007r (całkowicie nieprzydatny, właściwie źle napisałem; na tę trasę całkowicie nieaktualny) i mapę Nepalu, potem trochę czasu na necie i inne ważne rodzinne sprawy. Pierwsze pakowanko, szok, i czas na "odchudzanie". Dzwonię i jeszcze raz ustalamy "co mamy, co potrzebujemy i co brakuje". Czas ucieka , a godziny jakoś dziwnie szybko mijają. Kolejne pakowanie" ale znowu grubo ponad 20 kg ? Kolejne odchudzanie.
Przychodzi niedziela (16.10) cały podminowany wsiadam do auta kolegi, który zawiezie mnie do W-wy na Okęcie. Tam po raz pierwszy widzę Tomka (Grzegorza poznałem ciut wcześniej) i robimy przepakowanie, aby każdy w głównym bagażu miał po 20 kg, a resztę to co można do małego plecaka osobistego.
Z warszawskiego lotniska ok. godz. 19 liniami „Malew” udajemy się w kierunku Nepalu, tak bardzo chcę (pragnę) osobiście spojrzeć na wysokie góry. Podróż jako, że miała być z rodzaju „jak najtaniej”, była długa i miała swoje przystanki w Budapeszcie (schludne i miłe lotnisko), Bejrucie, gdzie czekaliśmy kilkanaście godzin, gdzie byliśmy traktowani jak "próżnia", gdzie wg. mnie "biały" traktowany jest jako "inny" (czyt. gorszy) gatunek, gdzie pojęcie "czas" ma jakieś inne znaczenie. Na pewno tego lotniska, w przyszłości będę unikał jak ognia. Po emocjach w Bejrucie lecimy już liniami "FlyDubai" do Dubaju , pomimo, że jesteśmy na II terminalu (biednym w stosunku do głównego), to panuje tu całkiem inny świat, jest kilka sklepików do wydawania pieniążków. Teraz tylko kilkanaście godzin (planowego) czekania na kolejny „skok” do Kathmandu.
18.10.2011 o godz. 13 szczęśliwie wylądujemy w Katmandu
NEPAL
To właśnie w tym kraju niespodziewanie spędzę swój jesienny miesiąc (aczkolwiek krótki "czas" na przygotowanie jak i na cała logistykę, spowodował, że popełniłem szereg błędów).
Jednak jestem zauroczony tym krajem i jeśli zdrowie pozwoli, wiem, ruszę tam ponownie bogatszy o "swoje" błędy.
Co od razu idzie zauważyć po wylądowaniu w tym regionie; otóż mieszkańcy Nepalu tj. handlarze, barmani, restauratorzy, sklepikarze, hotelarze, Szerpowie i inni parający się turystyką , żyją w przeświadczeniu, że "biały" człowiek to ma "fabrykę pieniążków” i "trzeba" go za wszelka cenę trochę uszczuplić z nich.
Z mojego krótkiego doświadczenia spostrzegłem , że "Nepalczyk nic ci nie ukradnie", jednak każdy towar, czy też usługę, stara ci się policzyć 5-10 krotnie drożej i tylko poprzez targowanie możesz w tym kraju egzystować.
Katmandu:
Na lotnisku poświęcamy czas niezbędny do wyrobienia miesięcznej wizy turystycznej (jedno zdjęcie oraz 40 $), stojąc w długiej kolejce za wizą, postanawiam (niepotrzebnie) zrobić wymianę dolarów na rupie, pomimo, że jest wywieszony kurs 1$=78 rupii, w kantorze otrzymuję niecałe 73 rupie za dolara (niby prowizja, o której nie ma nic na tablicy notowań), na mieście spokojnie można wymieć walutę bez żadnej prowizji.
Wychodzimy na zewnątrz, i tu pierwsze dość dziwne wrażenia, z jednej strony tłum chcący ponieść nasze bagaże, taksówkarzy, którzy oferują swoje usługi, klakson za klaksonem, inny ruch kołowy to już oddzielna historia, z drugiej betonowe domy, baraki, dużo koloru, egzotyczne rośliny, ale też i brud, i ten charakterystyczny zapach unoszącego się kurzu, który towarzyszył mi (prawie) do końca wyprawy.
Nasze dalsze kroki (ruszyliśmy taxi) skierowane były do biura turystycznego, gdzie mieliśmy do odebrania bilety na jutrzejszy lot KTM-Lukla_KTM, oraz permit (za 350 $) na Mera Peak, jednocześnie musieliśmy dać do skserowania nasze legitki "Alpen"-u , które w razie jakiegokolwiek nieprzyjemnego zdarzenia w górach, są naszym aktualnym ubezpieczeniem i dają gwarancje, że "śmigło" po nas przyleci. Natomiast nie do przeskoczenia była sprawa "śmieciowego" tj. musieliśmy wyłożyć 240$ na kaucję, która będzie nam zwrócona, jeśli z gór zniesiemy swoje śmieci i uzyskamy odpowiednie potwierdzenie tegoż faktu. Ciekawe, że poznani później Czesi potrafią jakoś ten problem ominąć, jednak nie chcieli puścić pary jak to robią ?
W biurze zaproponowano nam niezły (ale jak się później okazało drogi) hotel "Cascada" (30$ za pokój 3 osobowy z TV i prostą łazienką z ciepła wodą), tam szybki natrysk i ok. godz.17 ruszamy na piechotę w miasto.
Naszym rejonem zwiedzania były wąskie uliczki Thamelu, a ciągłe odgłosy klaksonu oraz niezliczony tłum ludzi, sprawiał, że ciężko się przemieszczać wzdłuż licznych straganów, tego nie da się opisać, to trzeba samemu zobaczyć.
Trzeba uważać na motory, rowery, riksze i wszystkie inne małe pojazdy, gdyż nie ma tam reguł przemieszczania się, generalnie dominuje zasada, kto sprytniejszy (większy) ten jedzie?.
Zmęczeni, ale bardzo zdeterminowani znajdujemy wreszcie dużą księgarnię i kupuję mapę interesującego nas masywu górskiego, kupujemy także trzy pojemniki gazu (za 1500 rupii). Przechodzę obok straganów z kolorowymi szalikami, chustami, koszulkami, podrabianą odzieżą górską znanych marek, cały potrzebny sprzęt trekkingowy można tu nabyć za niewielkie pieniądze, sklepiki z ładną biżuterią także absorbują mój wzrok. Absolutnie każdą rzecz da się tu kupić lub załatwić. Moje oczy wędrują z jednego sklepiku na drugi, po godzinie mam dość i pełen wrażeń ląduję w restauracji "Meksykańskiej". Jedzenie pierwsza klasa, a do tego piwo "Everest", "Kathmandu" oraz "Gorhki”, ciepłe pomieszczenie oraz ogólne zmęczenie spowodowało, że ciężko było opuścić ten lokal.
Do hotelu wpadamy już po północy jako, że lot do Lukli mieliśmy za parę godzin (o godz. 6.30) to i na sen nie wiele było czasu. Ledwo usnąłem, a już zadzwonił budzik. Zamówiony taksówkarz, podjechał punktualnie o 5.15, malutkie i wąskie autko bezpiecznie zawiozło nas na lotnisko. Tylko, że na.. "Międzynarodowe" a nie "Lokalne", niby lotniska są obok siebie, toteż z samego rana z bagażami mamy już pierwszy (ok. kilometrowy) trekking.
Na lotnisku tłum ludzi, przemieszczają się tutaj turyści z całego świata, małe grupy jak i duże zorganizowane ekspedycje. Najpierw opłata za możliwość lotu (200 rupii od głowy), potem ważenie bagażu, wreszcie po oddaniu bagażu i sprawdzeniu biletów możemy przejść przez (niejedną) kontrolę. Teraz kierowani przez kolejnego pracownika wsiadamy do busa, który zawozi nas 300-400m pod malutki samolot z firmy "Tara".
Przed wejściem do samolotu kolejna kontrola biletów i pakujemy się do małego "DeHavilland Twin Otter" . Pakujemy to dobre słowo ponieważ czuję się jak śledź upchany do małej przestrzeni. Mamy to szczęście, że wchodzimy jako jedni z pierwszych, a zasada jest taka, że zajmuje się miejsca od pilotów. Silniki w ruch (skrzydła się obracają czyli jest ok.) coś w międzyczasie czytają (przeglądają), sprawdzają na tej swojej tablicy przyrządów, naciskają, przekręcają. Jako, że siedzę tuż za pilotem, patrzę na nich i na wyposażeniu kabiny lotniczej, zero elektroniki, same wajchy, dźwignie, pokrętła, zegary jak z demobilu i nie wiem co jeszcze. Przed startem młoda a zarazem ładna stewardesa, częstuje wszystkich cukierkiem oraz watą, tak ta wata jest do uszu. Wreszcie zbiliśmy się do góry, panujący hałas skutecznie uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę.
Widoki, widoki jeszcze raz widoki z maleńkiego okienka są super, gdyby tylko szybka była choćby ciut czystsza, to ujęcia byłyby niesamowite, a tak widoki zostały tylko w głowie.
Po ok. 40 minutach widzę lotnisko w Lukli, szok, jaki ten pas krótki, to były moje słowa jak go z góry zobaczyłem. Jednak piloci to pierwsza klasa i samolocik łagodnie ląduje na lotnisku w Lukli.
Wysiadamy, jednocześnie obserwuję to maleńkie lotnisko, jak i całe jego otoczenie oraz całą operację rozładunku i kolejny szok, to trwa tak szybko, na oko ok. 10 minut
Jeszcze nie zdążyliśmy odebrać naszych bagaży, a już nasz samolot (którym przylecieliśmy) podrywa się do powrotnego lotu.
Kilka ujęć na okolicę, tłum oferujących swoją pomoc w zakresie przewodnictwa, czy też noszenia naszego bagażu jest ogromny i nachalny.
I już kolejny samolot ląduje na lotnisku
bilet:
W-wa-Budapeszt-Bejrut-Dubaj-Kathmandu (dwie strony) : 2350zł
Kathmandu-Lukka-Kathmandu : 250 $
czyli razem koszt biletów wyniósł: 3100 zł
Oto nasza trasa
19.10.2011r.
Tak jak pisałem z bagażami udajemy się do pobliskiej restauracji/baru, gdzie pierwsze co robię, to dzwonię do domu (minuta 7 zł), dopiero później zamawiam śniadanie, wcześniej ustaliliśmy, że wystarczy nam jeden "porter". Namiot, lina, buty, raki, czekany i nasze "żarcie" z naszych plecaków powędrowało do wspólnego bagażu, który poniesie Szerpa.
Po zaproponowaniu przez Szerpę (bez targowania się) ceny 200$ za okres 2 tygodni, wydało nam się ceną dobrą, i ok. godz.11 ruszyliśmy w kierunku naszego pierwszego noclegu na naszej trasie tj. do Chutanga.
Przewodnik "Himalaje Nepalu" opisuje tę trasę tak: szlak trawersuje lesistymi zboczami, powyżej nas wznoszą się atrakcyjne skalne szczyty grani Kalo-Himal, rozdzielające doliny Dudh Kosi i Hinku Khola. Tyle i aż tyle (wyd. z roku 2007).
Mając aktualną (kupioną w KTM) mapę z tego rejonu, Chutanga leży na wys. 3100m czyli tylko 300m w górę, no to w teorii wydawało się, że godzina lub dwie i będziemy na miejscu , jednak zajęło nam to ponad trzy godziny, a wysokość to nie 3100m a prawie 3400m. Po drodze robię trochę ujęć. Na miejscu widzę szereg rozstawionych namiotów, później dowiadujemy się , że to "ekipa z angielskiego biura, oni także idą również na "Mera Peak".
W tej ekipie jest nasz rodak Krzysztof z Gdańska, oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zagadał do niego. Telefon ma "3 kreski", czyli mogę dać znać do domu, że wszystko ok. Na miejscu, dowiadujemy się, że nocleg w murowanym 2 osobowym pokoiku (po złączeniu 2 łóżek miejsca jest dla trzech) kosztuje 1000 rupii (na trzech), jako, że moi koledzy dysponujący o wiele większym budżetem, nie targują się, było dla mnie szokiem. Jednak nie dawało mi to spokoju, że nasz pierwszy nocleg i taki drogi, jak tak dalej pójdzie, (pomyślałem), to ja na noc, będę rozkładał "nasz" namiot (cena za rozłożenie namiotu to koszt 200 rupii). Przeglądają kartę dań, widzę, że na końcu tegoż menu pisze (w moim słusznym mniemaniu domyślam się, że jeśli skorzystamy z "ich" jedzenia, to nocleg „pokój” kosztuje tylko 600 rupii, oczywiście szybko korygujemy tę sprawę i jest mi lżej.. Jednocześnie próbujemy ich potraw. Ogólnie czuje się dobrze, chłonę każdy widok i wszystko dla mnie takie "inne", obce, ale zarazem przyjazne. Ok. godz. 20-21 zasypiam.
Kilka ujęć z tego dnia (trasy)
20.10
Wstajemy ok. godz 8 (w Polsce jest ok. godz. 3), ranne śniadanie tj. omlet serowy stawia mnie na nogi, wg. planu to tutaj mieliśmy spędzić dwie noce robić tzw. "klimę". Dzisiejszy plan to podejście (na lekko) w kierunku przełęczy Zatrwa La. Czyli pokonać jakieś 500-600m do góry i wrócić tutaj na noc, to łatwe zadanie. Powolnym krokiem idąc do góry, po ok. 2 godz. dochodzimy do (nieoznaczonego na mapie) „małego teehausu” gdzie "Anglicy" już rozłożyli swój obóz. Miejsce to jest przystosowane do przyjmowania turystów, szczerze mówiąc to był dla nas szok, bo ani przewodnik, ani mapa tego miejsca nie wskazują. Wysokość ok. 4100m czyli zawsze to bliżej przełęczy, krótka narada i na luzie schodzimy w dół (do Chutanga) po nasze bagaże. Po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu, gdzie regulujemy rachunek i wędrujemy do góry. Na razie wszystko mi się podoba.
Nasz dzisiejszy nocleg to duża i prosta a zarazem ciemna i zimna stodoła, która ok. godz. 18 zamienia się w jadalnię dla angielskiej grupy. Ok. godz. 21-22 zasypiam, jednak z lekkim bólem głowy. W nocy budzi mnie nagła "potrzeba", a tu w śpiworku tak cieplutko, ale wiem, że i tak będę musiał wyjść na zewnątrz, w końcu "poddaję się" i wychodzę na zewnątrz, na niebie miliony gwiazd szook.
21.10
Budzimy się ok. godz. 7. 30, czuję się świetnie, humor dopisuje, teraz szybka poranna "uproszczona" toaleta w lodowatej wodzie i jakieś "lokalne" śniadanko, potem każdy robi swój rozruch i stwierdzamy, że tutaj każdy turysta oraz lokalni, swoje potrzeby załatwiają gdzie popadnie, toteż sztuką jest nie wejść w g..no. Po południu warunki pogodowe pogorszają się a wilgotność powietrza znacznie wzrosła i w ciągu dnia dość długo utrzymywała się mgła. Później zaczął padać deszcz, potem deszcz ze śniegiem i śnieg. Temperatura na zewnątrz obniżyła się do -2 stopni C. gramy w karty, nudzimy się, jednocześnie łapiemy "wysokość", potem "lokalny" obiad, herbata, karty. Czuję się nieźle, poza jednym, od pięciu dni nie mogę się wypróżnić, jednak tłumaczę to sobie zmianą klimatu jak i rodzajem jedzenia, aczkolwiek zaczynam się tym pomału martwić. Zamawiamy coś na kolację i ok. godz. 20 zasypiamy.
Kilka ujęć z tego miejsca
cdn
ps mam muzykę na mp3 , ale jak ją tu wrzucić? (jako link) wie ktoś (ma ok 19 MB) oraz kolejne pytanie jeśli (pózniej)zrobię mały pokaz w power poincie , to jak go wrzucić na forum - dzięki
Od dłuższego czasu, przeglądając różne relacje z rejonu Himalajów, szczerze, zapragnełem tam ruszyć, jednak zwykły „trek” (na razie) nie wchodził w grę, interesował mnie jakiś szczyt „6-kowy”, lub też możliwość przebywania na wysokości powyżej „6”. Łatwiej napisać niż zrealizować, owszem wśród wielu znajomych puściłem temat, że jakby słyszeli, że „gdzieś, ktoś” wybiera się w „6”góry Nepalu , to ja chętnie bym się podłączył.
Nie żebym bał się w pojedynkę ruszyć w ten nieznany region , znam swoje możliwości i umiejętności, kilkadzieści lat wędrowania po górskich szlakach, poznanie smaku wspinaczki, samotne pokonywanie alpejskich lodowców oraz właściwe rozeznanie co do panujących warunków jak i tez z rezygnacji z „widocznego celu” gdy czuję , ze dalsza droga może być niebezpieczna, ten zasób wiedzy ( w moim mniemaniu) teoretycznie pozwalał mi na ruszenie wyżej i dalej.
Jedyną barierą do ruszenia w wyższe góry był, język oraz . kasa.
Ale do rzeczy – czyli stało się (Teraz proszę włączyć sobie w tle tę muzę
http://www.wrzuc.to/XQB479wH.wt )
09.10.2011r. dowiaduję się, (już na 100%), że 16.10 lecę do Nepalu, celem jest "Mera Peak", termin 16.10 -11.11.2011r. Super, tylko kilka dni do wylotu , a tu tyle spraw do załatwienia, ale to "pikuś", najpierw wypad do "Sklepu Podróżnika" po przewodnik Kurczaba "Himalaje Nepalu" z 2007r (całkowicie nieprzydatny, właściwie źle napisałem; na tę trasę całkowicie nieaktualny) i mapę Nepalu, potem trochę czasu na necie i inne ważne rodzinne sprawy. Pierwsze pakowanko, szok, i czas na "odchudzanie". Dzwonię i jeszcze raz ustalamy "co mamy, co potrzebujemy i co brakuje". Czas ucieka , a godziny jakoś dziwnie szybko mijają. Kolejne pakowanie" ale znowu grubo ponad 20 kg ? Kolejne odchudzanie.
Przychodzi niedziela (16.10) cały podminowany wsiadam do auta kolegi, który zawiezie mnie do W-wy na Okęcie. Tam po raz pierwszy widzę Tomka (Grzegorza poznałem ciut wcześniej) i robimy przepakowanie, aby każdy w głównym bagażu miał po 20 kg, a resztę to co można do małego plecaka osobistego.
Z warszawskiego lotniska ok. godz. 19 liniami „Malew” udajemy się w kierunku Nepalu, tak bardzo chcę (pragnę) osobiście spojrzeć na wysokie góry. Podróż jako, że miała być z rodzaju „jak najtaniej”, była długa i miała swoje przystanki w Budapeszcie (schludne i miłe lotnisko), Bejrucie, gdzie czekaliśmy kilkanaście godzin, gdzie byliśmy traktowani jak "próżnia", gdzie wg. mnie "biały" traktowany jest jako "inny" (czyt. gorszy) gatunek, gdzie pojęcie "czas" ma jakieś inne znaczenie. Na pewno tego lotniska, w przyszłości będę unikał jak ognia. Po emocjach w Bejrucie lecimy już liniami "FlyDubai" do Dubaju , pomimo, że jesteśmy na II terminalu (biednym w stosunku do głównego), to panuje tu całkiem inny świat, jest kilka sklepików do wydawania pieniążków. Teraz tylko kilkanaście godzin (planowego) czekania na kolejny „skok” do Kathmandu.
18.10.2011 o godz. 13 szczęśliwie wylądujemy w Katmandu
NEPAL
To właśnie w tym kraju niespodziewanie spędzę swój jesienny miesiąc (aczkolwiek krótki "czas" na przygotowanie jak i na cała logistykę, spowodował, że popełniłem szereg błędów).
Jednak jestem zauroczony tym krajem i jeśli zdrowie pozwoli, wiem, ruszę tam ponownie bogatszy o "swoje" błędy.
Co od razu idzie zauważyć po wylądowaniu w tym regionie; otóż mieszkańcy Nepalu tj. handlarze, barmani, restauratorzy, sklepikarze, hotelarze, Szerpowie i inni parający się turystyką , żyją w przeświadczeniu, że "biały" człowiek to ma "fabrykę pieniążków” i "trzeba" go za wszelka cenę trochę uszczuplić z nich.
Z mojego krótkiego doświadczenia spostrzegłem , że "Nepalczyk nic ci nie ukradnie", jednak każdy towar, czy też usługę, stara ci się policzyć 5-10 krotnie drożej i tylko poprzez targowanie możesz w tym kraju egzystować.
Katmandu:
Na lotnisku poświęcamy czas niezbędny do wyrobienia miesięcznej wizy turystycznej (jedno zdjęcie oraz 40 $), stojąc w długiej kolejce za wizą, postanawiam (niepotrzebnie) zrobić wymianę dolarów na rupie, pomimo, że jest wywieszony kurs 1$=78 rupii, w kantorze otrzymuję niecałe 73 rupie za dolara (niby prowizja, o której nie ma nic na tablicy notowań), na mieście spokojnie można wymieć walutę bez żadnej prowizji.
Wychodzimy na zewnątrz, i tu pierwsze dość dziwne wrażenia, z jednej strony tłum chcący ponieść nasze bagaże, taksówkarzy, którzy oferują swoje usługi, klakson za klaksonem, inny ruch kołowy to już oddzielna historia, z drugiej betonowe domy, baraki, dużo koloru, egzotyczne rośliny, ale też i brud, i ten charakterystyczny zapach unoszącego się kurzu, który towarzyszył mi (prawie) do końca wyprawy.
Nasze dalsze kroki (ruszyliśmy taxi) skierowane były do biura turystycznego, gdzie mieliśmy do odebrania bilety na jutrzejszy lot KTM-Lukla_KTM, oraz permit (za 350 $) na Mera Peak, jednocześnie musieliśmy dać do skserowania nasze legitki "Alpen"-u , które w razie jakiegokolwiek nieprzyjemnego zdarzenia w górach, są naszym aktualnym ubezpieczeniem i dają gwarancje, że "śmigło" po nas przyleci. Natomiast nie do przeskoczenia była sprawa "śmieciowego" tj. musieliśmy wyłożyć 240$ na kaucję, która będzie nam zwrócona, jeśli z gór zniesiemy swoje śmieci i uzyskamy odpowiednie potwierdzenie tegoż faktu. Ciekawe, że poznani później Czesi potrafią jakoś ten problem ominąć, jednak nie chcieli puścić pary jak to robią ?
W biurze zaproponowano nam niezły (ale jak się później okazało drogi) hotel "Cascada" (30$ za pokój 3 osobowy z TV i prostą łazienką z ciepła wodą), tam szybki natrysk i ok. godz.17 ruszamy na piechotę w miasto.
Naszym rejonem zwiedzania były wąskie uliczki Thamelu, a ciągłe odgłosy klaksonu oraz niezliczony tłum ludzi, sprawiał, że ciężko się przemieszczać wzdłuż licznych straganów, tego nie da się opisać, to trzeba samemu zobaczyć.
Trzeba uważać na motory, rowery, riksze i wszystkie inne małe pojazdy, gdyż nie ma tam reguł przemieszczania się, generalnie dominuje zasada, kto sprytniejszy (większy) ten jedzie?.
Zmęczeni, ale bardzo zdeterminowani znajdujemy wreszcie dużą księgarnię i kupuję mapę interesującego nas masywu górskiego, kupujemy także trzy pojemniki gazu (za 1500 rupii). Przechodzę obok straganów z kolorowymi szalikami, chustami, koszulkami, podrabianą odzieżą górską znanych marek, cały potrzebny sprzęt trekkingowy można tu nabyć za niewielkie pieniądze, sklepiki z ładną biżuterią także absorbują mój wzrok. Absolutnie każdą rzecz da się tu kupić lub załatwić. Moje oczy wędrują z jednego sklepiku na drugi, po godzinie mam dość i pełen wrażeń ląduję w restauracji "Meksykańskiej". Jedzenie pierwsza klasa, a do tego piwo "Everest", "Kathmandu" oraz "Gorhki”, ciepłe pomieszczenie oraz ogólne zmęczenie spowodowało, że ciężko było opuścić ten lokal.
Do hotelu wpadamy już po północy jako, że lot do Lukli mieliśmy za parę godzin (o godz. 6.30) to i na sen nie wiele było czasu. Ledwo usnąłem, a już zadzwonił budzik. Zamówiony taksówkarz, podjechał punktualnie o 5.15, malutkie i wąskie autko bezpiecznie zawiozło nas na lotnisko. Tylko, że na.. "Międzynarodowe" a nie "Lokalne", niby lotniska są obok siebie, toteż z samego rana z bagażami mamy już pierwszy (ok. kilometrowy) trekking.
Na lotnisku tłum ludzi, przemieszczają się tutaj turyści z całego świata, małe grupy jak i duże zorganizowane ekspedycje. Najpierw opłata za możliwość lotu (200 rupii od głowy), potem ważenie bagażu, wreszcie po oddaniu bagażu i sprawdzeniu biletów możemy przejść przez (niejedną) kontrolę. Teraz kierowani przez kolejnego pracownika wsiadamy do busa, który zawozi nas 300-400m pod malutki samolot z firmy "Tara".
Przed wejściem do samolotu kolejna kontrola biletów i pakujemy się do małego "DeHavilland Twin Otter" . Pakujemy to dobre słowo ponieważ czuję się jak śledź upchany do małej przestrzeni. Mamy to szczęście, że wchodzimy jako jedni z pierwszych, a zasada jest taka, że zajmuje się miejsca od pilotów. Silniki w ruch (skrzydła się obracają czyli jest ok.) coś w międzyczasie czytają (przeglądają), sprawdzają na tej swojej tablicy przyrządów, naciskają, przekręcają. Jako, że siedzę tuż za pilotem, patrzę na nich i na wyposażeniu kabiny lotniczej, zero elektroniki, same wajchy, dźwignie, pokrętła, zegary jak z demobilu i nie wiem co jeszcze. Przed startem młoda a zarazem ładna stewardesa, częstuje wszystkich cukierkiem oraz watą, tak ta wata jest do uszu. Wreszcie zbiliśmy się do góry, panujący hałas skutecznie uniemożliwia jakąkolwiek rozmowę.
Widoki, widoki jeszcze raz widoki z maleńkiego okienka są super, gdyby tylko szybka była choćby ciut czystsza, to ujęcia byłyby niesamowite, a tak widoki zostały tylko w głowie.
Po ok. 40 minutach widzę lotnisko w Lukli, szok, jaki ten pas krótki, to były moje słowa jak go z góry zobaczyłem. Jednak piloci to pierwsza klasa i samolocik łagodnie ląduje na lotnisku w Lukli.
Wysiadamy, jednocześnie obserwuję to maleńkie lotnisko, jak i całe jego otoczenie oraz całą operację rozładunku i kolejny szok, to trwa tak szybko, na oko ok. 10 minut
Jeszcze nie zdążyliśmy odebrać naszych bagaży, a już nasz samolot (którym przylecieliśmy) podrywa się do powrotnego lotu.
Kilka ujęć na okolicę, tłum oferujących swoją pomoc w zakresie przewodnictwa, czy też noszenia naszego bagażu jest ogromny i nachalny.
I już kolejny samolot ląduje na lotnisku
bilet:
W-wa-Budapeszt-Bejrut-Dubaj-Kathmandu (dwie strony) : 2350zł
Kathmandu-Lukka-Kathmandu : 250 $
czyli razem koszt biletów wyniósł: 3100 zł
Oto nasza trasa
19.10.2011r.
Tak jak pisałem z bagażami udajemy się do pobliskiej restauracji/baru, gdzie pierwsze co robię, to dzwonię do domu (minuta 7 zł), dopiero później zamawiam śniadanie, wcześniej ustaliliśmy, że wystarczy nam jeden "porter". Namiot, lina, buty, raki, czekany i nasze "żarcie" z naszych plecaków powędrowało do wspólnego bagażu, który poniesie Szerpa.
Po zaproponowaniu przez Szerpę (bez targowania się) ceny 200$ za okres 2 tygodni, wydało nam się ceną dobrą, i ok. godz.11 ruszyliśmy w kierunku naszego pierwszego noclegu na naszej trasie tj. do Chutanga.
Przewodnik "Himalaje Nepalu" opisuje tę trasę tak: szlak trawersuje lesistymi zboczami, powyżej nas wznoszą się atrakcyjne skalne szczyty grani Kalo-Himal, rozdzielające doliny Dudh Kosi i Hinku Khola. Tyle i aż tyle (wyd. z roku 2007).
Mając aktualną (kupioną w KTM) mapę z tego rejonu, Chutanga leży na wys. 3100m czyli tylko 300m w górę, no to w teorii wydawało się, że godzina lub dwie i będziemy na miejscu , jednak zajęło nam to ponad trzy godziny, a wysokość to nie 3100m a prawie 3400m. Po drodze robię trochę ujęć. Na miejscu widzę szereg rozstawionych namiotów, później dowiadujemy się , że to "ekipa z angielskiego biura, oni także idą również na "Mera Peak".
W tej ekipie jest nasz rodak Krzysztof z Gdańska, oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie zagadał do niego. Telefon ma "3 kreski", czyli mogę dać znać do domu, że wszystko ok. Na miejscu, dowiadujemy się, że nocleg w murowanym 2 osobowym pokoiku (po złączeniu 2 łóżek miejsca jest dla trzech) kosztuje 1000 rupii (na trzech), jako, że moi koledzy dysponujący o wiele większym budżetem, nie targują się, było dla mnie szokiem. Jednak nie dawało mi to spokoju, że nasz pierwszy nocleg i taki drogi, jak tak dalej pójdzie, (pomyślałem), to ja na noc, będę rozkładał "nasz" namiot (cena za rozłożenie namiotu to koszt 200 rupii). Przeglądają kartę dań, widzę, że na końcu tegoż menu pisze (w moim słusznym mniemaniu domyślam się, że jeśli skorzystamy z "ich" jedzenia, to nocleg „pokój” kosztuje tylko 600 rupii, oczywiście szybko korygujemy tę sprawę i jest mi lżej.. Jednocześnie próbujemy ich potraw. Ogólnie czuje się dobrze, chłonę każdy widok i wszystko dla mnie takie "inne", obce, ale zarazem przyjazne. Ok. godz. 20-21 zasypiam.
Kilka ujęć z tego dnia (trasy)
20.10
Wstajemy ok. godz 8 (w Polsce jest ok. godz. 3), ranne śniadanie tj. omlet serowy stawia mnie na nogi, wg. planu to tutaj mieliśmy spędzić dwie noce robić tzw. "klimę". Dzisiejszy plan to podejście (na lekko) w kierunku przełęczy Zatrwa La. Czyli pokonać jakieś 500-600m do góry i wrócić tutaj na noc, to łatwe zadanie. Powolnym krokiem idąc do góry, po ok. 2 godz. dochodzimy do (nieoznaczonego na mapie) „małego teehausu” gdzie "Anglicy" już rozłożyli swój obóz. Miejsce to jest przystosowane do przyjmowania turystów, szczerze mówiąc to był dla nas szok, bo ani przewodnik, ani mapa tego miejsca nie wskazują. Wysokość ok. 4100m czyli zawsze to bliżej przełęczy, krótka narada i na luzie schodzimy w dół (do Chutanga) po nasze bagaże. Po niecałej godzinie jesteśmy na miejscu, gdzie regulujemy rachunek i wędrujemy do góry. Na razie wszystko mi się podoba.
Nasz dzisiejszy nocleg to duża i prosta a zarazem ciemna i zimna stodoła, która ok. godz. 18 zamienia się w jadalnię dla angielskiej grupy. Ok. godz. 21-22 zasypiam, jednak z lekkim bólem głowy. W nocy budzi mnie nagła "potrzeba", a tu w śpiworku tak cieplutko, ale wiem, że i tak będę musiał wyjść na zewnątrz, w końcu "poddaję się" i wychodzę na zewnątrz, na niebie miliony gwiazd szook.
21.10
Budzimy się ok. godz. 7. 30, czuję się świetnie, humor dopisuje, teraz szybka poranna "uproszczona" toaleta w lodowatej wodzie i jakieś "lokalne" śniadanko, potem każdy robi swój rozruch i stwierdzamy, że tutaj każdy turysta oraz lokalni, swoje potrzeby załatwiają gdzie popadnie, toteż sztuką jest nie wejść w g..no. Po południu warunki pogodowe pogorszają się a wilgotność powietrza znacznie wzrosła i w ciągu dnia dość długo utrzymywała się mgła. Później zaczął padać deszcz, potem deszcz ze śniegiem i śnieg. Temperatura na zewnątrz obniżyła się do -2 stopni C. gramy w karty, nudzimy się, jednocześnie łapiemy "wysokość", potem "lokalny" obiad, herbata, karty. Czuję się nieźle, poza jednym, od pięciu dni nie mogę się wypróżnić, jednak tłumaczę to sobie zmianą klimatu jak i rodzajem jedzenia, aczkolwiek zaczynam się tym pomału martwić. Zamawiamy coś na kolację i ok. godz. 20 zasypiamy.
Kilka ujęć z tego miejsca
cdn
ps mam muzykę na mp3 , ale jak ją tu wrzucić? (jako link) wie ktoś (ma ok 19 MB) oraz kolejne pytanie jeśli (pózniej)zrobię mały pokaz w power poincie , to jak go wrzucić na forum - dzięki
Ostatnio zmieniony 10 lutego 2012, 9:05 przez viking, łącznie zmieniany 13 razy.
Mam wrodzoną dociekliwość do wiedzy której nie posiadam - więc zadaję pytania ?
Ptaszku, Króliku - ten rejon jest dla każdego górskiego turysty, jedyna przeszkoda , to tylko ........koszt samolotu, oraz .......czasu wolnego
22.10
Budzimy się w doskonałych nastrojach, który pryska bardzo szybko, (bowiem właściciel tegoż przybytku potraktował nas jak najbogatszych "białych" jakich dane było mu spotkać w 2011r, wystawia nam rachunek na ponad 12 000 rupii (550zł) szoook ogromny, czyli średnio ponad. 4000 rupii (180-190) zł na osobę. W jednej chwili dotarło do nas, że przedwczoraj nie zapytaliśmy się o cenę noclegu, a w tej uproszczonej jadalni nie było żadnego menu z cenami. A my ? (oczywiście to nasza wina) sami też się nie dopytywaliśmy (sądząc, że koszty są podobne to tych z Chutangu) o ceny. Jednak poprosiliśmy o szczegółową rozpiskę i wyszło na to, że ceny w tym miejscu były 3-4 razy droższe niż w całym regionie, Ta nauczka dała nam wiele do myślenia, także na dzisiejszą trasę każdy wyszedł podminowany (oj i to nie źle)
Ten mały camp, omijać należy z daleka.
Wkurzeni i to bardzo, w milczeniu ruszamy z tego niegościnnego (dla nas) małego campu (podobno) o nazwie "Kharitetang".
Powoli wędrujemy kierunku przełęczy "Zatrwa La". Temperatura oscyluje w okolicach +2 , jednak w mojej duszy się gotowało. Po wczorajszym opadzie śniegu, duża jego cześć zalegała jeszcze na dalszej trasie Z daleka było widać przełęcz, ale to przełęcz "Zatr-Og" leżąca na wys. ok.4520m w osi grzbietu Sebuk Danda. Podejście pod nią okazało się dość niewygodne za sprawą wczorajszego oblodzenia, jednak same kijki wystarczyły aby spokojnie ją pokonać. Na niej całkowicie humor powrócił i z uśmiechem rozglądam się na lewo i prawo, a tu widoki na same "6" tj Karyolung, Numbur oraz masyw Kongde Ri (jednak ja nie wiem, który szczyt jest który).
Po pokonaniu tejże przełęczy, nastąpiło obniżenie terenu (a po wczorajszych opadach śniegu ani śladu) by za chwile znowu wspiąć się w gorę. Po 40-50 min. jestem już na właściwej przełęczy Zatrwa La (4650m), jednak widoków na niej za bardzo nie było, bowiem przypłynęły jakieś lokalne chmury i przysłoniły wszelkie dalsze widoki. Poniżej przełęczy zlokalizowany i jednocześnie otwarty jest "Teeshop"
Na chwilę wchodzę do środka a tam możliwość kupna z szerokiego zestawu wody mineralnej, Coli, Fanty, słodyczy. W pobliżu przełęczy znajduje się „Czorten”. Teraz już tylko w dół, w kierunki potężnej doliny Hinhu Khola (lub tez o nazwie Hinku). Z mapy wiem, ze na wys. ok 4100m jest camp przygotowany pod turystów o nazwie "Thuli Kharka", w rzeczywistości leży on na wys. ok. 4300m,
Wędrujemy dalej, po pokonaniu ok. 500-800m nasz szlak się rozdwaja, szersza ścieżka biegnie w prawo, jednak my po wcześniejszych informacjach od innych turystów, radzą nam iść tzw. skrótem tj. w lewo (mamy zyskać ponad godzinę w stosunku do prawego szlaku) toteż wędrujemy tą ścieżką w kierunku Kote (Mosom Kharka) lub też Chetrawa, bo i takie nazewnictwo spotykam. Pogoda po godz. 13 jest dobra do wędrówki, jednak całkowicie niekorzystna dla foto
Na kolejnej nieznanej przełęczy spotykamy idących w przeciwnym kierunku kilkunastu (kilkudziesięciu) Szerpów z ciężkimi pakunkami, a sami robimy tu dłuższy odpoczynek, jesteśmy na wys. ok. 4200m. Moja słaba forma nie pozwala dalej (do kolejnego obozu) dotrzymać ich tempa, jednak wiem gdzie dzisiaj mamy nocleg, a droga jest wyraźna i szeroka
Dalsza droga prowadzi lasem Rodendronowym (szkoda, że przekwitłym) w dół, no cóż nogi same prawie biegną, po jakimś czasie dochodzę do miejsca gdzie można coś zjeść czy tez się napić o nazwie "Traktor",
teraz już mając po prawej koryto jakiejś rzeki wędruję ok. godziny i dochodzę do kolejnego miejsca z możliwością noclegu jak i posiłku. Jednak na tym odcinku (aż do końca tego dnia) idę jako ostatni, moich kolegów nie widzę, ale wcale się tym nie martwię, toteż kilka chwil odpoczynku i dalej. Ścieżka jest tak szeroka, że zgubić się nie można, wiem, że muszę zejść do koryta (dużej) rzeki a potem w lewo aż do campu. Wiedziałem, że koryto rzeki leży na 3440m, bo "nasza" dzisiejsza baza "Kote" (lub też jak kto woli "Moson Kharka") leży na 3691m. Po zejściu do koryta rzeki (dolina Hinku), widzę, że czeka na mnie nasz szerpa ,
który gestami pokazuje mi, że dalsza droga to: góra-dół-góra-dół, jak się później okazało wysokość tej amplitudy wynosiła 100-200m. Jednak dalsza ścieżka jest bardzo wyraźna, a ja coraz słabszy, po drodze widzę stodołę, w której kupuję termos gorącej wody (za 150 rupii) i robię na terenie Nepalu, polską "zupkę chińską" i popijam "polską" chińską herbatą. Istny paradoks. Na jakiś czas siły wracają , dalszy teren jest typu góra dół, także teraz już wiem , że odcinek pomiędzy Mosom Kharka a Kote należy do wyjątkowo uciążliwych. Już przy zapadających ciemnościach "padnięty" dochodzę do "Kote" 3691m. gdzie spotykam się z kolegami (już ustalili cenę za pokój). Zmęczony, zrzucam plecak w pokoju i zasiadam do stołu, i zamawiam duże piwo "Everest", to nic, że kosztuje 500 rupii.
Kilka ujęć z tego dnia
Szczerze, to chyba coś "nasz szerpa" wyczuł, że poprzednio, nas za bardzo przekręcono na żarciu i noclegach, toteż powiedział kolegom (po angielsku, ja jednak nic nie zrozumiałem), że do końca dni naszej wyprawy, już takiej sytuacji nie będzie, i mamy się nie martwić. Podobno powiedział, że to jest normalne, skoro tak mało turystów idzie na "Merę", to każda okazja jest dobra dla wyciągnięcia dużych pieniędzy od białych.
Później dowiedzieliśmy się, dlaczego "biura" (np angielskie) organizujące wypad na Merę, wolą płacić za szerpów i ..........dzwigać swoje żarcie. Faktycznie, do końca wyprawy (gdy byliśmy z nim), to najdroższy nocleg był za 200 rupii, a i jedzenie o wiele tańsze, niż w tym jednym "campie", a przecież szliśmy coraz wyżej, gdzie wszelki transport to "plecówa".
W trakcie naszego pobytu:
1$ = 78 rupii
1000 rupii = 45 zł
cdn
22.10
Budzimy się w doskonałych nastrojach, który pryska bardzo szybko, (bowiem właściciel tegoż przybytku potraktował nas jak najbogatszych "białych" jakich dane było mu spotkać w 2011r, wystawia nam rachunek na ponad 12 000 rupii (550zł) szoook ogromny, czyli średnio ponad. 4000 rupii (180-190) zł na osobę. W jednej chwili dotarło do nas, że przedwczoraj nie zapytaliśmy się o cenę noclegu, a w tej uproszczonej jadalni nie było żadnego menu z cenami. A my ? (oczywiście to nasza wina) sami też się nie dopytywaliśmy (sądząc, że koszty są podobne to tych z Chutangu) o ceny. Jednak poprosiliśmy o szczegółową rozpiskę i wyszło na to, że ceny w tym miejscu były 3-4 razy droższe niż w całym regionie, Ta nauczka dała nam wiele do myślenia, także na dzisiejszą trasę każdy wyszedł podminowany (oj i to nie źle)
Ten mały camp, omijać należy z daleka.
Wkurzeni i to bardzo, w milczeniu ruszamy z tego niegościnnego (dla nas) małego campu (podobno) o nazwie "Kharitetang".
Powoli wędrujemy kierunku przełęczy "Zatrwa La". Temperatura oscyluje w okolicach +2 , jednak w mojej duszy się gotowało. Po wczorajszym opadzie śniegu, duża jego cześć zalegała jeszcze na dalszej trasie Z daleka było widać przełęcz, ale to przełęcz "Zatr-Og" leżąca na wys. ok.4520m w osi grzbietu Sebuk Danda. Podejście pod nią okazało się dość niewygodne za sprawą wczorajszego oblodzenia, jednak same kijki wystarczyły aby spokojnie ją pokonać. Na niej całkowicie humor powrócił i z uśmiechem rozglądam się na lewo i prawo, a tu widoki na same "6" tj Karyolung, Numbur oraz masyw Kongde Ri (jednak ja nie wiem, który szczyt jest który).
Po pokonaniu tejże przełęczy, nastąpiło obniżenie terenu (a po wczorajszych opadach śniegu ani śladu) by za chwile znowu wspiąć się w gorę. Po 40-50 min. jestem już na właściwej przełęczy Zatrwa La (4650m), jednak widoków na niej za bardzo nie było, bowiem przypłynęły jakieś lokalne chmury i przysłoniły wszelkie dalsze widoki. Poniżej przełęczy zlokalizowany i jednocześnie otwarty jest "Teeshop"
Na chwilę wchodzę do środka a tam możliwość kupna z szerokiego zestawu wody mineralnej, Coli, Fanty, słodyczy. W pobliżu przełęczy znajduje się „Czorten”. Teraz już tylko w dół, w kierunki potężnej doliny Hinhu Khola (lub tez o nazwie Hinku). Z mapy wiem, ze na wys. ok 4100m jest camp przygotowany pod turystów o nazwie "Thuli Kharka", w rzeczywistości leży on na wys. ok. 4300m,
Wędrujemy dalej, po pokonaniu ok. 500-800m nasz szlak się rozdwaja, szersza ścieżka biegnie w prawo, jednak my po wcześniejszych informacjach od innych turystów, radzą nam iść tzw. skrótem tj. w lewo (mamy zyskać ponad godzinę w stosunku do prawego szlaku) toteż wędrujemy tą ścieżką w kierunku Kote (Mosom Kharka) lub też Chetrawa, bo i takie nazewnictwo spotykam. Pogoda po godz. 13 jest dobra do wędrówki, jednak całkowicie niekorzystna dla foto
Na kolejnej nieznanej przełęczy spotykamy idących w przeciwnym kierunku kilkunastu (kilkudziesięciu) Szerpów z ciężkimi pakunkami, a sami robimy tu dłuższy odpoczynek, jesteśmy na wys. ok. 4200m. Moja słaba forma nie pozwala dalej (do kolejnego obozu) dotrzymać ich tempa, jednak wiem gdzie dzisiaj mamy nocleg, a droga jest wyraźna i szeroka
Dalsza droga prowadzi lasem Rodendronowym (szkoda, że przekwitłym) w dół, no cóż nogi same prawie biegną, po jakimś czasie dochodzę do miejsca gdzie można coś zjeść czy tez się napić o nazwie "Traktor",
teraz już mając po prawej koryto jakiejś rzeki wędruję ok. godziny i dochodzę do kolejnego miejsca z możliwością noclegu jak i posiłku. Jednak na tym odcinku (aż do końca tego dnia) idę jako ostatni, moich kolegów nie widzę, ale wcale się tym nie martwię, toteż kilka chwil odpoczynku i dalej. Ścieżka jest tak szeroka, że zgubić się nie można, wiem, że muszę zejść do koryta (dużej) rzeki a potem w lewo aż do campu. Wiedziałem, że koryto rzeki leży na 3440m, bo "nasza" dzisiejsza baza "Kote" (lub też jak kto woli "Moson Kharka") leży na 3691m. Po zejściu do koryta rzeki (dolina Hinku), widzę, że czeka na mnie nasz szerpa ,
który gestami pokazuje mi, że dalsza droga to: góra-dół-góra-dół, jak się później okazało wysokość tej amplitudy wynosiła 100-200m. Jednak dalsza ścieżka jest bardzo wyraźna, a ja coraz słabszy, po drodze widzę stodołę, w której kupuję termos gorącej wody (za 150 rupii) i robię na terenie Nepalu, polską "zupkę chińską" i popijam "polską" chińską herbatą. Istny paradoks. Na jakiś czas siły wracają , dalszy teren jest typu góra dół, także teraz już wiem , że odcinek pomiędzy Mosom Kharka a Kote należy do wyjątkowo uciążliwych. Już przy zapadających ciemnościach "padnięty" dochodzę do "Kote" 3691m. gdzie spotykam się z kolegami (już ustalili cenę za pokój). Zmęczony, zrzucam plecak w pokoju i zasiadam do stołu, i zamawiam duże piwo "Everest", to nic, że kosztuje 500 rupii.
Kilka ujęć z tego dnia
Szczerze, to chyba coś "nasz szerpa" wyczuł, że poprzednio, nas za bardzo przekręcono na żarciu i noclegach, toteż powiedział kolegom (po angielsku, ja jednak nic nie zrozumiałem), że do końca dni naszej wyprawy, już takiej sytuacji nie będzie, i mamy się nie martwić. Podobno powiedział, że to jest normalne, skoro tak mało turystów idzie na "Merę", to każda okazja jest dobra dla wyciągnięcia dużych pieniędzy od białych.
Później dowiedzieliśmy się, dlaczego "biura" (np angielskie) organizujące wypad na Merę, wolą płacić za szerpów i ..........dzwigać swoje żarcie. Faktycznie, do końca wyprawy (gdy byliśmy z nim), to najdroższy nocleg był za 200 rupii, a i jedzenie o wiele tańsze, niż w tym jednym "campie", a przecież szliśmy coraz wyżej, gdzie wszelki transport to "plecówa".
W trakcie naszego pobytu:
1$ = 78 rupii
1000 rupii = 45 zł
cdn
Mam wrodzoną dociekliwość do wiedzy której nie posiadam - więc zadaję pytania ?
Janusz gratuluję raz jeszcze i też czekam na ciąg dalszy :>
ps: prezentacja mi się nie otwarła , ale obejrzałam sobie fotki z muzyką w tle - super
(teraz kombinuję jak tu przejść już na emeryturę żeby mieć czas na takie wyprawy)
ps: prezentacja mi się nie otwarła , ale obejrzałam sobie fotki z muzyką w tle - super
(teraz kombinuję jak tu przejść już na emeryturę żeby mieć czas na takie wyprawy)
Nie możesz zatrzymać
żadnego dnia,
ale możesz go nie stracić.
https://picasaweb.google.com/102928732526243008580
żadnego dnia,
ale możesz go nie stracić.
https://picasaweb.google.com/102928732526243008580
Cieszę się, że chcecie czytać (omineło was moje opowiadanie -hiii), ale naprawdę przy muzyce nepalskiej to dopiero jest klimat. Acha każdy kto zgrął sobie na zlocie moje ujęcia może nimi dysponowac wg własnego uznania , macie 100% prawo do tych ujęć
23.10
Spoglądam za okno i stwierdzam, że ranek jest cudowny:ok, rzut oka na zegarek jest godz 7, a ja czuję się dobrze (bowiem wreszcie udało mi się rozwiązać problem od kilku dni -hurra), szkoda, że telefon nie ma zasięgu, trudno już wcześniej przygotowałem żonę, że może tak być i nie może się o mnie martwić, bo przecież obiecałem , ze nie będę ryzykował. Wiem, że śniadanie zamówione jest na godz 8 30. Koledzy wczoraj (wieczorem) zafundowali sobie ciepłe wiaderko z wodą, ja jednak byłem zbyt słaby i postanowiłem, że z tego dobrodziejstwa (wiaderko ciepłej wody to koszt 200 rupii). skorzystam następnego dnia. Wychodzę na zewnątrz, a tu widoki super, łapie aparat i po raz pierwszy widzę cel naszej wyprawy (masyw Mera), jak i inne szczyty. Tu mi się podoba, teraz do "łazienki", super, nareszcie mogę się "ochlapać" jak i tez się ogolić, bo moja twarz wygląda jak "dziki agrest" :lol::lol: .
Podczas śniadania dowiaduje się, że poprzedniego dnia pokonaliśmy ok. 19 km, czym wprawiliśmy w zdumienie właścicieli tegoż baru/restauracji, bowiem wg nich nikt (normalny) z bagażem nie robi tak długiej drogi. Po śniadaniu regulujemy rachunek i szok ale na plus tj "akceptowalny", toteż pełen werwy i dobrego humoru udaję się do pokoju, tam robię porządek w plecaku i ok. godz. 11 wychodzimy do kolejnego obozu tj do Tangnag. Tutaj chwila przerwy, bowiem musimy wykupić bilet do Parku Narodowego "Barum-Makalu" (tylko 1000 rupii) oraz zarejestrować nasze permity na docelowy szczyt. Świadomie wychodzimy tak późno, bowiem do kolejnego celu to max 5 godzinna wędrówka. Startujemy przy pięknej słonecznej pogodzie, koledzy swoje aparaty foto mają schowane głęboko w plecakach, ale to ich problem, ja natomiast robię trochę ujęć to i szybko tracę z nimi kontakt, jednak droga jest tak prosta, wcale mi nie przeszkadza to, ze wędruję sam. Można iść zach. brzegiem rzeki lub też powyżej (skarpą) wśród zarośli rodendronów, (tak własnie idę), bo już planuję, że w drodze powrotnej pójdę korytem rzeki. Krajobraz nabiera charakteru wysokogórskiego, towarzyszą nam wspaniałe widok na górujące szczyty (ale jakie ?). Po drodze mijam szałasy pasterskie Gondishung jak i niedużą świątynię. Po drodze w przeciwnym kierunku spotykam może 4-5 szerpów z bagażami. Taki odludny to region. Do campu, który leży na wysokości ok 4350m , które jest bardzo malownicze i położone u zbiegu kilki bocznych dolin, docieram przed godz 15, czyli nieźle.
Trochę widoków z tego dnia.
(1) Po prawej widoczny masyw Mery
(2) Trochę lepsze ujęcie na Merę
(3) Nasza restauracja/bar
(4) Punkt rejestracji permitu oraz miejsce w którym należy wykupić bilet do Parku
(5) A teraz już w drogę
(6) Dolina Hinku
(7) W tle szczyt Kyashar
(8)
(9)
(10) Cudowny szczyt Kyashar
(11) Kusum Kang-Guru
(12)
(13) Gondishung
(14)
(15)
(16)
(17)
(18) Masyw Mery
(19)
(20)
(21)
(22)
(23)
(24) kierunek na bazę
(25) Koncówka dzisiejszej wędrówki
(26) Tangnag
Tangnag, to kilka hotelików, oraz dużo miejsca pod namioty, Tangnag otaczają efektowne szczyty ( Kusum Kang-Guru, masyw Mera, Kyashar), my jednak lokujemy się w poleconym, przez właścicielkę z Kote, co powoduje, upust cenowy. Koledzy wcześniej dotarli do tego przybytku, toteż już podzielili pokoje, akurat w moim lokum, okno ma dość duże szpary, ale jak to się mówi "kto późno przychodzi ?. ".
Po rozpakowaniu , wychodzę na zewnątrz zrobić kilka ujęć, szczególnie przyglądam się dziwnemu urządzeniu do gotowania wody.
(27)
(28)
Teraz czas na posiłek i zamawiamy lokalne jedzonko (wcześniej sprawdzamy ceny, a nasz Szerpa wszystko notuje w specjalnym zeszycie). Tutaj spotykam się dziwna opłatą (w wys.200 rupii) od każdego turysty, który siedzi przy stole (i np. konsumuje posiłek) a w tym pomieszczeniu pali się kominek. No cóż, jest duży napis informujący o tym, toteż trzeba go respektować. Po posiłku gramy w "ciepełku" w karty.
(29) Tangnag
(30) Czyje to namioty? Oczywiście „Anglicy”
cdn
23.10
Spoglądam za okno i stwierdzam, że ranek jest cudowny:ok, rzut oka na zegarek jest godz 7, a ja czuję się dobrze (bowiem wreszcie udało mi się rozwiązać problem od kilku dni -hurra), szkoda, że telefon nie ma zasięgu, trudno już wcześniej przygotowałem żonę, że może tak być i nie może się o mnie martwić, bo przecież obiecałem , ze nie będę ryzykował. Wiem, że śniadanie zamówione jest na godz 8 30. Koledzy wczoraj (wieczorem) zafundowali sobie ciepłe wiaderko z wodą, ja jednak byłem zbyt słaby i postanowiłem, że z tego dobrodziejstwa (wiaderko ciepłej wody to koszt 200 rupii). skorzystam następnego dnia. Wychodzę na zewnątrz, a tu widoki super, łapie aparat i po raz pierwszy widzę cel naszej wyprawy (masyw Mera), jak i inne szczyty. Tu mi się podoba, teraz do "łazienki", super, nareszcie mogę się "ochlapać" jak i tez się ogolić, bo moja twarz wygląda jak "dziki agrest" :lol::lol: .
Podczas śniadania dowiaduje się, że poprzedniego dnia pokonaliśmy ok. 19 km, czym wprawiliśmy w zdumienie właścicieli tegoż baru/restauracji, bowiem wg nich nikt (normalny) z bagażem nie robi tak długiej drogi. Po śniadaniu regulujemy rachunek i szok ale na plus tj "akceptowalny", toteż pełen werwy i dobrego humoru udaję się do pokoju, tam robię porządek w plecaku i ok. godz. 11 wychodzimy do kolejnego obozu tj do Tangnag. Tutaj chwila przerwy, bowiem musimy wykupić bilet do Parku Narodowego "Barum-Makalu" (tylko 1000 rupii) oraz zarejestrować nasze permity na docelowy szczyt. Świadomie wychodzimy tak późno, bowiem do kolejnego celu to max 5 godzinna wędrówka. Startujemy przy pięknej słonecznej pogodzie, koledzy swoje aparaty foto mają schowane głęboko w plecakach, ale to ich problem, ja natomiast robię trochę ujęć to i szybko tracę z nimi kontakt, jednak droga jest tak prosta, wcale mi nie przeszkadza to, ze wędruję sam. Można iść zach. brzegiem rzeki lub też powyżej (skarpą) wśród zarośli rodendronów, (tak własnie idę), bo już planuję, że w drodze powrotnej pójdę korytem rzeki. Krajobraz nabiera charakteru wysokogórskiego, towarzyszą nam wspaniałe widok na górujące szczyty (ale jakie ?). Po drodze mijam szałasy pasterskie Gondishung jak i niedużą świątynię. Po drodze w przeciwnym kierunku spotykam może 4-5 szerpów z bagażami. Taki odludny to region. Do campu, który leży na wysokości ok 4350m , które jest bardzo malownicze i położone u zbiegu kilki bocznych dolin, docieram przed godz 15, czyli nieźle.
Trochę widoków z tego dnia.
(1) Po prawej widoczny masyw Mery
(2) Trochę lepsze ujęcie na Merę
(3) Nasza restauracja/bar
(4) Punkt rejestracji permitu oraz miejsce w którym należy wykupić bilet do Parku
(5) A teraz już w drogę
(6) Dolina Hinku
(7) W tle szczyt Kyashar
(8)
(9)
(10) Cudowny szczyt Kyashar
(11) Kusum Kang-Guru
(12)
(13) Gondishung
(14)
(15)
(16)
(17)
(18) Masyw Mery
(19)
(20)
(21)
(22)
(23)
(24) kierunek na bazę
(25) Koncówka dzisiejszej wędrówki
(26) Tangnag
Tangnag, to kilka hotelików, oraz dużo miejsca pod namioty, Tangnag otaczają efektowne szczyty ( Kusum Kang-Guru, masyw Mera, Kyashar), my jednak lokujemy się w poleconym, przez właścicielkę z Kote, co powoduje, upust cenowy. Koledzy wcześniej dotarli do tego przybytku, toteż już podzielili pokoje, akurat w moim lokum, okno ma dość duże szpary, ale jak to się mówi "kto późno przychodzi ?. ".
Po rozpakowaniu , wychodzę na zewnątrz zrobić kilka ujęć, szczególnie przyglądam się dziwnemu urządzeniu do gotowania wody.
(27)
(28)
Teraz czas na posiłek i zamawiamy lokalne jedzonko (wcześniej sprawdzamy ceny, a nasz Szerpa wszystko notuje w specjalnym zeszycie). Tutaj spotykam się dziwna opłatą (w wys.200 rupii) od każdego turysty, który siedzi przy stole (i np. konsumuje posiłek) a w tym pomieszczeniu pali się kominek. No cóż, jest duży napis informujący o tym, toteż trzeba go respektować. Po posiłku gramy w "ciepełku" w karty.
(29) Tangnag
(30) Czyje to namioty? Oczywiście „Anglicy”
cdn
Mam wrodzoną dociekliwość do wiedzy której nie posiadam - więc zadaję pytania ?
viking wielkie brawa
świetnie opowiedziana relacja z wyprawy, czyta się z zapartym tchem choć wiele się nasłuchałem na zjeździe
bardzo fajnie sobie przypomnieć te nepalskie klimaty sprzed 3 lat
choć ja doszedłem tylko do połowy Twojej wysokości
mam nadzieję znowu tam trafić
czekam na ciąg dalszy
świetnie opowiedziana relacja z wyprawy, czyta się z zapartym tchem choć wiele się nasłuchałem na zjeździe
bardzo fajnie sobie przypomnieć te nepalskie klimaty sprzed 3 lat
choć ja doszedłem tylko do połowy Twojej wysokości
mam nadzieję znowu tam trafić
czekam na ciąg dalszy
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
http://picasaweb.google.com/adamkostur
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś.
Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
http://picasaweb.google.com/adamkostur
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś.
Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
Janusz bardzo się cieszę, że spełniasz swoje górskie i to nie byle jakie marzenia
Opis wyjazdu rewelacyjny, informacje, które przydadzą się każdemu, kto choć przez chwilę marzy o Nepalu i Himalajach. Twoich opowieści zawsze miło posłuchać (i poczytać).
Na dalsze części czekam z wielką niecierpliwością.
Pozdrawiam z Mazowsza
Opis wyjazdu rewelacyjny, informacje, które przydadzą się każdemu, kto choć przez chwilę marzy o Nepalu i Himalajach. Twoich opowieści zawsze miło posłuchać (i poczytać).
Na dalsze części czekam z wielką niecierpliwością.
Pozdrawiam z Mazowsza
"(...) Rozmiłowana, roztęskniona,
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona (...)"
https://get.google.com/albumarchive/101 ... 1781546915