Na Biskupią Kopę wchodziłem już prawie z każdej strony. Z Pokrzywnej i z Jarnołtówka. Ze Zlatych Hor kilkoma trasami. Z Heřmanovic. Na szybko z Petrovych boud. A pisząc krainami: ze Śląska. Głównie Dolnego, poza Pokrzywną, która leży na Górnym Śląsku, ewentualnie za taki można uznać Jarnołtówek. Pod koniec stycznia postanowiłem zaatakować ją... z Moraw.
Patrząc na mapę niektórzy będą się głowić, gdzie Morawy, a gdzie Góry Opawskie? Ano całkiem blisko, bo przecież na południowy - wschód od Kopy rozciągają się morawskie enklawy na Śląsku.
Niestety, spóźniłem się na zimę. Jeszcze tydzień temu góry przykryte były przyjemną warstwą białego puchu, który nagle zaczął błyskawicznie znikać. Wysoka temperatura, opady deszczu i silny wiatr skutecznie go wyeliminowały . Zwłaszcza chyba ten ostatni... Staję przed Prudnikiem, żeby zrobić Kopie zdjęcie z oddalenia i podmuchy miotają mną po polu jak pijanego rolnika na rondzie. Fotkę jakoś udało mi się wykonać, ale spróbujcie się wysikać w takich warunkach .
Pogodę zapowiadano bardzo zmienną. Już w czasie dojazdu mam na przemian ścianę deszczu i przeskakujące po zboczach słońce.
Parkuję pod urzędem gminy w Janovie (Johannesthal). Jest to jedno z najmniejszych miast Republiki Czeskiej - z niecałymi trzema setkami mieszkańców zajmuje czwarte miejsce od tyłu. Tradycje jednak posiada bogate: został założony przez biskupów ołomunieckich w średniowieczu, później stał się miasteczkiem górniczym, bo jak wszędzie w okolicy wydobywano złoto. Jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku żyło w nim ponad tysiąc osób.
Na środku skweru, który stanowi mniej więcej połowę głównego placu, pod koniec XIX wieku odsłonięto pomnik Józefa II. Po Wielkiej Wojnie cesarza zdjęto, a starosta postanowił go zamienić na "pomnik górniczy". Na każdej z czterech stron opisano wydarzenia z historii miejscowości. Jakiś czas temu obiekt odnowiono, niemieckie napisy i herb ponownie ozłocono.
Niebo w tle wygląda, jakby zaraz miało rąbnąć.
Miastem Janov jest, ale nie posiada u siebie żadnej knajpy, ani nawet sklepu, przynajmniej na rynku. Restaurację/gospodę zamknięto raczej dość dawno i jest w wiecznym remoncie, sklep pewnie padł kilka lat temu.
Idę zobaczyć miejscowy kościół. Dość standardowy barok z 18. stulecia.
Na cmentarzu mieszanka grobów starych i nowych, wzdłuż muru istniała kiedyś Droga Krzyżowa. Są też dwie kaplice, w jednej spoczywa rodzina Titze.
Przyglądam się zboczom po drugiej stronie doliny. Nie dość, że brak śniegu, to jeszcze spora wycinka, smutno to wygląda.
Wracam do auta, przebieram buty, zarzucam plecak i pora ruszać z buta. Chociaż zanim przeszedłem kilkanaście metrów, to zaintrygował mnie znak do "kompleksu kulturalnego" prowadzący w wąską uliczkę z hasiokami.
Okazało się, że za urzędem rozciąga się spory trawiasty plac ze sceną i rzędami drewnianych budynek do handlu oraz ławeczek. W sam raz na jakieś miejskie imprezy .
No bo tak po prawdzie to rynek jest chyba jedynym elementem Janova, który przywodzi na myśl miejscowość z prawami miejskimi.
Sam wjazd na niego nie jest zbyt reprezentacyjny, bo kierowców wita częściowo spalone domostwo.
Robię sobie tradycyjne zdjęcie na tle poczty, która w czwartek (a taki dzień wówczas wypadał) działa w godzinach od trzynastej do piętnastej. Dodam jeszcze, że pierwszą placówkę pocztową w Johannesthal otwarto w 1869 roku.
Ruszam z kopyta, ale nie zachód, gdzie wznosi się Biskupia Kopa, lecz dokładnie w przeciwną stronę - na wschód. Za wcześnie jeszcze na zdobywanie gór, mam zamiar coś zjeść i w ogóle pokręcić się trochę po Morawach.
Po kilku minutach wchodzę na teren Jindřichovaa (Hennersdorf). Byłem w nim w październiku, gdy wracałem z noclegu we wiacie, ale wtedy wyszedłem w centrum miejscowości, a teraz zahaczę jedynie o jej zachodnie krańce. Fajny mają herb z czarnym kogutem. Zaprojektowany został na podstawie starych pieczęci, gdzie ptak prawdopodobnie symbolizował jedno z głównych zajęć mieszkańców, czyli hodowlę drobiu.
Jindřichov jest znacznie większy niż Janov, ma ponad tysiąc obywateli, ale nigdy nie był miastem. Mijam kolejne domy stojące nad Osobłogą, większość liczy sobie pewnie wiek albo i więcej.
Moim celem jest gospoda przy skrzyżowaniu z boczną szosą biegnącą w stronę granicy. Być może jutro będę tędy wracał do auta, teraz mam ochotę na coś do jedzenia i picia.
W środku jest jeszcze pusto, ale siadam w sali dla niepalących, natomiast z werandy słychać odgłosy. Wkrótce pojawiają się pierwsi klienci, głównie pracownicy wpadający na obiad. Ceny jedzenia są dość przyzwoite, lecz zakładam, że będę odwiedzał jeszcze jedną restaurację, więc zamawiam jedynie czosnkową, no i piwo oczywiście.
Z telewizora lecą nieustannie reklamy środków na zgagę i zatwardzenie, potem w wiadomościach wspominają, że to najtragiczniejszy dzień na drogach od 2019 roku, bowiem zginęło aż siedem osób. A na bonus wieści z Węgier, gdzie jakoby madziarska policja rozbiła gang strzałokrzyżowców (nazistów), którzy chcieli obalić rząd Orbana. W kilka osób. Aha.
Oprócz ludzi kręcą się też psy. Jeden nie wie, czy mnie polubić czy nie, bo na przemian łasi się i szczeka. W końcu siada naprzeciwko i obserwuje.
O trzynastej trzydzieści zbieram się na autobus, przystanek stoi tuż obok lokalu. Komunikacją publiczną przemykam przez Janov aż do Petrovic (Petersdorf). Na końcu wioski znajduje się pensjonat z restauracją.
Budynek zamknięty na głucho, knajpa nie działa, choć w internecie twierdzą co innego! Jestem wściekły, bo gdybym to wiedział, to zjadłbym obiad w tej poprzedniej! Autobus odjechał, więc schodzę do centrum Petrovic wśród wielu drewnianych chałup.
Na głównym skrzyżowaniu przy urzędzie gminy mają spelunkę, ale otwierają dopiero o szesnastej, nie będę tak długo czekał! Głowię się co robić, trochę za wcześnie na wyjście na szlak.
Ostatecznie siadam na przystanku, otwieram piwo i wyciągam batona. Dobre i to. Kawałek obok rośnie wielkie drzewo - Lípa Svobody. Zastanawiam się, ilu osobom rok 1945 przyniósł wolność, skoro przed wojną Czesi stanowili około procenta mieszkańców? Sprawdziłem i wyszło, że mimo daty lipę posadzono dopiero w 1948 roku, a uczynili to członkowie straży pożarnej już po wymianie ludności. Zatem to nie chodziło o wyzwalanie Niemców z rąk Niemców, tylko tak sobie ktoś wykombinował.
O piętnastej decyduję się w końcu ruszyć dalej. Najpierw na cmentarz, gdzie wita mnie odnowiona kaplica.
Wśród grobów znowu mieszanka starego i nowego. Z wielu zdjęć patrzą na nas ludzie, często o wiele za młodzi na śmierć. Czy jest dobry wiek na umieranie?
Obszedłem również pobielony kościół św. Rocha. Choć wybudowany został w 19. stuleciu i posiada prostą, klasycystyczną sylwetkę, to ponoć wnętrze jest barokowe.
Obok cmentarza biegną dwa szlaki: zielony na Petrove boudy, niebieski prosto na szczyt. Wybieram ten drugi i początkowo cisnę przez wielką łąkę. Na szczęście nie pada, a czasem pojawiają się słoneczne dziury.
Nabieram wysokości. W oddali dostrzegam nadajnik, to chyba górka Strážnice, na którejś kiedyś spałem.
Węzeł szlaków Hähnelovo rozcestí to połowa drogi. Mógłbym stąd skręcić prosto do schroniska, ale bez przesady...
Pomiędzy drzewami widzę wojskowy radar obok Kraví hory. Kręciłem się przy nim w październiku.
W wyższych partiach spotykam nareszcie trochę śniegu, a na niebie kolorki. Całkiem przyjemnie.
Szlak z Petrovic nie jest przesadnie długi: po trzech kilometrach łączy się z niebieskim z Petrovych boud, a chwilę potem pojawia się słupek graniczny przy Rudolfsheimie.
Po godzinie od opuszczenia cmentarza melduję się na Biskupiej Kopie. Jak dla mnie to jeden z najbrzydszych sudeckich szczytów, po prostu nie umiem patrzeć na ten burdel, ruinę niedokończonego schroniska, walające się żelastwo, deski i dziesiątki innych rzeczy. Staram się robić zdjęcia tak, aby było ten syf widać jak najmniej.
Najnowsze konstrukcje wcale nie są lepsze: postawiona przez Czechów kasa służy... no właśnie, do czego? Naprawdę nie można było dalej sprzedawać biletów w wieży? Ano jednak się sprzedaje, tylko teraz czyni to automat, a kasa okazała się nie kasą, ale budką stróża doglądającego kamery. Ani się w niej schować, ani usiąść, dno! Najwyraźniej czeskie samorządy też mają za dużo pieniędzy, skoro wydają je na takie idiotyzmy! Wiata to identyczne kuriozum, gdyż nie chroni ani przed wiatrem ani przed deszczem! Po cholerę ją tu wybudowano? Być może i w tym przypadku jedynym celem było przepalenie kasy na "inwestycje turystyczne"... Próbowałem przez chwilę usiąść pod tym dziwadłem, ale wiatr tutaj jest znów bardzo silny i prawie mnie z niej wypychał. Spocząłem więc we wnęce mieszczącej wieżowe drzwi, tam był spokój!
A jakby było mało rozmaitych nowych obiektów, to wkrótce staną tutaj dwa rzędy tablic informacyjnych z atrakcjami czeskiej części Gór Opawskich (po polskiej stronie tablica stoi od dawna). Za rok czy dwa ciężko będzie się ruszyć na szczycie, aby o coś nie zahaczyć!
Oczywiście o tej porze nie ma tu nikogo innego, więc mogę samotnie kontemplować piękno świata zagłuszanego przez porywy wiatru. Przez większość podejścia w ogóle nie było go czuć, na szczycie ponownie o sobie przypomniał. Według pomiarów miał mieć prędkość osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Temperatura formalnie utrzymywała się powyżej zera, ale odczuwalna znacznie niżej.
Kiedy zrobiło mi się zimno zacząłem schodzić w dół, a w tym celu... założyłem raczki! Śniegu tyle co kot napłakał, lecz szlak był całkowicie zalodzony, więc z raczkami szło się bardzo komfortowo.
Zapada ciemność, w oddali migoczą światełka miejscowości. Wydawałoby się, że nadeszła późna godzina, a to dopiero styczniowa siedemnasta.
Wkraczając w progi schroniska Górnoślązaków nie spodziewałem się spotkać tłumów, choć w województwie opolskim trwały wówczas ferie. I miałem rację: w jadalni pusto. Dostaję klucz do pokoju na wyłączność. Kaloryfery wyłączone, ciężko będzie cokolwiek wysuszyć. Do tego całe umeblowanie stanowiły łóżka i stół. Żadnych krzeseł, o szafie nawet nie wspominam. Gdzie mam położyć ciuchy, na podłogę? Słabo...
Przebieranko i złażę na kolację, skoro obiadu nie jadłem. Zamawiam bigos, nawet całkiem smaczny. Wdaje się także w przyjemną rozmowę z dziewczyną z obsługi. Ma ogromną wiedzę na temat okolicy i czuć, że lubi góry, chodzenie po nich - nawet do pracy i z powrotem - sprawia jej dużą przyjemność. To wcale nie takie oczywiste, wielokrotnie spotykałem się z sytuacją, że podczas dyskusji z pracownikami schronisk okazywało się, że nie wiedzą o szlakach kompletnie nic, a do roboty przyjeżdżają autem, bo przecież nie będą się męczyć.
Oprócz mnie w schronisku nocować będą jeszcze trzy młode turystyki. Przynajmniej nie zmarzną w pokoju. Zdaje się, że zaliczają pojedyncze szczyty różnych pasm po kolei, może nawet KGP, bo to przecież teraz strasznie modne. Turystyki chyba nie przepadają za podejrzanymi obcymi, bo na mój widok idącego korytarzem szybko zatrzasnęły drzwi .
Wieczór mija mi przy lekturze, czeskich radiach i... kobiecym chrząkaniu za ścianą.
Rano z nadzieją podchodzę do okna. Nie zawodzę się: słońce na razie wygrywa z chmurami i pięknie oświetla resztki śniegu.
Schodzę na werandę zrobić parę zdjęć. Turystyki akurat wychodzą. Chciały zamówić śniadanie, ale o tej porze kuchnia jeszcze nie działa.
- A pan dokąd się wybiera? - pyta jedna.
Udusiłbym za tego "pana".
Pojawia się brodaty facet z psem. Specyficzny typ. Przyjechał tu terenówką z lubuską rejestracją i zablokował się na lodzie. Teraz stoi powyżej schroniska w poprzek drogi, ani do przodu ani do tyłu, tylko podłożony kamień utrzymuje go w stabilnej pozycji.
- I co teraz? - pytam
- Mam to gdzieś, to nie moje auto - wzrusza ramionami.
Po chwili jednak nie ma tego gdzieś, bo kombinuje jak się wydostać. Generalnie chłop jedno mówi, a drugie robi. Widząc, że jem śniadanie, on również postanawia je zamówić.
- Kartą? - upewnia się gość za barem.
- Oczywiście, że gotówką, zawsze płacimy gotówką, po co nam karta?! - oburza się brodacz, po czym... wyciąga gotówkę.
Musiałem jednak wpaść mu w oko, bo dosiada się i opowiada ostatnie przygody.
- Wczoraj byłem w Opolu i na hajmacie. Wiesz o czym mówię? Odwiedziłem kumpla ze studiów. Zmienił nazwisko z Król na Kroll, rozumiesz? No i postanowiłem potem skoczyć na Kopę. Dojechałem aż tu bez problemów, dopiero tutaj był lód. No i teraz to nie ja mam problem, ale właściciel drogi, czyli nadleśnictwo!
Hmm, na pewno - myślę sobie.
- Chciałbym zdobyć zimową Koronę Gór Polski - kontynuuje. - Najlepiej jeszcze tej zimy.
- A masz już jakieś szczyty zdobyte?
- Nie, ale wkrótce zacznę.
Ciekawe, czy też terenówką?
Rozmowa zeszła na temat Czechów.
- Mówi się, że to tacy germańscy Słowianie, że dużo przejęli od Niemców - kiwa głową. - Ale to bzdura, przecież na burdel na Kopie patrzeć nie można.
Tu akurat w pełni się zgadzam, ale za chwilę słyszę, że:
- ...na szczycie widać tę różnicę kulturową między Polakami a Czechami. Na przykład tak fajnie obudowano ten wychodek obok wieży!
- To nie wychodek, to schronienie stróża - odpowiadam śmiejąc się.
- No co ty, ale jaja! To oni też tak przewalają kasę na bzdury jak u nas? Niemożliwe!
W pewnym momencie widzimy przez okno, jak ze schroniska wychodzi dziewczyna w stroju przypominającym ludowy.
- Ładne ubranie - zauważam.
- Ładna babka - potwierdza.
Nie muszę się spieszyć, więc wychodzę około dziesiątej. Przy takiej pogodzie na pewno zahaczę o Wielką Srebrną.
Brodacz wraz z facetem z obsługi kombinują przy terenówce. W tym przypadku uważam, że lepszy byłby telefon do leśniczego, którzy przyjechałby z solą i bloczkiem mandatowym. Niby nieładnie donosić, ale naprawdę wjeżdżanie terenówką prawie na samą górę to już grube przegięcie.
Na drodze jest istne lodowisko. Znowu zakładam raczki.
Schodzę do przełęczy pod Kopą. Tu już raczki trzeba ściągnąć. Krótka przerwa, mijają mnie trzy starsze panie. Przede mną wyrasta Wielka Srebrna, a właściwie Srebrna Kopa (Silberkoppe). Nie wiem czemu, ale jakoś automatycznie wbija mi się do głowy czeska odmiana nazwy (Velká Stříbrná).
Na podejściu spotykam zbiegającego z góry mężczyznę.
- Pierwszy raz na Srebrną?! - woła.
- Nie! - odkrzykuję.
- Świetnie widać Pradziada! - pomachał rękami i pobiegł dalej. Zacząłem główkować, czy gdybym na nią wchodził po raz pierwszy, to Pradziada byłoby widać lepiej czy gorzej?
Króla Jesioników faktycznie zaczyna być widać, ale całkiem przyjemnie patrzy się także na Kopę i schronisko. Z daleka nie straszy Kopowy burdel, natomiast terenówka spod schroniska zdołała się wyrwać i zjechała w dół. Może kontynuować zbieranie zimowego KGP.
Jeżeli miałem jakąś maciupeńką nadzieję na trochę śniegu na Wielkiej Srebrnej, to szybko ona stopniała. Resztki czają się jeszcze na samej ścieżce.
Pradziadowa wieża odsłoniła się w całości. Bardzo lubię ten widok.
Srebrna Kopa. Szybko zarasta, za kilka lat panoram stąd już nie będzie, zresztą i obecnie w kierunku zachodnim są one częściowo przysłonięte młodymi drzewkami. Na dolnym zdjęciu Jindřichov z kościołem i z knajpą, w której stołowałem się wczoraj.
Niebo zakryły chmury i Kopa Biskupia nabrała szaro-zielonych barw.
Patrzę również w stronę północną. Najbliżej rzecz jasna są Głuchołazy, w tle zbiornik otmuchowski. Drugie ujęcie przedstawia Charbielin, a na horyzoncie Nysę, która leży niedaleko, bo tylko około dwudziestu pięciu kilometrów ode mnie.
Zaczynam schodzić, więc ostatnie zerknięcie na Pradziad.
Dziwna, obudowana kamieniami jama położona kilkanaście metrów od szlaku. Przypomina okop. Pierwszy raz ją widzę. Takich kamiennych konstrukcji jest w Opawskich więcej, zazwyczaj przyjmują formę kopców. Jedni twierdzą, że to pozostałości kultu pogańskiego (nie wydaje mi się), inni, że pamiątki po pasterstwie z czasów, gdy gór jeszcze nie pokrywały lasy. A może piece?
Szybko okazuje się, że schodzenie ze Srebrnej nie będzie takie proste jak wchodzenie. O ile śniegu już nie ma, to ścieżka jest praktycznie w całości oblodzona. Mógłbym założyć raczki, ale to trochę idiotyczne w takich warunkach. Decyduję się iść równolegle przez trawę i krzaki, gdzie panuje już wiosna. Stopniowo coraz bardziej oddalam się od szlaku, lecz staram się trzymać słupków granicznych. Zresztą wzdłuż nich istnieje jakaś wiekowa dróżka, czasami zmieniająca się w aleję. Być może dawno temu to ona była głównym traktem górskich piechurów.
Równoległa wędrówka coraz bardziej się wydłuża, bo trzeba mijać powalone drzewa po czeskiej stronie. Z polskiej strony słyszę głosy, więc wracam do szlaku. Wyskakując z krzaków straszę jakąś rodzinkę . W tym miejscu lodu już nie ma, zatem raz, dwa, dochodzę do przełęczy pod Zamkową Górą. Przełęcz była w przeszłości miejscem strategicznym, bo spotykały się tu tereny dolnośląskiego księstwa nyskiego, górnośląskiej ziemi prudnickiej i morawskich ziem arcybiskupstwa ołomunieckiego. Inna ciekawostka związana z granicami jest taka, że kilkusetmetrowy fragment czerwonego i żółtego szlaku prowadzący na przełęcz od południa do 1958 roku leżał w całości w Czechosłowacji. Polska uzyskała go dopiero w wyniku wymiany terytoriów, która objęła wiele punktów w Sudetach.
Na przełęczy zmieniam szlak na niebieski, który biegnie wzdłuż granicy. Jest on raczej rzadko używany przez turystów, ale po chwili spotykam ojca z dwójką dzieci.
- Fajną mamy zimę, nie? - rzuca do mnie z uśmiechem.
Obok szlaku znajduje się niepozorna konstrukcja z kamieni i z drewnianym krzyżem. Grób czarownicy. Legenda o niej ma kilkaset lat i mówi o staruszce parającej się znachorstwem, która żyła w lesie. Nękana przez ludzi powiesiła się na drzewie rosnącym na granicy ziem, a że żadna miejscowość nie chciała jej pochować, to spoczęła tutaj.
Wkrótce porzucam szlak i odbijam na Morawy, w leśną drogę. Nie mija zbyt dużo czasu i wychodzę na polany. W resztkach śniegu dostrzegam ślady zwierząt, głównie lisów.
Bezimienne skały na bezimiennym wzgórzu.
Idąc drogą trafiam na samotny dom z ostrzeżeniami o działającej kamerze. Potem mija mnie wóz czeskich leśników, lekko zdzwionych moją postacią. A jeszcze później pojawia się wieża kościoła w Jindřichovie.
Na "mojej" drodze obowiązuje zakaz ruchu pojazdów, lecz chyba nie wszystkich on dotyczy.
Na prawo wystaje drugi kościół, w Janovie. Nie jestem jednak pewien czy dotrę tam łąkami, czy raczej zatrzyma mnie bagienko, więc trzymam się planu zejścia do Jindřichova.
Tak jak podejrzewałem: na główną szosę wychodzę obok gospody, którą obrzucam tęsknym wzorkiem, ale od razu skręcam w kierunku Janova, idąc dokładnie tak jak wczoraj, lecz w drugą stronę .
Na jednym z budynków dostrzegam elementy, które mi poprzednio umknęły: resztki niemieckiego napisu (Gott ?), hełm i toporek. Ewidentnie stary garaż straży pożarnej.'
Samochód na rynku w Janovie grzecznie stoi tam gdzie stał, czyli pod urzędem. Kolejna wyprawa w Góry Opawskie skończona, kolejne nowe szlaki zaliczone. Szkoda, że zimy praktycznie nie spotkałem, ale i tak było fajnie.
Już z okiem samochodu zaglądam jeszcze w dwa miejsca Janova:
* Pomnik Poległych, bardzo ciekawa konstrukcja, choć pozbawiona napisów,
* zaniedbana willa,
* dokładnie naprzeciwko niej opuszczone gospodarstwo z kościołem zamykającym widok.
Na Biskupią Kopę od morawskiej strony.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
Na Biskupią Kopę od morawskiej strony.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"