Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 10 września 2022, 16:26

Na wakacyjny długi wyjazd czeka się właściwie cały rok, od momentu zakończenia poprzedniego. W głowie powstaje pierwszy zarys trasy, czasem kilka. Następnie wymyśla się bardzo wstępny plan, zazwyczaj wielokrotnie zmieniany. Wiosną, gdy znamy już termin, zaczyna się powolne grzebanie, aby dopracować szczegóły. Im cieplej, tym więcej punktów pojawia się na mojej rozpisce, rozglądam się za noclegami i różnymi ciekawostkami, najlepiej tymi najmniej znanymi. Na początku kalendarzowego lata jest już z grubsza wszystko ułożone, pozostają drobiazgi. Odliczam dni do momentu startu.
W tym roku też tak to wyglądało, aż w ostatnim tygodniu nagle wszystko zaczęło się sypać. Najpierw pojawiły się problemy z zębami, dość gwałtowne (już w ubiegłym roku prawie storpedowały nam zabawę w Rumunii). Gdy udało się je jako-tako opanować, to w nocy ze środy na czwartek zdrowie walnęło u mnie... A w sobotę przecież wyjeżdżamy! Szybko umawiam się do lekarza na piątkowe popołudnie, idę tam przekonany, że to tylko formalność, przepisze parę pigułek i tyle. A tu bęc!
- Wyjeżdża pan? Na dwa tygodnie?! Na Bałkany?! - nie powiedział tego wprost, ale mina i wzrok sugerowała, że to nie najlepszy pomysł.
Zamiast pakować auto pędzę do szpitala na badania, które właściwie niczego nie przynoszą, lecz skoro nikt nie stwierdził wprost iż "nie", to uznaję, że jedziemy, będzie co ma być! Jeszcze krążenie po aptekach i nabywam spory zestaw lekarstw, a co najgorsze - przez pewien czas muszę unikać alkoholu! Przecież na Bałkanach bycie abstynentem to prawie takie same zło jak bycie wegetarianinem! No trudno, przeżyję ten początek...
Ostatecznie ruszyliśmy od moich rodziców w sobotni poranek, a więc zgodnie z założeniami. Trochę z duszą na ramieniu, bo szukanie w bałkańskim interiorze szpitala to średnia przyjemność, ale może będzie dobrze... Postanowiłem, że jak wszystko się uda, to po powrocie dam na mszę ;). Efekt poboczny był też taki, że robiłem jeszcze więcej zdjęć niż zwykle, bo przecież nie wiadomo było, czy nie trzeba będzie szybciej wracać. No i chyba cieszyłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj z każdego dnia, bo jednak pokonaliśmy kłody rzucane pod nogi!

Pogoda jest nietypowa, gdyż nie pada, a nawet mocno świeci słońce, choć zazwyczaj start urlopowy dokonuje się w chmurach. Pierwszy postój na rozprostowanie nóg wypada na "naszym" parkingu przy autostradzie D1 w pobliżu Pieszczan. "Naszym", bo w ostatnich latach zawsze się tu zatrzymuję, to mniej więcej połowa drogi przez Słowację.
Obrazek

Za płotem trwają prace rolne, a w tle dymi elektrownia jądrowa Bohunice.
Obrazek

Wkrótce odbijam na ekspresówkę, z której rychło skręcam w boczne drogi prowadzące na południe. Bardzo lubię tę z numerem 573 - dobrej jakości asfalt, mało ograniczeń i obszarów zabudowanych, stosunkowo niewielki ruch.
Na chwilę zajeżdżam do miejscowości, która intrygowała mnie od jakiegoś czasu. Dedina Mládeže (Ifjúságfalva) to najmłodsza słowacka wioska. Założono ją w 1949 roku, a przy budowie pracowali członkowie Czechosłowackiego Związku Młodzieży. Młodzi, odpowiednio uświadomieni obywatele poświęcali swój wolny czas, aby dobrowolnie (przynajmniej teoretycznie) wznosić konstrukcję przydatne w nowej socjalistycznej rzeczywistości. "Wioska Młodzieży" była jednym z wielu podobnych eksperymentów, ale jedynym, gdy powstawała cała osada, a nie np. zakład pracy.
Obrazek

Wioskę przeznaczono jako miejsce zamieszkania dla pracowników tutejszego JRD. Początkowo osiedlili się w niej Słowacy przybyli z Węgier, ale wkrótce dołączyła do nich okoliczna ludność węgierska, która stała się większością i tak jest do tej pory.
W centrum stoi elegancki socrealistyczny Dom Kultury, wybudowany przez samych mieszkańców w latach 50. ubiegłego wieku.
Obrazek

Przystanek i dawny kołchoz, częściowo nadal używany. Kobieta z pobliskiej knajpy tak się zaaferowała moim aparatem, że prawie wyrżnęła głową w sufit samochodu. Chyba rzadko widują turystów...
Obrazek

Stąd już niedaleko do granicznego Komárna (Komárom), w którym robimy większe zakupy. Pod marketem można spożyć posiłek w Mc.Kebab ;).
Obrazek

Miałem w tym roku duży problem z Węgrami. Nie bardzo chciało mi się finansować największych przydupasów Putina w EU. Jak to jednak połączyć z tradycją grzania się w madziarskich basenach i włóczenia się po madziarskiej prowincji? Ostatecznie postanowiłem zastosować częściowy bojkot. Nie porzuciłem całkowicie tego kraju, ale spędziłem tam najmniej czasu od kilkunastu lat (więc wydałem najmniej pieniędzy). Jadąc na południe zrezygnowałem z noclegu (ostatni raz taka sytuacja miała miejsce bodajże w 2014 roku), zrezygnowałem z dłuższych postojów i zwiedzania. Pomijając zakup winietki nie wydałem tego dnia ani forinta. Nawet bak uzupełniłem na Słowacji, zwłaszcza, że Węgrzy stosują na swoich stacjach benzynowych politykę dyskryminacji cudzoziemców. Oczywiście jest to niezgodne z prawem unijnym, ale kto by się czymś takim przejmował?
Obrazek

Przekraczamy po raz pierwszy Dunaj i po kilku kilometrach wjeżdżamy na niesławną autostradę M1, najbardziej oblężoną drogę na Węgrzech. Ledwo się na niej znalazłem i dosłownie po kilkuset metrach wszyscy stanęliśmy! Chyba jaja sobie robią??! A jednak nie... Podobnie jak w ubiegłym roku dwa pasy w kierunku Budapesztu stoją, ruszają na chwilę i znowu stoją. Nie wiadomo co się dzieje, jakiś wypadek? Nie, to po prostu duży ruch. Rok temu jednym z powodów był remont ważnego mostu, teraz niczego nie grzebią, a i tak stoimy jak barany!
Obrazek

Kilka razy nagle wszyscy ruszają, wydaje się, że od tej pory wszystko pójdzie sprawnie, po czym znów stajemy! Wkurzony zjeżdżam na jednym z węzłów i najbliższe kilkadziesiąt kilometrów przejadę starą drogą numer 1. Co prawda momentami nawierzchnia chyba pamięta jeszcze towarzysza Kádára, ale ruch był tu niewielki.
Obrazek

Po powrocie na autostradę okazuje się, że - na szczęście - obwodnica stolicy tym razem jest przejezdna bez żadnych korków, więc sprawnie przeskakujemy na M6. Tu - jak zwykle - ruch jest znacznie mniejszy, wręcz pustki.
Obrazek

Po półtorej godzinie skręcamy na ekspresówkę M9, która okazuje się być zwykła drogą jednopasmową, tyle, że z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami (aż dwoma). Dzięki niej po raz drugi przeskakujemy Dunaj - z lekką zazdrością patrzę na kąpiących się w dole ludzi.
Obrazek

A potem już proza węgierskich zwykłych dróg, moim zdaniem jednych z najgorszych w Europie, a na pewno w Unii Europejskiej. No i oczywiście słynny znak z wybojami i tabliczką "1 kilometr", mimo, iż są one na znacznie dłuższym odcinku. Zawsze się zastanawiam, dlaczego nie można od razu dać podpisu "5 kilometrów", tylko co chwilę powtarzać ten sam znak? Przyszły mi do głowy dwie odpowiedzi: albo Węgrzy przeżyją szok, jeśli się dowiedzą, że mają tak złe drogi, albo przeciętny obywatel potrafi liczyć tylko do jednego...
Obrazek

Dla odmiany tras rowerowych można im zazdrościć - prawie przy każdej ruchliwej szosie jest osobna ścieżka dla dwukołowców.
Obrazek

Jak wakacje, to nie mogło zabraknąć słoneczników :). Wyglądają na lekko zmęczone, choć temperatura ledwo zbliża się do trzydziestki.
Obrazek

Małe miejscowości jak zawsze wyglądają na wymarłe. Na zdjęciach uśpiona w popołudniowym słońcu Tataháza - kościół i Pomnik Poległych.
Obrazek
Obrazek

Sąsiednie Bácsalmás (Aljmaš, Almasch) to ostatnia mieścina na unijnej ziemi. Oprócz Węgrów mieszka tu garstka Chorwatów i Niemców (Szwabów Naddunajskich).
Obrazek

Podczas podróży na Bałkany bardzo często granice węgierskie są wąskim gardłem, zwłaszcza, jeśli opuszczamy nie tylko Strefę Schengen, ale i Unię Europejską. W przypadku granicy z Serbią mamy do wyboru dziewięć przejść, ale tylko trzy pełnowartościowe, czyli czynne całą dobę. Największe z nich położone jest na autostradzie (Röszke - Horgoš) i tam można utknąć naprawdę na długo: postój kilka godzin to norma, ostatnio czytałem nawet o... piętnastu godzinach stania! Nas zawsze interesują przejścia ulokowane na bocznych drogach i w tym roku wybrałem nieodwiedzane wcześniej Bácsalmás - Bajmok. Co ciekawe, w czasie przerwy na parkingu sprawdzaliśmy stronę węgierskiej policji, która podaje szacowane czasy oczekiwania na swoich granicach i ze wszystkich przejść tylko "nasze" nie miało opóźnienia, więc teoretycznie powinniśmy go przekroczyć w czasie krótszym niż kwadrans. Ale to pobożne życzenia... Co prawda podjeżdżamy dość blisko budek pograniczników, ale przed nami stoi co najmniej dwadzieścia aut, więc tak prędko to nie pójdzie.
Obrazek

Ludzie są dziś nienawykli do nicnierobienia, więc większość natychmiast wychodzi z samochodów, kręci się w kółko, setki razy zagląda do smartfona w poszukiwaniu najważniejszej wiadomości życia, ciągle gdzieś dzwoni, przeskakuje z nogi na nogę i ogólnie zachowuje się jak osoby kiedyś uważane za nadpobudliwe.
Obrazek

Słynny węgierski płot antymigracyjny.
Obrazek

Sześć mniejszych przejść dostępnych jest wyłącznie dla obywateli EU i Serbii, nie mogą z nich korzystać ciężarówki, a w dodatku czynne są jedynie od 7-tej do 19-tej. Szczególnie w okresie wakacyjnym (zwłaszcza w weekendy po prostu się zatykają), co spowodowane jest zwiększonym ruchem nie tyle turystów, co głównie Turków i Kurdów kursujących pomiędzy swoimi ojczyznami. Władze obu krajów niewiele z tym robią, ale jest jakieś światełko w tunelu, bo w tym roku wydłużyli czas pracy dwóch małych przejść: Bácsalmás-Bajmok funkcjonuje w weekendy do północy (na tablicy jeszcze tego nie zaznaczyli).
Obrazek

Przekroczenie granicy zajęło nam trzy kwadranse, przy czym jak zwykle nie spieszyło się Węgrom. I tak wynik jest całkiem niezły, a więc po trzech latach ponownie zajeżdżam do Serbii :).
Obrazek

Można się zastanawiać, czy w stosunku do tego kraju również nie powinienem ogłosić jakiegoś bojkotu, w końcu Serbia to jeszcze większy przydupas Putina niż Węgry. W jej przypadku sytuacja jest jednak ciut inna: Rosja to tradycyjny sojusznik Serbów, czyli zupełne przeciwieństwo niż u Madziarów. Rosjanie zawsze Serbów wspierali, a przynajmniej głośno głosili to wsparcie, bo z realnymi działaniami bywało różnie. Nawet gdy wszyscy od Serbów się odwracali, wszyscy ich potępiali, to w Moskwie zawsze mogli liczyć na ciepłe słowa otuchy. Dotyczy to także wydarzeń z końca ubiegłego stulecia, z czasów rozpadu Jugosławii, nalotów NATO i odpadnięcia Kosowa. Serbowie to pamiętają i trudno się dziwić, że w przypadku wojny na Ukrainie wielu stoi po stronie agresora, a nie zaatakowanego. Serbia to od dawna kraj na rozdrożu, który nieustannie się waha, czy jednak chce na zachód, czy na wschód Europy i doskonale to widać w obecnej polityce. W każdym razie postawę Serbów rozumiem, choć bynajmniej nie popieram.

Wjechaliśmy do Wojwodiny, mojego ulubionego serbskiego regionu. Jej zachodnia część to Baczka (Bačka, Bácska), której północne fragmenty leżą również na Węgrzech, gdzie objawia się to w nazewnictwie wielu miejscowości (Bácsalmás, Bácsbokod itp.). Jak to przeważnie w Wojwodinie tablice na skrajach miast i wsi są wielojęzyczne. W przypadku Bajmoka (Бајмок) nazwa węgierska jest taka sama jak serbska, Bajmak to chorwacka, a kiedyś był jeszcze Nagelsdorf, gdyż Niemcy stanowili sporą procent mieszkańców. Pozostały po nich napisy na krzyżu przy kościele katolickim, któremu przyglądam się stojąc na światłach, a dziś najliczniejsza grupa to Serbowie nieznacznie przeważający nad Węgrami.
Obrazek
Obrazek

Przemykam przez Suboticę (Szabadka), na jej obrzeżach zaglądam do kantoru i kończę jazdę w Palić (Палић, Palics), mieście uzdrowiskowym położonym nad dużym jeziorem. Nocleg zaklepałem blisko centrum, na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych, w których chętnie przyjmują turystów. Informowałem, że planowo przybędziemy między 18-tą, a 19-tą i się nie pomyliłem, bo na zegarku była dokładnie 18.40, co i tak okazało się najpóźniejszym dotarciem w czasie całego urlopu. Tymczasem gospodarzy nie ma! Dzwonię do nich i dowiaduję się, że właśnie... kąpią się w jeziorze. Byli przekonani, iż utknęliśmy gdzieś na dłużej na granicy, zwłaszcza, że nie odpowiadaliśmy na zapytanie przez internet... Po chwili zjawia się właściciel i mamy wrażenie podwójnego widzenia, gdyż posiada taki sam wóz jak my :D.
Obrazek

Wieczorny spacer po Palić zaczynamy od spojrzenia na mniejsze Krvavo jezero (Vér tó), nad którym urzędują liczni wędkarze.
Obrazek

Większe Palićko jezero (Palicsi-tó) ma powierzchnię ponad czterech hektarów i uznawane jest za najpopularniejsze miejsce wypoczynkowe w całej Wojwodinie.
Obrazek

Ścieżkami wzdłuż brzegu przechadzają się grupki ludzi. Idąc za nimi dochodzimy do podwójnej nazwy miejscowości złożonej z ogromnych liter - takie konstrukcje do fotografowania będziemy widywać na wyjeździe wielokrotnie.
Obrazek

Północny brzeg zajmuje duży park. Na przełomie XIX i XX wieku wybudowano w nim wiele secesyjnych obiektów zaprojektowanych przez węgierskich inżynierów, a samo Palics stało się jednym z bardziej znanych uzdrowisk monarchii austro-węgierskiej. W ostatnich latach w parku przeprowadzono prace przywracające mu pierwotny blask.
Obrazek
Obrazek

W brzuchu burczy, więc zaglądamy do parkowego lokalu - Mala gostiona (Kisvendéglő) reklamuje się, iż działa w tym miejscu już od ponad 150 lat. Mimo soboty bez problemu znajdujemy stolik i zamawiamy jedzenie. Co prawda nie jesteśmy jeszcze na geograficznych Bałkanach, ale wypadałoby zjeść arcybałkańskie ćevapčići. Do tego klasyczna sałatka szopska i zupa ragu, lecz to jakaś węgierska wariacja.
Obrazek

Obok nas zasiada grupka kobiet z dziećmi z Polski. Nie zadomowiły długo.
- Nie ma pizzy?! - dzieciaki są zawiedzione.
- Nie ma - odpowiadają mamy. - Poszukamy gdzieś indziej, bo to jest restauracja elite.
Faktycznie przy wejściu pisało, że to lokal "elite", cokolwiek to znaczy. Jedzenie mieli smaczne (choć dziwna ta bułka do mięsa), za to obsługę fatalną. Kelner latał z obłędem w oczach, zapomniał o jednym zamówieniu, a rachunek przyniósł nieproszony w połowie posiłku. Prawdopodobnie sugerował, że mamy już nie planować deseru.
Obrazek

Nad brzegiem stoi budka z kręcącymi się kürtőskalácsami. Niestety, opiekają się na tyle wolno, że w związku z dużą ilością chętnych poprzestajemy na degustacji wzrokowej.
Obrazek

Niedzielny poranek witamy kolejnym spacerem po mieście. Symbolem Palić jest secesyjna brama wejściowa wraz z wieżą wodną; otwarto ją w 1912 roku, w tym samym momencie co ratusz w Suboticy.
Obrazek

Stoi przy głównej ulicy, za sąsiadów mając zarówno zabytkowe domy z drewna jak i "imperialne" salony gier.
Obrazek
Obrazek

Po alejkach mało kto jeszcze chodzi. Kolory rozmaitych kwiatów biją po oczach!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Przykłady secesyjnej zabudowy: Velika Teresa (Palicsi Vigadó) i Ženski štrand (Női fürdő) - gdzie kiedyś kobiety mogły w spokojnie zażywać kąpieli, a dziś mieści się restauracja.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zabytkowe wille o różnym stopniu zachowania. Gdzieś mi się obiło, że w czasach komunizmu jedna z nich należała do Tito.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W 1880 roku w Palics odbyły się pierwsze... igrzyska olimpijskie! Szesnaście lat przed oficjalną olimpiadą w tej części Węgier niejaki Lajos Vermes postanowił zorganizować zawody sportowe obejmujące antyczne dyscypliny. Potem program się stopniowo poszerzał, co roku brało w nich udział kilkuset zawodników, początkowo z Austro-Węgier, potem dołączali z innych krajów. Zawody obserwowała liczna publiczność dowożona specjalnymi pociągami, a Vermes, posiadający tytuł barona oraz spore zapasy gotówki, wybudował w Palics wioskę olimpijską, tor kolarski, boiska i tory lekkoatletyczne. Ostatnie takie igrzyska miały miejsce w 1914 roku, po wojnie i zajęciu tych terenów przez Serbię już ich nie reaktywowano.

Pomnik Lajosa Vermesa przyozdobiony jest węgierskimi barwami narodowymi; Madziarzy nadal stanowią ponad połowę mieszkańców miasta, a do granicy jest w linii prostej niecałe pięć kilometrów.
Obrazek

Pomników wśród zieleni widać sporo, jedne klasyczne, w przypadku innych należy się zastanawiać, co autor miał na myśli.
Obrazek

Palić to również międzynarodowy festiwal filmowy z pierwszą edycją w 1992 roku (akurat się zaczynał w czasie naszej wizyty), a także położone na skraju parku zoo.
Obrazek

Przed dalszą drogą tankuję samochód. W Serbii cena paliwa jest dokładnie taka sama na wszystkich stacjach benzynowych, więc nie musimy się martwić, że np. złupią nas na autobanie. W tamtym okresie litr benzyny kosztował 199 dinarów, a więc około 7,90 złotego.

Do autostrady A1 jest rzut beretem, ze dwa kilometry od naszego noclegu. Początkowo jest pusta i... ograniczona. Z niewiadomych powodów ciągle stoją znaki z liczbą 100 i większość kierowców się tego trzyma. I mają rację - za bramkami poboru opłat czai się policja i ściąga niektóre auta na bok. Ponieważ nie było żadnych robót drogowych ani uszkodzeń jezdni, to ograniczenia wyglądają na typowe polowanie na zagranicznych kierowców. Dopiero na płatnym odcinku można przycisnąć trochę więcej.
Obrazek

Ruch stopniowo się zwiększa. Dominują wozy na niemieckich, austriackich i holenderskich blachach. Pasażerowie w środku jakoś dziwnie mocno opaleni. Oczywiście większość z nich to wspominani już Turcy i Kurdowie, którzy co roku zaczynają wielką migrację europejską tam i z powrotem. To dla nich co chwilę pojawiają się reklamy z miejscami noclegowymi i restauracjami w bliskowschodnich klimatach. Zabawne, że Serbowie tak zacięcie walczyli z tureckimi pozostałościami na swoich ziemiach, a teraz powróciły one wraz z kapitalizmem ;).
Obrazek

Na parkingach tłumy. Ciężko wejść na stację, kible oblegane i brudne, wszędzie walają się śmieci. Każde wolne miejsce obłożone jest wypakowanymi samochodami, całe rodziny wyciągają krzesła, stoliki, koce i zaczynają piknikować. Ktoś tam w kącie się modli.
Obrazek

Na horyzoncie pojawiło się pasmo Fruška Gora.
Obrazek

Na jej wysokości po raz trzeci przekraczamy Dunaj. Potem obwodnica Belgradu, na której odbijam w A2, autostradę noszącą dumne imię Miłosza Wielkiego. Patron (Miloš I Teodorević Obrenović) był przywódcą powstań antytureckich i pierwszym władcą autonomicznej Serbii w XIX wieku.
Obrazek

Przekraczamy mostem Sawę, zatem znaleźliśmy się na prawdziwych Bałkanach. Turcy albo przestraszyli się historycznej postaci, albo po prostu im nie po drodze, więc i ruch znacznie spadł. To dość nowa autostrada, budowana początkowo przez firmy serbskie, a następnie azerskie i chińskie. Docelowo ma prowadzić aż do Czarnogóry, nad Adriatyk. Kilka lat temu już jechałem jej pierwszym odcinkiem, teraz wydłużono ją pod Čačak (Чачак). Jedzie się fajnie, bo krajobraz robi się coraz bardziej górzysty, co rusz trzeba skorzystać z jakiegoś tunelu i tylko kompletnie brak tu infrastruktury. Nie ma stacji benzynowych, a za toalety służą toj-toje. Ale opłaty za przejazd oczywiście pobierają.
Obrazek
Obrazek

Za Čačakiem zaczyna się proza serbskich dróg. Prędkość od razu spada, bo pojawia się wielu zawalidrogów. Nie pomagają drogowcy - prawdopodobnie działało tu ich kilka grup, ignorujących się nawzajem. Przykładowo: widzę znak ograniczenia do 40 km/h, po czym kawałek dalej jest kolejny znak ze sugerowaną prędkością 50 km/h albo dwa obok siebie pokazują dokładnie co innego ;).
Mniejsza prędkość to większa szansa przyglądania się mijanej okolicy. Na poboczach pozostało sporo plakatów z wyborów odbywających się wiosną. Reelekcję uzyskał wówczas dotychczasowy "balansujący" prezydent. "Balansujący", bo próbował utrzymywać równy stosunek między EU, a Rosją, choć moim zdaniem niezbyt mu to wychodziło. Pan po lewej to nie on; nazywa się Boško Obradović z prawicowej partii Dveri, startującej w koalicji z monarchistami. Szału nie zrobił, zarówno w wyborach prezydenckich jak i parlamentarnych dostał po kilka procent głosów, lecz i tak wprowadził - po raz pierwszy - dziesięciu posłów do ichniejszego sejmu.
Obrazek

Wjechaliśmy w góry. To Kopaonik, w skład którego wchodzi kilka mniejszych pasm górskich, w tym widoczne tutaj Stolovi.
Obrazek
Obrazek

Zabudowa robi się coraz rzadsza, a stoki coraz bardziej zbliżają się do drogi i Ibaru, wzdłuż którego jedziemy. Zatrzymuję się za jednym z zakrętów, bo oto z boku wyrosła sylwetka zamku Maglič, średniowiecznej warowni z XIII wieku strzegącej w przeszłości jedynej w tej okolicy drogi handlowej.
Obrazek

Zamek zakryty jest rusztowaniami, lecz problem leży gdzie indziej: przy okazji remontu ruin rozebrano most dla pieszych nad Ibarem. Nie wiem czy planują jego odbudowę, podobno czasem czatują tu posiadacze łódek i oferują płatny przewóz na drugi brzeg, ale dziś nikogo nie ma. Głębokość rzeki oraz silny nurt wybijają z głowy wszelkie pomysły przebycia jej wpław.
Obrazek
Obrazek

Gdyby komuś skończyła się woda, to znajdzie wiele punktów, gdzie można ją uzupełnić. W tym przypadku jest to także wspomnienie zmarłej osoby.
Obrazek

Krótkie postoje robię dość często, bo górskie otoczenie zachęca do cykania zdjęć. A jak nie ma się gdzie zatrzymać, to pstrykam zza kierownicy ;).
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Drogowskaz do Parku Narodowego Kapaonik.
Obrazek

Skryty w cieniu pomnik ofiar bombardowań NATO z 1999 roku. Samoloty Sojuszu atakowały wówczas tak strategiczne cele jak np. stację meteorologiczną w Palić.
Obrazek

Znaleźliśmy się w krainie zwanej przez Serbów Raszka (Raška). To jedna z kolebek pierwszego, średniowiecznego państwa serbskiego, które zajmowało zupełnie inny obszar niż obecnie. Pamiątką tamtych czasów są liczne stare cerkwie i monastyry, najcenniejsze z nich wpisano na listę UNESCO. Niektóre z nich już widziałem, dziś chciałbym zajrzeć do jednej miejscowości położonej po drugiej stronie Ibaru - Pavlicy (Павлица). Do wioski prowadzi wąska i kręta droga, na zakręcie ukazuje się nam widok białej świątyni.
Obrazek

Monastyr żeński Nova Pavlica założono w XIV wieku. Do dziś przetrwała tylko cerkiew klasztorna Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny. Szkoda, że drzwi zamknięte są na głucho.
Obrazek

Zagadujemy kręcącego się w pobliżu faceta o ruiny Starej Pavlicy. Leżą kawałek za wioską na wzgórzu nad Ibarem, prowadzą do niej schody z podkładów kolejowych. Ten monastyr powstał już w 11. lub 12. stuleciu, lecz pozostało z niego bardzo niewiele.
Obrazek
Obrazek

Nie wiadomo, kto wybudował tutejszą cerkiew, ale stylistycznie nawiązywała do typów bizantyjskich, a nie słowiańskich.
Obrazek

Większą atrakcją od tych resztek są widoki. W dole wije się Ibar oraz linia kolejowa do Kosowa.
Obrazek
Obrazek

Wracając do samochodu przyglądam się osadzie. Na cmentarzu mieszanka grobów: są z krzyżami, ale i z gwiazdami. Przy domostwach pustki: młoda kobieta wiesza pranie, zmęczony pies śpi na deskach służących jako kanał do przeglądu aut. Kręcą się jakieś dzieci, bardzo zdziwione obcymi blachami, ale grzecznie mówiące "dzień dobry".
Obrazek
Obrazek

Wspaniała czerwona maszyna. Regis, wielki fan traktorów, zidentyfikował ten model jako IMT 533 Deluxe. Budowany był w Jugosławii na podstawie licencji kanadyjsko-amerykańskiej firmy Massey Ferguson.
Obrazek

Wracając do głównej szosy staję w Brveniku Naselje (Брвеник Насеље), aby uwiecznić Pomnik Poległych w kształcie żagla.
Obrazek

W pewnym momencie przed maskę wyskakuje mi mały czarny kot. Gwałtownie hamuję (dobrze, że jechałem wolno), a ten drań nawet na mnie nie spojrzał, tylko zadarł ogon i poszedł dalej.

Most nad torami jest szerokości jednego wozu. Oczywiście ledwo się zatrzymałem, żeby go zobaczyć, a na pustej szosie pojawiło się kilka aut z niecierpliwymi kierowcami. Też tak macie, że odludzie nagle zmienia się w ludne miejsce, gdy postanawiamy zrobić sobie pauzę?
Obrazek

Wzniesienie po prawej to góra z ruinami zamku Brvenik.
Obrazek

Stara Pavlica ładnie się prezentuje z przelotówki z zielenią w tle. Robię zdjęcie i naciskam pedał gazu, bo wkrótce pojawią się muzułmanie...
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 21 września 2022, 9:35

Sandżak to nazwa dawnej podstawowej jednostki administracyjnej Imperium Osmańskiego. Dziś określa się tak region położony na pograniczu Serbii i Czarnogóry (Sandžak), którego największym miastem jest serbski Novi Pazar. Sandżak Nowopazarski jako osobna jednostka powstał dopiero w XIX wieku, a na karty historii trafił dzięki kongresowi berlińskiemu, który w 1878 roku przyznał Austro-Węgrom prawo do jego okupacji wraz z Bośnią i Hercegowiną. W ten sposób Habsburgowie mogli wbić klin pomiędzy Serbię i Czarnogórę oraz uzyskać dogodną drogę do ewentualnych ruchów na południe, aż do Salonik. Formalnie jednak terytorium to pozostawało częścią Turcji, administrację cywilną sprawowali oni. W 1908 roku Austro-Węgry oficjalnie anektowali Bośnię i Hercegowinę, a z Sandżaku się wycofali, przywracając Osmanom pełnię władzy, lecz tylko na pięć lat - w wyniku wojen bałkańskich Turcja została prawie całkowicie wyparta z Bałkanów, a Sandżakiem Nowopazarskim podzielili się Serbowie i Czarnogórcy.

Region ten jest wyjątkowy, ponieważ największą grupę mieszkańców stanowią Boszniacy, czyli słowiańscy muzułmanie. Ci sami, którzy zamieszkują Bośnią i Hercegowinę. Dawni Serbowie, Chorwaci, Czarnogórcy, którzy z różnych powodów w czasie rządów osmańskich przyjęli islam. To dość ciekawa sytuacja, bo etnicznie nie różnią się oni od swoich serbskich czy czarnogórskich sąsiadów, wyznacznikiem jest religia (choć zdarzają się Boszniacy, którzy muzułmanami nie są). Biorąc pod uwagę spisy powszechne w obu krajach, to niemal połowa ludności deklaruje przynależność do tej grupy narodowościowej. Kolejni są Serbowie, następnie dużo mniej liczni Czarnogórcy, "muzułmanie" bez określenia narodowości, aż w końcu Albańczycy. Kiedyś dość powszechnie błędnie kojarzono wszystkich wyznawców islamu w Serbii jako Albańczyków, teraz się to już zmieniło - mimo bliskości Kosowa jest ich tu niewielu, a dodatkowo ponoć Boszniacy się z nimi nie lubią (delikatnie pisząc). Proporcje poszczególnych narodowości nieco się różnią w części serbskiej i czarnogórskiej, lecz wspomnę o tym później, żeby teraz za bardzo nie kręcić ;).

Wymieszanie ludności różnych wyznań i narodowości zwykle oznacza na Bałkanach kłopoty i rzeczywiście tak tu było: w ubiegłym stuleciu przy każdej wojnie i każdym przejściu wojsk odbywały się regularne masakry. Przeważnie Serbowie mordowali muzułmanów, rzadziej muzułmanie Serbów, przy czym zazwyczaj dotyczyło to Albańczyków, a nie samych Boszniaków, którzy raczej do broni się nie garnęli. Przy okazji II wojny światowej wybito Żydów, a teren Sandżaku był w orbicie zainteresowań Niemców, Włochów, zwolenników Wielkiej Albanii, nawet ustaszy z Chorwacji! Można stwierdzić, że ziemia ta obficie zroszona była krwią niewinnych ludzi, lecz przecież w tej części Europy to nic nadzwyczajnego.

Serbowie zamiast określenia "Sandżak" wolą używać słowa Raszka (Raška), od nazwy swojego królestwa istniejącego tu w średniowieczu. I choć dzisiaj dominuje islam, to najcenniejszymi zabytkami są stare, prawosławne klasztory. Niektóre z nich wpisano na listę UNESCO; dwa z nich już odwiedziłem, tym razem postanowiłem zajrzeć do trzeciego, położonego tuż obok Nowego Pazaru.

Odbicia na skrzyżowaniach są kiepsko albo wcale oznaczone, ale sama droga jest porządna i szybko wynosi nas na wzgórza z widokami na okolicę.
Obrazek
Obrazek

Đurđevi Stupovi (Ђурђеви cтупови, "Słupy Jerzego") to monastyr męski założony w XII wieku. Okres jego świetności skończył się dawno temu, gdyż został opuszczony w 1689 roku, po tym jak dziesiątki tysięcy Serbów uciekło na północ przed Turkami (był to efekt wojny austriacko-osmańskiej, Serbowie wspierali wówczas Habsburgów). Klasztor opustoszał, zaczął niszczeć, a kompletnie zdemolowano go w czasie wojen bałkańskich. Zdjęcie poniżej ukazuje stan sprzed stu lat.
Obrazek

A dziś prezentuje się tak:
Obrazek

W latach 60. przystąpiono do prac rekonstrukcyjnych, kontynuowane są one przez cały czas. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz można zobaczyć dokładną granicę pomiędzy starym i nowym. Ot, na przykład ze średniowiecznych fresków pozostały tylko malutkie fragmenty.
Obrazek
Obrazek

Można dyskutować, czy odbudowa budynków po tak długim czasie jest sensowna, natomiast kompletnie nie rozumiem, dlaczego obiekt ten znalazł się na liście UNESCO? Przy tak niedużym procencie oryginalnej substancji możemy mówić o uhonorowaniu współczesnej konstrukcji. Biorąc pod uwagę, że w tej części Serbii są dziesiątki lepiej zachowanych klasztorów, to tym bardziej decyzja ta wydaje się niezrozumiała.
Tyle, że wpisy na Listę Dziedzictwa UNESCO to również sprawa polityczna. Kandydatów wskazują władze państw, które przy tej okazji często próbują osiągnąć określone cele, niekoniecznie związane z kulturą. Đurđevi stupovi zostało wpisane w 1979 roku pod oficjalną nazwą "Zabytkowe miasto Ras z monastyrem Sopoćani" - przynależy więc do ruin stolicy państwa serbskiego z okresu średniowiecza. Nie trudno się domyślić, że można to potraktować jako demonstracje odwiecznej serbskości tych ziem, w kontrze do muzułmanów-renegatów serbskiego narodu.
Obrazek

Oprócz odbudowanej cerkwi zobaczymy tu pozostałości zabudowań gospodarczych i mieszkalnych, m.in. refektarza, cysterny na wodę i konaku.
Obrazek

Więcej fresków zachowało się w dawnej wieży wejściowej. Przedstawiają członków panującej dynastii, którzy zostali mnichami, a nad nimi odbywa się "anielska uczta". Datowane są na 13. stulecie.
Obrazek

Obecnie w monastyrze mieszka kilku mnichów i budynek im służący jest nowy. Ale oprócz tego klasztor wygląda jako prawie nieprzygotowany na wizyty wiernych, o turystach nie mówiąc - żadnej toalety, żadnego kraniku z wodą, sklepik z dewocjonaliami zamknięty na głucho. Z racji późnego popołudnia byliśmy jedynymi odwiedzającymi, ale mimo wszystko miałem wrażenie, że tłumów się nie spodziewają.

Wracamy krętą drogą do cywilizacji, co jakiś czas zwalniam albo staję, by uwiecznić górki, dachy domów i liczne minarety.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Novi Pazar (Нови Пазар; cyrylica prawie nie występuje w przestrzeni publicznej, Nowy Pazar - w wikipedii pojawia się nazwa oryginalna, więc jej będę się trzymał) to jedno z najbardziej muzułmańskich miast Serbii (ponad osiemdziesiąt procent wśród mieszkańców). Tak było od zawsze - założony został w XV wieku przez Turków i pełnił ważną rolę w kontroli ziem serbskich. Przez dwa stulecia bogacił się na handlu i eksporcie rozmaitych towarów. Upadek zaczął się w tym samym okresie, co opuszczenie Đurđevi stupovi - podczas walk z Turkami zdobyli go i spalili serbscy powstańcy. Później zdarzały się powodzie, kolejne wojny, powstania, liczba ludności spadała i ponownie wzrastała. Kiedyś żyło tu wielu Albańczyków, ale stopniowo przenosili się one na teren dzisiejszego Kosowa, więc dziś stanowią niewielki promil. Po włączeniu w skład Serbii, a potem Jugosławii, władze centralne Novi Pazar ignorowały, bo przecież Boszniacy to zdrajcy, którzy oderwali się od serbskiego narodu. Zmieniło się to dopiero po upadku Miloševića, ale różnica zamożności pomiędzy NP a wizytowaną dzień wcześniej Wojwodiną widać gołym okiem. Patrząc na wąskie uliczki, ciasną zabudowę, typowy orientalny harmider i burdel można mieć wątpliwości, czy to nadal jedno państwo.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Nocleg zaklepałem w centrum. Właściwą ulicę znalazłem dość szybko, nawet udało się wcisnąć samochód na kawałek wolnego chodnika, a potem przez kilka minut szukałem odpowiedniego numeru. W końcu jest - przez bramę wchodzimy na podwórze trzech domów, w jednym z nich są pokoje dla turystów. Właściciel mówi po angielsku, jest uprzejmy, wita się podaniem ręki, lecz tylko ze mną - w stosunku do Teresy zachował rezerwę. Wiadomo - kobieta i to obca. Sam pokój jest spory, wygodny, z łazienką i telewizorem, oczywiście również z klimatyzacją. I rozgrzanym tarasem z widokiem na rozsypujące się sąsiednie domostwo. Wszystko to za około 80 złotych. Cena prawie nie do znalezienia w innych miejscach.
Gospodarz proponuje, aby przestawić auto bliżej bramy. Konsultuje się z matką, czy na pewno możemy stanąć na zakazie, w końcu są raczej pewni, że chyba tak. I że nikt się nie przyczepi, choć to strefa płatnego parkowania. Chyba :D.
Obrazek

Po ulicach chodzi sporo zakrytych kobiet. Niektóre tylko w chustach, inne również w kieckach na całe ciało. Brak burek, a zdarzają się chociażby w Sarajewie. Ale pań ubranych po europejsku jest podobna ilość, nawet takich z cyckami bijącymi po oczach, co oznacza, że i część muzułmanek ignoruje religijne nakazy. Zresztą Boszniacy to akurat naród podchodzący do zapisów Koranu bardzo liberalnie. Z kolei panowie zdają się głównie zajmować ważną czynnością siedzenia przy stolikach, picia kawy z wodą i prowadzenia niekończących się dyskusji.

W ścisłym centrum brak jest cerkwi, za to znajdziemy kilka meczetów. Jeden położony był tuż obok naszego noclegu. Jeden z najważniejszych to Altun-alem džamija z XVI wieku.
Obrazek

Arap džamija wciśnięty pomiędzy sąsiednie budynki.
Obrazek

Jądro miasta to szersza przestrzeń nad rzeką Raška, gdzie znajdziemy budynek władz. Zawieszono przy nim flagę Serbii, miasta oraz Sandżaku, zawierający boszniackie lilie oraz księżyce na zielonym tle, symbol islamu.
Obrazek

Nie mogło braknąć plastikowej nazwy, przy której można się sfotografować.
Obrazek

Pamiątką po przeszłości są resztki tureckiej twierdzy. Zostało trochę murów i jedna wieża. Dawne wnętrze zmieniło się w park.
Obrazek

Liczne małe sklepiki i jadłodajnie.
Obrazek
Obrazek

Wymyśliłem sobie, że fajnie byłoby usiąść w jakimś małym lokalu i zjeść coś bałkańskiego za niską cenę. Na głównym deptaku nic takiego nie znaleźliśmy, dominowały knajpy z kuchnią bynajmniej nie serbską, do tego sporo kawiarni i wcale nie mało pubów, w których można się napić zagranicznego sikacza. Przy sąsiednich ulicach podobnie.
Obrazek

Zaglądamy w coraz mniejsze uliczki. Mało tu przechodniów, za to pełno poplątanych kabli. Wciskamy się pod bloki i pod stare domy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wreszcie widzę knajpkę serwującą potrawy z grilla. Zamawiamy ćevapi z kajmakiem - niezłe, choć odrobinę za tłuste. Do tego kiselo mleko, czyli kiszkę. O dziwo, nie pogoniło mnie ;).
Obrazek
Obrazek

Po zachodzie słońca Novi Pazar bynajmniej nie zamierza iść spać. Spadek temperatury wyciągnął wiele osób na ulice. Ludzie spotykają znajomych, pędzą przed siebie na rowerach, głośniki puszczają skoczną muzykę na całą okolicę. Pojawiają się nawet policjanci kłócący się z pewnym kierowcą. Na głównym rondzie każdy próbuje znaleźć dziurę dla siebie.
Obrazek

Obudowane brzegi rzeki Raški.
Obrazek

Czasem na murach można przeczytać hasła polityczne. Boszniacy od dawna domagają się autonomii dla Sandżaku, ale Serbowie nie są skorzy do jej przyznania. Na szczęście dla władz nie było do tej pory prób oderwania się regionu ani żadnych wystąpień zbrojnych - w końcu muzułmańscy Słowianie to nie Albańczycy.
Obrazek

Sklepy oferują stroje na każdą okazję - kobiety mogą się tak odziać na ślub albo inną ważną uroczystość. Albo zagrać w filmie historycznym.
Obrazek

Chciałem zajrzeć do meczetu Altun-alem, lecz właśnie kończyły się modlitwy i wychodziło sporo osób. Przed świątynią znajduje się niewielki cmentarz z nagrobkami w języku arabskim.
Obrazek

Zbiór chrustu na zimę już się rozpoczął.
Obrazek

Z pokoju słyszę nawoływanie muezzinów. Trzech, w tym jeden brzmi zupełnie jak kobieta. A rano, była może czwarta, może trochę wcześniej lub później, znowu się jeden wydzierał. Fadżr, pierwsza modlitwa dnia, musi się odbywać przed wschodem słońca, więc prawowierny muzułmanin nigdy się nie wyśpi.

W poniedziałkowy ranek idziemy na spacer "za jasnego". Na budynkach wisi sporo szyldów salonów gier - a przecież hazard w islamie jest zakazany. No, chyba, że Allah nie widzi... Widać również dużo sklepów ze złotem oraz jubilerów.
Obrazek

Ludzie ciągną w kierunku głównego ronda. Lokale obłożone facetami wpatrującymi się w swoje filiżanki i papierosy.
Obrazek

Historyczna pamiątka - Isa-begov hamam, pochodzący z okresu lokacji miasta. Jedna z nielicznych łaźni tureckich w kraju. Choć formalnie zabytek, to mocno zniszczony, w części mieści się kawiarnia, w pozostałej gruzowisko.
Obrazek

Spacer wzdłuż Raški - woda jest wyjątkowo czysta jak na niezbyt czyste miasto, to pewnie zasługa szybkiego nurtu. Kawałek dalej są specyficzne konstrukcje - most oraz zabudowane przejście nawiązujące do architektury islamskiej.
Obrazek
Obrazek

W tym miejscu rzeka nie jest już tak czysta i przejrzysta, a i zapach wyraźnie się zmienił.
Obrazek

I znów architektoniczny misz-masz: dachy uniwersyteckie (fakultet studiów islamskich) nawiązuje do łaźni, natomiast w tle wybija się typowy jugosłowiański blok.
Obrazek

Amir-agin han - zajazd działający prawdopodobnie od XVII wieku. W nieco lepszym stanie niż hamman, ale też przydałaby się jakaś mała renowacja. Z boku dolepiły się rzędy kantorów.
Obrazek

Prezent z Sarajewa - Sebilj, czyli kopia drewnianej fontanny stojącej w stolicy Bośni. Oba miasta łączy nie tylko narodowość i wyznanie większości mieszkańców, ale też założył je ten sam człowiek - niejaki Isa-Beg Isaković, osmański bej, ale z pochodzenia Słowianin.
Obrazek

Przemknął Moskwicz, pewnie wersja eksportowa i to z lekko podniesionym nadwoziem.
Obrazek

Z każdym kwadransem robi się coraz cieplej, więc na ulicach pojawia się coraz więcej wody, która na jakiś czas zbija temperaturę.
Obrazek

Zaglądamy do małej piekarni, aby kupić burki na śniadanie. Siedzi tam kilku chłopów w pomarańczowych strojach roboczych i wybałusza oczy. Cudzoziemiec jest tu rzadkim widokiem. Nie spotkaliśmy żadnych innych zagranicznych osobników, a jeśli chodzi o turystów, to owszem, zagadała do nas jedna rodzina szukająca drogi do centrum, ale to byli Serbowie. Bo choć w pobliżu miasta pełno zabytków (wspomniane monastyry plus jeden z najstarszych na Bałkanach kościołów położony na przedmieściach), to sam Novi Pazar generalnie się omija. I dobrze, bo przynajmniej dłużej zostanie autentycznym.

W sierpniu przez kilka dnia Novi Pazar pojawił się w mediach przy okazji kolejnej odsłony konfliktu serbsko-albańskiego. Poszło o nowe przepisy wprowadzane przez władze Kosowa - zaczęli oni wymagać, żeby Serbowie w Kosowie musieli zakładać kosowskie tablice rejestracyjne i posługiwać się dodatkowymi dokumentami (zwykłe dowody osobiste już nie wystarczą). Brzmi jak prowokacja, tyle, że od dawna takie wymagania wobec Albańczyków z Kosowa stawiają w Serbii. Wybuchła awantura, tradycyjnie zablokowano kilka dróg, pobito się z policją i przypadkowymi nieszczęśnikami, ale tym razem poszły w eter informacje, że zaraz wybuchnie wojna. Na dowód tego podawano wieści z NP, że jakoby słychać tu strzały, syreny i ludzie się burzą. Sugerowano też, że w mieście doszło do jakiś turbulencji z udziałem Albańczyków, podobnie jak po drugiej stronie granicy. I tu doskonale wychodzi burdel, jaki robią media: do Kosowa jest stąd kilkanaście kilometrów, zatem nie ma szans, żeby ktoś usłyszał strzały z broni maszynowej, zwłaszcza w nieustannym hałasie. Zamieszek także tu nie mogło być, gdyż - jak już kilkukrotnie pisałem - w mieście mieszkają Boszniacy, a nie Albańczycy. Zapewne używano skrótu myślowego, myląc Novi Pazar z jednostką administracyjną Novi Pazar, sięgającą granicy, ale to tak jakby pomylić Opole z województwem opolskim ;). Dodam, że przy okazji pokazywano zdjęcia z Kosowskiej Mitrowicy i podpisywano jako "granica z Serbią" - tymczasem na fotografiach widniał most w centrum miejscowości oddalonej od Serbii o ponad dwadzieścia kilometrów. Nie ma to jak rzetelne dziennikarstwo.
Cała awantura skończyła się równie szybko, jak zaczęła. I zapewne powróci jeszcze nie raz, bo to węzeł gordyjski nie do rozwiązania. A pisać o wojnie mogli tylko ludzie, którzy o Bałkanach nie mają zielonego pojęcia. Bo kto mógł kogo zaatakować? Serbia? Czym? Ich wojsko to tylko nędzny cień dawnej jugosłowiańskiej armii. Dwie dekady temu nie za bardzo potrafili sobie poradzić z albańską partyzantką, a teraz zaczęliby się bić z NATO, bowiem KFOR zapewne nie stałby bezczynnie? Nawet Putin tu nie pomoże, choć sugerowano (raczej na wyrost), iż to on znowu mieszał w bałkańskim kotle. Oczywiście na Bałkanach nigdy nie można czegoś wykluczać na sto procent, ale jakakolwiek interwencja Serbii byłaby dla niej samobójstwem militarnym, politycznym i gospodarczym.
Obrazek

Wyjeżdżamy z miasta bez większych problemów. Na jednym ze skrzyżowań drogowskaz wskazuje na Kosowską Mitrowicę. Oczywiście bez oznaczeń, że to zagranica, dla Serbów to nadal Serbia. Z tego punktu do kosowskich posterunków jest około dziesięciu kilometrów. Kiedyś już tamtędy jechałem.
Obrazek

W Sandżaku podział etniczny w obu państwach wygląda podobnie: na zachodzie dominują Serbowie, na wschodzie Boszniacy. W Ribaricach (Рибариће) dziewięciu na dziesięciu mieszkańców deklaruje się jako ci drudzy.
Obrazek

Profesjonalna myjnia samochodowa. Żadna prowizorka, pobierano opłaty za użycie.
Obrazek

Kręte, górskie drogi. Z boku jakiś punkt widokowy z szutrowym dojściem. Coś pięknego!
Obrazek
Obrazek

Z remontowanego mostu spoglądam w dół na Ibar, który po krótkim pobycie w Kosowie powrócił do Serbii.
Obrazek

Godzinę po opuszczeniu Nowego Pazaru meldujemy się na granicy. Najpierw kontrola serbska, potem czarnogórska. Poszło dość sprawnie, krócej niż kwadrans. Inni mieli gorzej - Serbowie bardzo dokładnie trzepali "Niemców" wjeżdżających do ich kraju.
Obrazek
Obrazek

A potem się zaczęło. Jedne światła, drugie światła - bo remont. Z naprzeciwka i tak jadą auta. Wlecze się jakiś facet na rumuńskich blachach, dosłownie blokuje ruch, w końcu udaje się go wyprzedzić na zakręcie. I znowu światła, wahadło, stoimy. Choć nie wszyscy, samochody z lokalnymi rejestracjami nawet nie zwalniają.
Obrazek

Z boku ciągłe wysypisko śmieci, smród, niektóre się palą. Fajnie Czarnogóra wita... Nagle dostrzegamy coś jeszcze bardziej nieprzyjemnego - odciętą... krowią głowę. Brrr.
Obrazek
Obrazek

Czekamy na zielone światło. Mijają minuty, już dobre ponad dziesięć, a tu nic. Nawet Rumun zdążył dojechać z tyłu. Stwierdzam, że jak zjawi się miejscowy, to ruszam za nim i tak zrobiłem. Okazało się, że chodziło o odcinek kilkuset metrów, a z tamtej strony też są światła czerwone! Po chwili pojawiają się kolejne wahadła, oczywiście z czerwonym, lecz już nawet nie czekam i po prostu ostrożnie jadę przed siebie. Szczególnie trzeba było się pilnować w nieoświetlonych tunelach. Na większości drogi spokojnie szło się minąć, choć czasem jedna strona musiała się cofnąć. Ale cóż poradzić, skoro na każdym wyświetlaczu świeciło się na czerwono w obu kierunkach!
Dodam, że około kilometra od odciętej głowy znalazłem inny fragment nieszczęsnej krowy - kopyto.
Obrazek
Obrazek

Gdy na moment robi się szerzej to staję, aby rozprostować kości. Widoki i tak są tu piękne, jeżeli przymknie się oczy na gruz i niekończące się wysypisko. Czekam też, czy pojawi się powolny Rumun, ale ani go czuć. Najprawdopodobniej ciągle stał przed sygnalizacją i wypatrywał zielonego. Może tak stoi i do tej pory...
Obrazek

Remont kończy się dopiero przed pierwszą większą czarnogórską miejscowością, czyli przed Rožaje. W czarnogórskim Sandżaku największą grupą narodowościową są Serbowie, Boszniacy spadli na drugie miejsce. Jeszcze mniej jest samych Czarnogórców, ale oni generalnie mieszkają bliżej wybrzeża. W Rožaje akurat dominują Boszniacy, miasto jest ich nieoficjalną stolicą w Montenegro.
Obrazek

Ulice i zabudowa przypominają Novi Pazar, podobnie jak widok wielu zasłoniętych kobiet. Moim celem są dwa meczety, stary i nowy. Nowy znajduję bez problemów. Ukończono go w 2008 roku w miejscu dwóch starszych świątyń. To największy taki obiekt w Czarnogórze.
Obrazek

Starszego z drewna nie udało mi się znaleźć, choć - jak później sprawdzałem mapę - dwukrotnie koło niego przejeżdżałem! Musiał się nieźle zakamuflować. Niejako w zastępstwie uwieczniłem zrekonstruowaną wieżę oraz coś, co początkowo wziąłem właśnie za meczet, lecz okazało się zwykłą chałupą.
Obrazek
Obrazek

Przy wyjeździe przez jakiś czas mam przed sobą samochód, który wydaje się palić: dym bucha mu jak z paleniska! Kierowca się nie zraża, choć machają do niego przechodnie, policjanci, a wozy z naprzeciwka błyskają światłami i trąbią. Pędzi tak kilka kilometrów, po czym skręca w boczną drogę.
Obrazek

Ponieważ nieustannie mknę przez urokliwe okolice, więc parkuję w jednej z zatoczek, aby zrobić kilka zdjęć. Jest sielsko: mimo coraz wyższej temperatury sporo zieleni, pojedyncze gospodarstwa, polne ścieżki...
Obrazek

Nawet droga, choć przelotówka, jest sielska - krowa melancholijnie miele pyskiem, znak ze śladami po kulach...
Obrazek

Mało brakowało, a byłyby to ostatnie zdjęcia na tym wyjeździe, a może i w życiu. Wracam do auta, rozglądam się w jedną stronę - nic nie jedzie. W drugą - pusto. No to gaz i pakuję się na mój pas i w tym momencie słyszę gwałtowny pisk opon, trąbienie, jakiś harmider; patrzę w lusterko i widzę tańczący wóz, któremu w ostatniej chwili udało się zahamować oraz kierowcę, na przemian wygrażającemu mi i załamującemu ręce. Wyskoczył jak Filip z konopi zza zakręt z fotki powyżej i musiał jechać na tyle szybko, że nie miałem szans go dostrzec... W pierwszych sekundach wzruszyłem tylko ramionami, ale po chwili dotarła do mnie groza sytuacji i przeszył lodowaty chłód. Poczułem się, jakbym dostał nowe życie...

Przed nami Berane, gdzie dominują Serbowie - meczety się pochowały, są cerkwie. Na przedmieściach znajduje się monastyr o takiej samej nazwie jak ten obok Nowego Pazaru - Đurđevi Stupovi.
Obrazek

Powstał o stulecie później, niż bardziej znany serbski odpowiednik (XIII wiek) i również wygląda podejrzanie świeżo. Albo go w dużym stopniu odbudowano, albo przeprowadzono niedawno remont i dokładnie wyczyszczono.
Obrazek

Biorąc pod uwagę, że we wnętrzach także zachowało się niewiele fresków, to pewnie przynajmniej częściowa rekonstrukcja. Co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że przynajmniej pięć razy zniszczyli go Turcy.
Obrazek

Znów wypadałoby napisać, że otoczenie mają sielskie. Górki na horyzoncie spokojnie przekraczają tysiąc metrów.
Obrazek

Inne podobieństwo do monastyru z listy UNESCO to brak jakiejkolwiek infrastruktury pod wiernych i turystów: próżno szukać kibelka, sklepu czy chociażby miejsca, gdzie można w spokoju i w cieniu usiąść. Udało się natomiast znaleźć kranik z wodą.

Przy drodze dojazdowej (też kiepsko oznaczonej) stoi kilka dziwnych betonowych konstrukcji. Na niektórych wymalowano serbskie flagi z symboliką narodową. Gdyby brać pod uwagę terytorialne wyniki referendum niepodległościowego z 2006 roku, to większość Sandżaku pozostałaby w związku państwowym z Serbią.
Obrazek

Mijamy mniejsze lub większe miejscowości, czasem trafi się miła dla oka cerkiewka. I w ten sposób zakończyliśmy wizytę w Sandżaku, w którym miłośnicy historii, ale i wielu turystów, nie będzie się nudzić.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 30 września 2022, 16:14

Wśród europejskich stolic Podgorica ma jedną z najgorszych opinii. "Nudna", "beznadziejna", "nic tam nie ma", "szkoda czasu", "wysiąść z samolotu i zaraz spadać". Do tej pory kilkukrotnie przez nią przejeżdżałem i, faktycznie, w centrum nie bardzo było na czym oko zawiesić. Postanowiłem jednak dać jej szansę i jadąc na południe zarezerwowałem sobie jeden nocleg w stolicy Czarnogóry.

Dzisiejszy wygląd miasta to efekt II wojny światowej - lotnictwo alianckie bombardowało ją ponad osiemdziesiąt razy i to na prośbę komunistycznych partyzantów (jugosłowiański rząd na uchodźstwie był temu przeciwny). Celem były oddziały niemieckie, ale ginęli głównie cywile, a zabudowa została w większości zrównana z ziemią. Trudno sobie wyobrazić, aby Armia Krajowa namawiała sojuszników, żeby zniszczyli z powietrza Warszawę, bo zbierają się w niej jednostki Wehrmachtu. Tito nie miał takich oporów. Chichot historii sprawił, że w 1946 roku Podgoricę przemianowano na Titograd na cześć Josipa. Dzielny partyzant, za którego życzenia zapłacili życiem zwykli Czarnogórcy, postanowił ją odbudować i słowa dotrzymał - powstało całkowicie nowe miasto o jugosłowiańskiej stylistyce. Najnowszy wiek dołożył budynki ze szkła, które średnio się z resztą komponują.
Obrazek

Jednak historia osady jest znacznie starsza - już w starożytności istniało tu rzymskie miasto Doclea, którego ruiny można oglądać na obrzeżach stolicy. Po przybyciu Słowian powstała kolejna miejscowość - Ribnica, a w XIV wieku w dokumentach po raz pierwszy pojawia się Podgorica (pod Goricą, czyli pod górką). Przez pewien czas była częścią średniowiecznej monarchii serbskiej, następnie na kilka wieków znalazła się pod panowaniem tureckim. Osmanowie sprowadzili tu muzułmańskich kolonistów i zmienili jej charakter na typowo orientalny. W 1878 roku europejskie mocarstwa zabrały ją Turkom i włączyły do niepodległej Czarnogóry; choć była ona najludniejszym miastem, to stolicą państwa pozostała Cetynia. Rolę stolicy otrzymała dopiero jako Titograd. Oprócz budowy osiedli mieszkaniowych komuniści postawili w okolicy kilka wielkich zakładów przemysłowych, a jednocześnie uznawana była za jedno z najbardziej zielonych miast Jugosławii.
Obrazek

Nasz "apartament" (celowo piszę w cudzysłowie) położony jest w dzielnicy domów jednorodzinnych na północ od centrum, wśród niezbyt szerokich uliczek. Ledwo wyszliśmy z auta, a czujemy się jak w piekarniku. O ile dotychczas temperatura miała trzydzieści kilka stopni, to teraz dobiła do czterdziestu - potęguje ją zwarta zabudowa i położenie na płaskim terenie pomiędzy wzgórzami.
Obrazek

Do centrum prowadzi ulica Serdara Jola Piletića - to typowa dla Podgoricy aleja z dwoma pasami ruchu oddzielona wąskim skrawkiem zieleni, zdominowana przez nowszą zabudowę.
Obrazek

Mijane ściany okraszono licznymi graffiti. Dominują te o tematyce sportowej, ale nie dotyczą tylko prostych haseł klubowych. Na tym upamiętniono niejakiego Marko Lazarevića, młodego kibica FK Budućnost, najsłynniejszego klubu piłkarskiego stolicy i całego kraju. Kilka lat temu zginął w dramatycznym wypadku samochodowym - po uderzeniu w inne auto spadł do wąwozu.
Obrazek

Są też hasła polityczne. Zastanawiałem się, o co chodzi w tym przypadku. Ponoć takie napisy wyrażają tęsknotę za Jugosławią, ale... ze stolicą w Sarajewie. Czyli za wielkim, zjednoczonym państwem, lecz wolnym od nacjonalizmów, gdzie wszyscy żyliby wspólnie w jednym domu. Niepoprawni marzyciele.
Obrazek

Przez Podgoricę płynie Morača, uchodząca do Jeziora Szkoderskiego. Podchodzimy na skarpę, aby popatrzeć na szaro-niebieską rzekę. Woda wydaje się czysta, na kamieniach opalają się ludzie, wiele osób zażywa też kąpieli.
Obrazek
Obrazek

Brzegi spinają liczne mosty i kładki. Najważniejszy z nich to biały Most Millenium (Most Milenijum), jeden z symboli miasta, otwarty w 2005 roku.
Obrazek
Obrazek

Kilka lat młodszy jest Moskovski most. Patron dzisiaj mało sympatyczny, ale nie spodziewałbym się jego zmiany, bo Czarnogórcy to nadal jest z bardziej prorosyjskich narodów w Europie.
Obrazek

Jak Moskwa, to i pomnik Władimira Wysockiego. Akurat w przypadku takiej kultury rosyjskiej jestem daleki od ogłaszania jej bojkotu.
Obrazek

Na jakiś czas opuszczamy rzekę i kierujemy się na zachód w dzielnicę Novi Grad. Znajdziemy tam największą świątynię stolicy - Sobór Zmartwychwstania Pańskiego. To centralne miejsce kultu metropolii Czarnogóry i Przymorza, wchodzącej w skład Serbskiego Kościoła Prawosławnego.
Obrazek

Rzecz jasna budynek jest nowy, ale nawiązuje do przedwojennych planów kościelnych. Architektonicznie obiekt jest interesujący, bo przypomina jakby zlepek różnych elementów wsadzonych do jednej konstrukcji.
Obrazek
Obrazek

Wnętrza cieszą oko - prawosławne świątynie, nawet jeśli są świeże, to wyzwalają ducha przeszłości.
Obrazek

Obok soboru stoi inna niewielka cerkiewka, natomiast dodam, że najstarszą świątynią Podgoricy jest średniowieczna cerkiew świętego Jerzego, ale akurat ją remontowali, więc nawet tam nie podchodziliśmy.
Obrazek

O ile sam sobór robi dobre wrażenie, o tyle jego otoczenie już nie - to częściowo wielkie parkowisko, a częściowo pusty plac, na którym wiatr przesuwa szuter. Betonowa pustynia, otoczona blokami i nielicznymi lokalami, cichymi jeszcze o tej porze dnia.
Obrazek

Przecinając kolejne skrzyżowania zahaczamy o parki, które dają przyjemny cień w skwarze popołudnia. Praktycznie w każdym postawiono jakiś pomnik.
Obrazek

Jednym z większych zielonych obszarów jest Park Petrovića. Jego nazwa wskazuje, co możemy w nim zastać - dawną zimową rezydencję Mikołaja I Petrowića-Niegosza (Nikola I Petrovića-Njegoša). Główny pałac królewski znajdował się w Cetyni, stolicy Czarnogóry aż do czasu komunizmu.
Obrazek

Pałac został uszkodzony podczas bombardowań NATO w 1999 roku - trzeba przyznać, że alianccy lotnicy mieli poważne problemy z wyborem właściwych celów. Obecnie na parterze mieści się galeria sztuki, natomiast piętro zajmuje fundacja księcia Mikołaja (Nikola), prawnuka jedynego króla Czarnogóry. Rząd przyznał głowie rodziny Petrović apanaże na działalność kulturalną i polityczną, zwrócił część dawnego majątku oraz wypłacił odszkodowanie za resztę. Być może czuł wstyd za to, co zrobili czarnogórscy politycy ponad sto lat temu, kiedy postanowili Mikołaja I zdetronizować (przebywał wtedy na emigracji, po tym jak wojska austro-węgierskie zajęły kraj) i połączyć się z Serbią w jedno państwo.

W parku zachowało się jeszcze kilka innych obiektów z końca XIX wieku, m.in. niewielka cerkiew.
Obrazek

Na sąsiedniej ulicy klimat nagle się zmienia: wysoki płot zabezpieczony dodatkowo zieloną tapetą, budka policyjna (pusta) oraz zakazy fotografowania. Ani chyba - jakiś obiekt strategiczny! I rzeczywiście, ambasada amerykańska (której część stanowi stara królewska willa). Nosiciele demokracji na świecie są tak kochani, że wszędzie muszą się maksymalnie odgrodzić.
Obrazek

Ironią ironią, lecz obawy przed ludźmi z zewnątrz mają uzasadnione - np. w 2018 roku Dalibor Jauković, Serb, weteran armii jugosłowiańskiej z walk w Kosowie, zaatakował ambasadę granatem, po czym wysadził się w powietrze. Powodem był protest przeciwko wstąpieniu Czarnogóry do NATO. Pomijając motywy można się zastanawiać nad stanem umysłowym tego osobnika - nie dość, że ów atak nastąpił w momencie, gdy Czarnogóra w skład Sojuszu już weszła, to jeszcze wybrał sobie ciekawą porę, a mianowicie środek nocy, gdy w ambasadzie nikogo nie było.

W pobliżu przedstawicielstwa USA pojawia się kilka ciekawych obiektów jugosłowiańskiego modernizmu. Fani tego stylu architektonicznego mogą w Podgoricy nacieszyć oczy. Inni zapewne tylko wzruszą ramionami i przejdą dalej.
Na zdjęciach widzimy kolejno:
* szkołę średnią,
* halę w centrum sportowym Morača,
* (prawdopodobnie) budynek administracyjny.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W okolicy sporo jest gmachów rządowych. Na fasadach wywieszono ogromne flagi narodowe, tak aby nikt nie miał wątpliwości, w jakim kraju się znajduje. Potrafię to zrozumieć - nawet w stolicy Czarnogórcy stanowią jedynie sześćdziesiąt procent mieszkańców, a jeśli chodzi o deklarowany język, to "czarnogórski" podało mniej niż połowa. Referendum niepodległościowe sprzed kilkunastu lat ledwo przekroczyło wymagany próg i bez pomocy mniejszości etnicznych opcja samodzielności prawdopodobnie by przegrała.
Obrazek

Znowu park. I skromny pomnik Josipa Broz Tito. Tego, na którego żądanie alianci zrównali miasto z ziemią i który potem łaskawie kazał je odbudować. Nazwę Titograd usunięto dopiero w 1992 roku, ale jeszcze niedawno widziałem w Serbii znaki kierujące do takiej miejscowości.
Obrazek

Wróciliśmy nad rzekę. Pod nami mamy plażę i pozostałości starych konstrukcji. W oddali ciemnieją otaczające stolicę góry.
Obrazek
Obrazek

Stary most na Ribnicy (Stari most na Ribnici), czasem też nazywany mostem Adži-paši (Adži-pašin most), pochodzi z XVIII wieku, choć niektórzy twierdzą, że Turcy jedynie wyremontowali przeprawę z okresu rzymskiego. W każdym razie niewątpliwie jest to zabytek, a Ribnica akurat wyschła.
Obrazek

Długą metrykę ma także Depedogen, czyli osmańska twierdza z 15. stulecia; w tym przypadku również są podejrzenia, że jednak istniała już wcześniej. Zostało z niej niewiele, gdyż w 1878 roku zniszczył ją wybuch składowanej w środku amunicji.
Obrazek

Czytając o Podgoricy często można się dowiedzieć, iż nie posiada ona starówki. To nieprawda, jak najbardziej istnieje Stara Varoš. Niestety, również i ona poniosła straty w czasie II wojny światowej, jednak przetrwały wąskie uliczki i całkiem sporo niskiej zabudowy wzniesionej z kamienia z czasów rządów tureckich. Nie są to może piękne zabytki, lecz ta dzielnica zdecydowanie różni się od pozostałych.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Tabliczki z nazwami ulic posiadają jeszcze zapisy w cyrylicy. Nie będę tu wnikał, czy czarnogórski to rzeczywiście osobny język czy tylko odmiana serbsko-chorwackiego, skoro sami naukowcy toczą na ten temat nieustanne dyskusje, lecz od czasu proklamowania niepodległości w przestrzeni publicznej dominuje alfabet łaciński, natomiast cyrylica powoli znika, trzymając się mocno jedynie w strefie religijnej i... kibicowskiej.
Obrazek

Na starówce są ślady wielokulturowej przeszłości i teraźniejszości Podgoricy, bowiem uchowały się na niej dwa meczety. Muzułmanów mieszka w stolicy kilkanaście tysięcy, co daje około dziesięciu procent populacji. Wyznawcy Allaha nie stanowią jedności etnicznej, gdyż są wśród nich i Boszniacy, i Albańczycy, i "muzułmanie z narodowości". Z kolei wśród miejscowych katolików najwięcej jest Albańczyków.
Pierwszy meczet to Starodoganjska džamija. Powstał w XV wieku, ale widać, że go później przekształcano. Pod płotem siedzi rozebrany chłop i chłodzi się wodą z kraniku.
Obrazek

Drugi obiekt z minaretem (jak przeczytałem - wyłączony z kultu), Osmanagića džamija, wzniesiono w wieku XVIII i odbudowano ze zniszczeń wojennych dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia.
Obrazek

Na obrzeżach Starego Miasta zlokalizowano prawdopodobnie najsłynniejszy zabytek Podgoricy, a mianowicie wieżę zegarową (Sat kula) z 1667 roku. Ponieważ miał szczęście unikać wszelkich bomb oraz nie wystraszył się trzęsień ziemi, więc czasem autorzy różnych opracowań sugerują, że to wręcz jedyny prawdziwy relikt z poprzednich epok, co jest oczywiście bzdurą. Takie wieże zegarowe Turcy stawiali w niemal każdym większym mieście.
Obrazek

Zapewne co najmniej setkę wiosen ma także sąsiednie Muzeum Historii Naturalnej. Jego wygląd od razu kojarzy się mi się z Adriatykiem.
Obrazek

No dobrze, większość interesujących mnie punktów została obejrzana. Wypadałoby coś zjeść, a akurat niedaleko wieży działa polecana w internecie restauracja Pod Volat. Zaglądamy. Ludzi sporo, lecz są wolne stoliki. Niestety, na zewnątrz, więc musimy wdychać wszechobecny dym papierosowy. Kelnerzy uwijają się aż miło, pośród drzew przechadza się kilka kotów, a spod ściany słyszę język węgierski - to jedyni cudzoziemcy spotkani w czasie wizyty w Podgoricy. Na zadeptanie przez obcokrajowców nie ma co liczyć.
Na stole ląduje zupa rybna, a w moim przypadku sarma; danie to pochodzi - co za niespodzianka! - z kuchni tureckiej i przypomina gołąbki. Trochę mi nie pasowały do tego kartofle, a frytki to już w ogóle niepotrzebnie domawiałem, bo najadłem się jak dziki gołąb!
Obrazek

Nastał wieczór, lecz bynajmniej nie zrobiło się chłodniej. Wieża zegarowa jest lekko podświetlona.
Obrazek

W przejściu powrotnym przez starówkę towarzyszą nam psy. Nie wyglądają na zapuszczone, choć na pewno przynajmniej część nie posiada właściciela. Czasem w bramie trafi się kot i wymownie zamiauczy na mój widok.
Obrazek

Pomnik konny wspominanego już Mikołaja I. Postać to była nietuzinkowa. Tron objął jako nastolatek w 1860 i szybko rozpoczął reformy w swoim niewielkim kraju. Od czasu do czasu zajmował się także poezją. Pod jego berłem Czarnogóra uzyskała oficjalną niepodległość od Osmanów i znacznie powiększyła swoje terytorium. W 1910 roku koronował się na króla - jak się później okazało, jedynego. Ściśle związał się z Serbią (król Serbii był jego zięciem), przez co w czasie Wielkiej Wojny wspomógł go w walkach z Austro-Węgrami. Skończyło się to zajęciem kraju przez wojska Habsburgów i emigracją.
Obrazek

Pod koniec 1918 roku tzw. Wielkie Zgromadzenie Serbów w Czarnogórze podjęło decyzję o włączeniu dotychczasowego niezależnego państwa w granice monarchii serbskiej. Sam ten pomysł nie był zupełnym zaskoczeniem, bo plany połączenia dwóch krajów w jedno trwały od dekad. Czarnogórcy dość powszechnie uznawali się za członków narodu serbskiego. Wiedział to także Mikołaj I, który snuł plany wielkiego serbskiego państwa, ale... pod swoim panowaniem. Nie wiem, jak on to sobie wyobrażał. Propozycje połączenia były dwojakie: albo całkowita aneksja Montenegro albo konfederacja równoważnych podmiotów. Po zakończeniu działań wojennych to rząd serbski powołał komitet do spraw zjednoczenia, w którym znaleźli się sami zwolennicy aneksji. W ten sposób zniesiono dotychczasowy czarnogórski parlament, a wybory nowych posłów odbyły się w towarzystwie serbskich żołnierzy. Nie trudno się domyślać wyników, zwłaszcza, że Serbowie majstrowali przy ordynacji wyborczej, a przeciwnikom aneksji nie pozwolili wrócić do kraju. Krótko pisząc: był to zwyczajny zamach stanu, poparty przez bagnety obcego wojska. Z demokracją niewiele miał wspólnego, choć to pod pretekstem zdrady demokracji zdetronizowano Mikołaja I. Zgromadzenie podjęło decyzję o natychmiastowej likwidacji czarnogórskiej niezależności, co z dzisiejszego punktu widzenia może wydawać się dziwne - teraz to wszystkie regiony i prowincje chcą jej jak najwięcej.
Przeciwnicy takiego rozwiązania wywołali powstanie zakończone klęską, lecz sporadyczne działania partyzanckie toczyły się jeszcze przez dekadę. W czasie II wojny światowej niektórzy "zieloni" (bo tak nazywano zwolenników obalonej dynastii) związali się z faszystowskimi Włochami, aby to przy ich pomocy odbudować Czarnogórę, ale skończyło się to dla nich tragicznie. Dopiero w 1989 sprowadzono zwłoki Mikołaja z Włoch i pochowano w Cetyni, a w kraju zaczęto stawiać mu pomniki.

Po tej krótkiej dygresji historycznej pora ruszać w kierunku miejsca noclegowego. Jak już pisałem - pomimo zachodu słońca wcale nie zrobiło się chłodniej, wieje silny, bardzo ciepły wiatr. Ulicami przemykają dziesiątki samochodów, przechodniów coraz mniej, bo oddalamy się od centrum.
Obrazek

Czasem wystarczy przejść kilkaset metrów od budynków rządowych, miejskich czy ważnych szkół i naszym oczom ukaże się obrazek bynajmniej nie przypominający metropolii: małe sklepiki na przedmieściach.
Obrazek

Most Millenium jarzy się w ciemnościach.
Obrazek

W dzielnicy Momišići, w której śpimy, panuje cisza - słychać tylko podmuchy wiatru oraz hałasy jednego nawiedzonego psa. Nasz "apartament" okazał się klitką na parterze, właściwie bez normalnego okna, więc światło dzienne wpadało jedynie przez otwarte drzwi. W łazience, jak zwykle na Bałkanach, jako prysznic funkcjonowała cała przestrzeń kibla, brak zasłonki, więc wszystko pływa, a szmaty czy czegoś innego do wycierania brak. Na pocieszenie mogliśmy napełnić sobie butelki wodą z kranu - jak zapewnił właściciel "jest bardzo dobra, cała Podgorica ją pije". I miał rację. Z drugiej strony nie ma co wymagać cudów od tranzytowego noclegu za sto złotych - wyspać się człowiek wyspał, a do centrum nie było tak daleko.
Obrazek

Rano podjeżdżam na chwilkę na Novą Varoš - obecną główną dzielnicę stolicy. To w niej koncentruje się większość najważniejszych obiektów miasta i państwa. Bardzo ciężko tam zaparkować, więc staję na chwilę nie do końca legalnie na Trgu Nezavisnosti, centralnym placu. W przeszłości nazywał się Trg Republike, a jeszcze wcześniej Trg Ivana Milutinovića, od nazwiska komunistycznego polityka. W każdym razie to serce miasta. Po bokach stoi m.in. Biblioteka Narodowa, urząd miejski, kilka ministerstw...
Obrazek

O ile środek placu to tradycyjna betonoza, o tyle na pierzejach zachowało się sporo zieleni.
Obrazek

Wyjeżdżając z miasta zatrzymuję się w centrum handlowym na większe zakupy (w Czarnogórze spędzamy tylko jedną noc). W dziale piwnym znajduję jedynego przedstawiciela polskiego przemysłu spożywczego: zrównoważone w charakterze.
Obrazek

No dobrze, ale na koniec trzeba zadać sobie pytanie, czy Podgorica wykorzystała szansę jaką jej dałem? Czy warto było spędzić w niej kilkanaście godzin? Odpowiem: tak. Przyjeżdżać do niej specjalnie z odległej okolicy raczej nie ma większego sensu, ale jeśli chcemy przenocować gdzieś w drodze i przyjemnie spędzić czas w praktycznie nieturystycznej miejscowości, to stolica Czarnogóry będzie dobrym pomysłem. Miasto jest w miarę czyste, niezatłoczone (zwłaszcza podczas upałów), niezbyt hałaśliwe. Ładne położenie nad Moračą i możliwość chodzenia po ulicach, które niemal wszyscy uznali za niegodne odwiedzin ;) - to już jest coś.
A czy to rzeczywiście jest najnudniejsza stolica Europy? W tym przypadku werdyktu nie wydam, ponieważ ja się podczas wizyty bynajmniej nie nudziłem.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 17 października 2022, 17:29

Jazda po czarnogórskich drogach bywa wyzwaniem, za które jednak czeka nagroda. Czarnogórskie trakty są - moim zdaniem - jednymi z najbardziej widokowych w Europie. Wiedzą o tym władze tego małego kraju i wyznaczyły w terenie liczne "trasy panoramiczne".
Obrazek

Zdecydowana większość powierzchni Czarnogóry stanowią góry - według niektórych danych jest to nawet 90% terenu. Trudno się dziwić, że gdziekolwiek spojrzymy, tam je widzimy, nawet jeśli akurat jesteśmy na kawałku płaskiego. Na zdjęciu poniżej miasteczko Mojkovac, przez które przepływa Tara. Ten fragment doliny wykorzystano do budowy nietypowego obiektu sportowego, składającego się ze ścieżki rowerowej i bieżni dla biegaczy.
Obrazek

Pierwsza opisywana tutaj droga była dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Jedziemy na południe w kierunku stolicy i nagle widzę zielone znaki z napisem "Podgorica". A zielony kolor w wielu państwach oznacza autostradę. Problem jest taki, że przecież Czarnogóra autostrad nie posiada! Nawet odcinek z Virpazaru do Sutomore, na którym znajduje się tunel Sozina, nie jest autostradą. A może coś przegapiłem? Bez namysłu skręcam w bok i po kilkunastu minutach rzeczywiście widzę oznaczenie autobany i duży węzeł drogowy. W ramach kontrastu przede mną wlecze się jakaś rozpadająca się półciężarówka ze średnią prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę...
Obrazek

Oczywiście wiedziałem, że kilka lat temu Czarnogórcy rozpoczęli budowę pierwszej autostrady, mającej połączyć wybrzeże Adriatyku i granicę z Serbią, a docelowo nawet z Belgradem. Prace prowadzone w trudnym terenie, których sens podważali wszyscy ekonomiści, szły bardzo powoli, ale były kontynuowane, gdyż z przyczyn politycznych i wizerunkowych nie można czegoś takiego przerwać. Autostradę budowali Chińczycy, bo nikt z Europy nie chciał. Skośnoocy też ją finansowali, udzielając sowitych pożyczek na bardzo niekorzystnych warunkach. Efekt jest taki, iż Czarnogóra bliska jest bankructwa, a Chińczycy przejęcia kluczowych sektorów czarnogórskiej gospodarki, w tym portu w Barze.
Okazało się, że 13 lipca 2022 roku otwarto pierwszy odcinek autostrady A-1, czyli pięć dni przed naszym przyjazdem. Jest to jedna z najdroższych autostrad na świecie: 41 kilometrów kosztowało ponad dziewięćset milionów dolarów, co daje ponad dwadzieścia milionów dolarów na kilometr. Czarnogórski rząd się cieszy, choć nadal nie wiadomo, czy uda mu się spłacić pożyczkę - to zresztą celowane działanie Chińczyków, popularne w stosunku do biednych lub małych krajów, które chcą podnieść jakość swojej infrastruktury. Najpierw dają kasę, a potem opanowują kraj. Zwykli Czarnogórcy są w stosunku do tej inwestycji podzieleni: z jednej strony skraca się czas podróży, z drugiej koszta są ogromne, podobnie jak straty w środowisku. Na razie autostrada kończy się prawie "w polu", a jej kontynuacja to pieśń dalekiej przyszłości.
Natomiast ja, jako zagraniczny kierowca, byłem pod ogromnym wrażeniem! Na stosunkowo krótkim odcinku jest kilkanaście tuneli oraz mostów, a otaczają nas pustkowia i góry ze szczytami dochodzącymi do 1500 metrów nad poziomem morza.
Obrazek
Obrazek

Ogromne, puste i pozbawione infrastruktury parkingi robią surrealistyczne wrażenie. Są przygotowane na duży ruch, ale specjaliści nie mają złudzeń: ta droga nigdy na siebie nie zarobi, a o zwrocie kosztów budowy nie ma nawet co marzyć.
Obrazek

Sielskie widoczki: samotny kościółek na wzgórzu oraz płonące lasy (temperatura przekraczała 40 stopni Celsjusza).
Obrazek
Obrazek

Przy wjeździe pobrałem bilet, przy wyjeździe (Smokovac, tuż nad Podgoricą) ponownie są bramki. Oddaję papier i czekam na cenę, ale ładna, młoda dziewczyna uśmiecha się i mówi:
- Dzisiaj gratis.
Łał! Promocja dla cudzoziemców? Nie, raczej krótki okres darmowych przejazdów, gdyż już pod koniec lipca stawka dla samochodów osobowych wynosiła trzy i pół euro. Mimo wszystko to dość drogo, jak za cztery dychy do przejechania.

Kolejny widokowy odcinek zaczyna się na południowy-wschód od stolicy. Zanim jednak na niego wjedziemy, to zaglądam do wyludnionej wioski Barutana. Znajduje się tam bardzo interesująca konstrukcja, której oficjalna przydługa nazwa brzmi: Pomnik poległych w walce o wolność mieszkańców Lješanskiej nahii (Spomenik Palim borcima Lješanske nahije).
Obrazek

Pomnik upamiętnia mieszkańców regionu, którzy zginęli w różnych konfliktach XX wieku - a zatem w obu wojnach światowych oraz w bałkańskich. Na pomysł jego budowy wpadli weterani oraz działacze partyjni w 1975 roku. W konkursie wygrał projekt pani architekt przebywającej wówczas w USA i zrobiło się spore zamieszanie, gdy przesyłka z odpowiednimi papierami... zaginęła na poczcie. W takiej sytuacji pojawiła się opcja wykorzystania projektu z drugiego miejsca, ale w końcu zwycięska praca się odnalazła i w 1980 roku uroczyście ją odsłonięto.
Obrazek
Obrazek

Centralnym punktem jest zespół betonowych słupów tworzących coś w rodzaju wieży podobnej do kwiatu lub rąk wznoszących się z błaganiem do nieba. Można ją także porównywać do pochodni, która była godłem komunistycznej Jugosławii. Do środka prowadzi ścieżka z trzema wnękami - każda symbolizuje inną wojnę. Powstał również amfiteatr z dziesiątkami okrągłych siedzeń.
Trzeba przyznać, że całość robi duże wrażenie. Zawsze twierdziłem, że dyktatury potrafiły tworzyć wyjątkowe dzieła, bo zależało im na trafianiu w serca i mózgi obywateli nie tylko siłą. Idąc tym tokiem myślenia można się pocieszyć, że Polska jeszcze nie jest dyktaturą ;).
Obrazek
Obrazek

Po rozpadzie Jugosławii pomnik zaczął niszczeć, ale w ostatnich latach go wyremontowano, więc niektóre elementy lśnią nowością. Mimo to raczej mała szansa, że spotkamy przy nim innych turystów. Prócz cykad i odległego warczenia samochodów brak tutaj innych dźwięków, a przedstawiciele cywilizacji w postaci pojedynczych dachów są oddalone. W krzakach obok pustego parkingu trafiam na stare "krzesła" z amfiteatru, których najwyraźniej nikomu nie chciało się już ze sobą zabierać.
Obrazek

Nie wiem czy zostało wiele więcej z wioski Barutana niż nazwa na mapie. Przy drodze do pomnika mija się jeden opuszczony budynek oraz drugi - prawdopodobnie przedszkole lub podstawówkę. Ona chyba jest używana, ale zabudowań mieszkalnych i tu brak.
Obrazek

Z Barutany należy przejechać kilka kilometrów szosą M-10 i następnie odbić w wąską drogę na południe, gdzie po chwili ukaże się nam taki widok!
Obrazek

Zakręt rzeki Rijeka Crnojevića znajduje się w niemal każdym folderze reklamowym Czarnogóry. I trudno się dziwić, bo wygląda cudnie. Najbardziej znane jest ujęcie z punktu widokowego Pavlova Strana, gdzie rzeka zakręca o 180 stopni. Ciężko było to złapać na jednym ujęciu, więc pozostaje obejrzeć kilka zdjęć.
Obrazek
Obrazek

W dole co rusz płynie kajak lub łódka.
Obrazek
Obrazek

Dość powszechnie spotyka się podpis tego miejsca jako "Jezioro Szkoderskie". Nie wiem, co trzeba mieć (albo nie mieć) w głowie, aby coś takiego umieszczać? Ja rozumiem, że propaganda turystyczna jest ważna, ale to tak jakby zdjęcie Wisły opatrzyć opisem "Bałtyk". Faktycznie Rijeka Crnojevića wpada do jeziora, lecz nie tutaj, a za sterczącymi na horyzoncie kopcami.
Obrazek
Obrazek

Przy Pavlovej stranie czasem zbierają się tłumy, natomiast my trafiamy jedynie na dwa samochody innych turystów, w tym jeden z krakowskimi rejestracjami. Dziwi mnie kompletny brak infrastruktury, bo zamknięty pensjonat trudną za takową uznać.
Obrazek
Obrazek

Niezbyt szeroką, krętą drogą zjeżdżamy do miasteczka (niecałych dwustu mieszkańców)... Rijeka Crnojevića. Dziwacznie to brzmi - sama rzeka zawiera w nazwie słowo "rijeka", a miejscowość nazywa się dokładnie tak samo ;). Znajdziemy w niej kilka lokali, dwa kamienne mosty, Pomnik Poległych, można także wypożyczyć łódkę lub wybrać się w rejs. Jest to takie małe centrum turystyczne, ale wygląda dość sympatycznie, nie przytłacza komercją.
Obrazek
Obrazek

Dalsza droga prowadzi początkowo mniej więcej na wysokości rzeki. W pewnym momencie widzę ławeczkę opatrzoną napisem "PANORAMA", ale odgrodzoną płotem. Chyba tylko dla wybranych. Na szczęście można się wdrapać na pobliską skałę i obserwować kolejny zakręt Crnojevićy oraz ruch jednostek pływających.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Górzyste okolice i pustawe drogi.
Obrazek
Obrazek

Stopniowo znowu nabieramy wysokości. Ni stąd ni zowąd za zakrętem pojawia się... bar! Kilka stolików, zadaszony punkt sprzedaży, parę samochodów. Chłodne napoje kuszą niesamowicie, ale trzeba przeć przed siebie.
Obrazek

Coraz lepiej widać, jak rzeka zmienia się w zatokę Jeziora Szkoderskiego. Tereny po obu brzegach to bagna i torfowiska, raj dla ptaków i innych zwierząt.
Obrazek
Obrazek

Droga nie należy do najszerszych, ale zazwyczaj nie ma problemów z minięciem się. No, chyba, że z naprzeciwka pojawił się szambowóz - wtedy dzieliły nas od siebie centymetry. Na pewno jednak nie ma co szaleć i na wszelki wypadek lepiej zwalniać przed zakrętami, których są tu setki.
Obrazek
Obrazek

Czasem trafi się malutka osada, składająca się z kilku domów. Możliwe, że niektóre nawet są zamieszkałe. Nieodłącznym elementem krajobrazu są także tablice i pomniki z czerwonymi gwiazdami, przypominające komunistycznych gierojów sprzed lat.
Obrazek
Obrazek

Zbliża się koniec tej części widokowej drogi (oznaczonej na pierwszym zdjęciu jako 3B). Rijeka Crnojevića definitywnie przybrała już postać jeziora, dostrzegam też biegnącą wzdłuż brzegu przelotówkę M-2, łączącą Podgoricę z Adriatykiem.
Obrazek
Obrazek

Samotne gospodarstwo stojące na wzgórzu. Omijamy mnie i zaczynamy mocny zjazd, za którym będzie Virpazar.
Obrazek

Virpazar jest znacznie bardziej zatłoczony niż Rijeka Crnojevića. Choć i tu mieszka niewielu stałych mieszkańców (mniej niż trzystu), to jest najważniejszym ośrodkiem turystycznym po czarnogórskiej stronie Jeziora Szkoderskiego. Przy wjeździe zatrzymuje mnie facet:
- Macie rezerwację?
- To trzeba mieć rezerwację, aby wjechać do centrum? - dziwię się.
- No niee, na rejs łódką - śmieje się chłop.
- A nie, my chcemy jechać dalej do Vladimira.
- To na skrzyżowaniu w lewo.
Na szczęście obyło się bez naganiania. Ale faktycznie - do Virpazaru przyjeżdża się właśnie po to, aby wypłynąć na jezioro. Przy brzegach dwóch rzek cumują dziesiątki łódek lub większych jednostek. Przy drodze mieści się kilkanaście stanowisk z napisami w różnych językach i flagami rozmaitych krajów. Turystów grupuje się według mowy lub narodowości, aby nie trzeba było się mieszać. Przemykają kolejne zorganizowane grupy - albo czekają na swoją łódkę, albo właśnie skończyli i udają się do knajpy. Na wąskim moście co chwilę tworzy się korek, brak miejsc do parkowania, więc ostatecznie zostawiam wóz już na opłotkach i cofamy się, aby zrobić małe zakupy. Co prawda rano odwiedziliśmy centrum handlowe w Podgoricy, ale przez emocje związane z pięknymi widokami człowiek i tak zrobił się głodny...
Obserwuję też ciekawe zjawisko: idzie baba z maseczką ffp2 na twarzy. W upale i w oddaleniu od innych ludzi - już samo to upoważnia do zadania pytania o stan psychiczny kobiety. Ale kij z tym, może się boi? Sądziłem tak, dopóki nie podniosła nagle maseczki, aby... zaciągnąć się papierosem. Po odświeżeniu płuc z powrotem porządnie się zamaskowała.
Obrazek
Obrazek

Przed nami jedna z najciekawszych dróg w Czarnogórze - nosząca oznaczenie R-15, biegnąca zachodnim skrajem Jeziora Szkoderskiego. Widokowa, ale internety przestrzegają, że jest wąska, kręta, niebezpieczna, nie dla niedoświadczonych kierowców, nie dla osób z lękiem wysokości i w ogóle nie dla każdego. Życie uczy, że takie opinie są zazwyczaj przesadzone, a ludzie lubią się dowartościować albo poszpanować opowieściami, jakie to przeżyli niebezpieczne przygody... Mimo wszystko cieszę się, że będę jechał stroną przyklejoną do gór, a nie do przepaści ;).
Obrazek

Na pewno nie jest to autostrada - na większości odcinków miejsca starcza na półtora samochodu, czasem na jedno. Co jakiś czas umieszczono mijanki w postaci poszerzonego pobocza, więc zazwyczaj, przy odrobinie cierpliwości, spokojnie się przejedzie. Zresztą nikt tu nie pędzi - gdy prawie ocieraliśmy się o transportera z francuskimi turystami, to machaliśmy sobie wesoło, bo każdy był zadowolony, że dzieje się to w tak pięknej okolicy. Ze dwa lub trzy razy musiałem się cofnąć o kilkadziesiąt metrów, żeby przepuścić jakiś wóz, lecz naprawdę nie było to żadną tragedią. Aby spaść w przepaść trzeba byłoby się naprawdę postarać...
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po drodze mijamy kilka niewielkich miejscowości. W jednej z nich staję, aby sfotografować jakieś urządzenie, prawdopodobnie kiedyś dostarczało wodę. Schowani w cieniu drzewa faceci pozdrawiają mnie głośno, krzycząc "Poljska". Wolałbym "Šleska", ale trudno. Z pobliskiej knajpy wyskakuje kobiecina i zaprasza do siebie. Z żalem odmawiam, bo nie wiem ile czasu zajmie dalsza podróż, a czeka na nas jeszcze przekroczenie granicy. Ewentualnie zapasy można uzupełnić w wiosce Mali Ostros (Ostros i Voqël - zamieszkałej prawie wyłącznie przez Albańczyków), gdzie działa kilka lokali, przynajmniej teoretycznie.
Obrazek

A co z najważniejszym, czyli z widokami? Oczywiście, że są! Nie przez cały czas, bo często droga się oddala od brzegu albo panoramę zakrywają drzewa lub krzaki, ale jest masa miejsc, skąd możemy sycić wzrok taflą Jeziora Szkoderskiego i albańskimi górami na drugiej stronie. Najciekawsze są liczne wysepki przy czarnogórskim brzegu, na niektórych mieszczą się monastyry i właśnie do nich kursują łodzie z Virpazaru. Szkoda tylko, że z racji temperatury przejrzystość nie jest najlepsza.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Musimy dotrzeć na przełęcz położoną w prawej części zdjęcia, natomiast po lewej widać już albańską Szkodrę. Trójkątna środkowa góra to chyba Maja Golishit, mierząca 651 metrów nad poziom morza.
Obrazek

Odcinki, kiedy jesteśmy odsłonięci od jeziora wzgórzami, też są ciekawe, bo otacza nas bardzo pofałdowany teren oraz świecące się w słońcu skały.
Obrazek

Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje się, że to był jedyny las, przez który przejeżdżaliśmy. Bardzo głośny, cykady dawały taki koncert, że aż uszy bolały.
Z racji, że w tej części Czarnogóry dominują Albańczycy, tablice są podwójne, choć akurat tej osady nie udało mi się znaleźć na żadnej mapie. Może to jakiś zapomniany przysiółek?
Obrazek

Zabawę kończy wjazd na przełęcz Stegvaši. Przebycie pięćdziesięciu kilometrów od Virpazaru zajęło półtorej godziny. Szczerze pisząc jestem kapkę zawiedziony, bo naprawdę spodziewałem się jakiś większych emocji, drżenia rąk nad kierownicą, nerwowego wpatrywania się w lusterka, główkowania oto zaraz nie spadnę... A tu nic - spokojna, uważna jazda bez większych przypadków grozy. Mogliśmy jednak skusić się na knajpę, do której nas proszono...
Obrazek

Kiedyś już tu byłem, więc wiem, czego się spodziewać: przełęcz to świetny punkt widokowy na jezioro i Albanię. O dziwo, dzisiaj są pustki. W sumie na drodze też nie było wielkiego ruchu.
Obrazek
Obrazek

Większość otoczenia Jeziora Szkoderskiego to góry. Po czarnogórskiej stronie pasmo Rumija, ze szczytami dochodzącymi do 1500 metrów, choć te blisko brzegu wznoszą się niżej, na 700-800 metrów n.p.m.. Sama przełęcz to niby tylko 480 metrów, ale z racji wybijania się praktycznie z poziomu morza, to te wysokości odbiera się zupełnie inaczej. Po stronie albańskiej teren jest początkowo płaski, ale po kilku-kilkunastu kilometrach zaczyna gwałtownie się wznosić - to Góry Północnoalbańskie, popularnie zwane Przeklętymi (Bjeshket e Namuna, bardziej znane jako Prokletije). Ta najwyższa część Gór Dynarskich dochodzi do 2694 metrów.
Obrazek
Obrazek

Jeszcze ostatnie spojrzenie na pobliskie wysepki - z racji swojej niewielkiej powierzchni raczej nie są zagospodarowane.
Obrazek

Odwracając wzrok można popatrzeć w kierunku zachodnim, gdzie zamiast jeziora widać głównie zieleń, bo zdecydowaną większość przestrzeni zajmują lasy. Na horyzoncie ciągnie się pas bladego błękitu - Morze Adriatyckie. To mój jedyny kontakt z nim podczas tych wakacji - świadomie zrezygnowałem z morskich fal na rzecz jeziornego spokoju.
Obrazek
Obrazek

W ten sposób praktycznie zakończyliśmy tegoroczną wizytę w Czarnogórzę. Granica z Albanią biegnie dwieście metrów od przełęczy, jeszcze przed tą pierwszą niewysoką górką. Żeby jednak ją przekroczyć musimy zjechać na sam dół i udać się na jedyne przejście graniczne w tej okolicy.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 26 października 2022, 0:05

Zazwyczaj pierwszym albańskim miastem na mej drodze jest Szkodra (Shkodër lub Shkodra). Lubię ją. W centrum niektóre ulice z wyremontowanymi domami przypominają południowe Włochy, ale wystarczy czasem przejść dalej kilkaset metrów i zaczyna się typowy albański misz masz.
Obrazek
Obrazek

Wymieniamy walutę, kupujemy trochę pamiątek dla rodziny i znajomych, po czym jedziemy kilkanaście kilometrów na północ, gdzie nad Jeziorem Szkoderskim znajduje się kemping Lake Shkodra Resort. Już sama nazwa sugeruje, z czym możemy mieć do czynienia.
Obrazek

Enklawa zachodniej Europy na Bałkanach. Choć to właściwie lekkie uproszczenie, bo Albania rozwija swój sektor turystyczny w niesamowitym tempie i widok obrazków niczym nie odbiegających od wybrzeża znacznie bogatszych krajów nie jest dziś wcale taki rzadki. Nie da się jednak ukryć, że tutejsze okolice są dość biedne i wśród nich ten kemping jawi się jak z innej planety. Jest czysto, równo, porządnie. Napisałbym, że "po europejsku", lecz na każdym znanym mi albańskim kempingu było podobnie z bardzo prostego powodu: korzystają z nich niemal zawsze cudzoziemcy. Albańczyków zobaczymy jedynie jako obsługę. Tak było i tym razem: co prawda na parkingu stało kilka samochodów z albańskimi rejestracjami, w tym jedno na numerach dyplomatycznych, lecz wśród nocujących języka albańskiego nie uświadczyliśmy.

Jestem tu trzeci raz, więc wiem czego się spodziewać: kemping posiada własną plażę z pomostem i widokami na Czarnogórę, własną strefę leżaków, restaurację, solidne zaplecze sanitarne (choć czasem człowiek się zdziwił, gdy okazało się, że nie można się zamknąć albo nie działa światło ;)). Obsługa biegle mówi po angielsku i nie tylko. Od zwykłej Albanii odgradza nas wysoki płot i ciągle zamknięta brama - to akurat drażniło mnie najbardziej, bo żeby wyjść (czego przeciętny turysta nie robił) trzeba było się upomnieć domofonem.
Oglądając zdjęcia z poprzednich wizyt doskonale widać, jak się kemping zmieniał: dziś teren pod namioty jest fajnie zalesiony, a kiedyś kikuty z liśćmi ledwo wychodziły z ziemi. Z kolei obok plaży z leżakami rosły kiedyś dorodne drzewa, a potem je wycięto, a posadzono palmy... Zupełnie bez sensu, ale jakie zdjęcia egzotyczne można robić!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Podczas mojej pierwszej wizyty te odizolowanie mnie drażniło, ale w końcu uznałem, że przyjeżdżam w to konkretne miejsce odpocząć, polenić się, a nie poznawać kulturę narodu. I tym razem pierwszy dzień minął na totalnym luzie. Jedyną aktywnością, poza typowo turystyczną, było przyglądanie się innym ludziom. Na leżakach królują smartfony i kindle. Mało kto potrafi się bez nich obejść i leżeć ze staromodnym papierem. Ale czasem turysta potrafi zaskoczyć: pewien potężnie zbudowany pan zabawiał się... sterowanym modelem terenówki. Wjeżdżał nim na wszystkie nierówności i kręcił kółka wokół okolicznych dzieciaków, które były autkiem zachwycone.
Obrazek

Główną atrakcją są oczywiście kąpiele w jeziorze. Woda była ciepła i przejrzysta. Dno jest sukcesywnie czyszczone z kamieni i wodorostów, ale akurat tak się składało, że nie zawsze tam, gdzie najpłycej.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po drugiej stronie jeziora nie jest tak płasko. Na pierwszym zdjęciu widać brzeg, który jeszcze należy do Albanii, przy wodzie ulokowało się kilka wiosek. Na drugim mniej więcej w połowie biegnie granica albańsko-czarnogórska. Widoczne na grani kilka masztów to przełęcz Stegvaši, do której jechaliśmy z Virpazaru, również zarys samej drogi R-15 się wyróżnia na tle skał. Na trzecim zdjęciu występuje wyłącznie Czarnogóra ze swoim nadbrzeżnym osadnictwem.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Żeby ktoś mógł wypoczywać, to pracować musi ktoś. Naprawdę żal mi się robiło widząc pocących się w upale chłopów. Ciągle trzeba było coś nawodnić, wykopać błoto i, rzecz jasna, przyciąć, bez tego się nie obejdzie. Dziewczynka z górnego lewego rogu nie należała do obsługi, ale zabawiała ją fikołkami.
Obrazek

Jezioro Szkoderskie jest największe na Bałkanach i jest to jednocześnie jedno z największych skupisk ptaków w Europie. Spotkamy tu około 280 gatunków, czyli połowę ze wszystkich obecnych na kontynencie. Przy samej linii brzegowej trudno je dojrzeć, choć czasem trafi się dorodna czapla szukająca pożywienia. Z innych rodzajów zwierząt powszechnie obecne są psy domowe, nieodłączne towarzysze człowieka w podróży ;).
Obrazek
Obrazek

Kemping ma dużą powierzchnię, ale mimo to wieczorami robi się tłoczno. Większość przebywających tu osób zjawia się na jedną noc i pędzi dalej, więc o poranku znowu wszystko się luzuje, lecz zjawiając się o późnej godzinie można mieć problem ze znalezieniem miejsca. Nam to nie groziło, bo rozbijaliśmy się o godzinie szesnastej. Pod względem nacji wydaje się, że najwięcej pojawiło się Czechów, zwłaszcza na motorach. Ludzi znad Wisły było nieco mniej, ale pierwsze skupisko poznaliśmy od razu: jako jedyni wywiesili obok kampera flagę.
Co ważne - mimo, że przebywa tu masa rodzin z dziećmi i psami, to cisza nocna jest przestrzegana. Gorzej ranem - ponieważ niektórzy wyjeżdżają bardzo wcześnie, to już o szóstej - siódmej słychać gazowanie, nawoływanie i trzaskanie drzwiami. Zawsze jednak można zwinąć się z namiotu i pójść dospać na leżaku, tam panuje spokój ;).
Obrazek
Obrazek

Sąsiad przyjechał z Niemiec... traktorem. Mówił, że wozi się z przyczepką już drugi miesiąc i nie wie, gdzie i kiedy skończy :D.
Obrazek

Przekrój maszyn turystycznych był rozmaity. Podziwiam ludzką wyobraźnię, ale z drugiej strony w takich molochach ciężko o kontakt z przyrodą, a tak się zwykle autoreklamują właściciele kamperów i tym podobnych pojazdów.
Obrazek

Wlepki na recepcji, najwięcej w języku polskim. Na widok tej z lewej aż mnie zmroziło, ale z ulgą przypomniałem sobie, że mam jeszcze abstynencję.
Obrazek

Wspominałem już o restauracji. Karmią dobrze i w niezłych cenach. Kuchnia jest zarówno międzynarodowa jak i albańska, przy czym pizzę spokojnie można uznać za danie lokalne, bo Albańczycy masowo mieszkają i pracują we Włoszech, po czym otwierają w ojczyźnie knajpy ;).
Obrazek

Tradycją restauracji jest serwowanie do rachunku kieliszków swojskiej rakii. Ponieważ pierwszego wieczoru oboje jeszcze jesteśmy na abstynencji, więc kelner załamuje ręce:
- Ale jak to nie wypić rakii? Jakie leki, jaka choroba? U nas rakija jest lekiem na wszystko!
Mądrego to i warto posłuchać.
- Jak się zdecydujesz, to i ja się z tobą napiję - kusi chłopak. Dzielnie się obroniłem. Kolejnego dnia Teresa mogła już łyknąć, więc rzeczywiście kelner łyknął i z nią ;). A następnego i ja mogłem dołączyć do tego grona, więc Albańczyk aż podskoczył z radości lecąc po kieliszki, ale... już się nie napił :D. Rakija jak rakija, mocna i niezła, ale piwo po przerwie smakowało jak nigdy!
Obrazek

Reakcje na darmową rakiję są rozmaite. Obok siedziała sobie para młodych Holendrów. Nigdy przedtem nie pili takiego trunku. Kobieta, po obejrzeniu i powąchaniu kieliszka, zrobiła minę, jakby ujrzała brudnego siusiaka. Ewidentnie była w szoku. Po wypiciu zaczęła się głupio uśmiechać i sugerować, że już się upiła. Jej facet przyjął poczęstunek ze spokojem i po spożyciu... zamówił większy, płatny ;).
Są też rodacy, hanysi. Spora grupka, kilka aut. Lektura menu zajęła im dobre pół godziny. Tłumaczą go sobie smartfonem (zdradzę sekret, że menu jest w języku angielskim). Potem z kelnerami rozmawia jedna kobieta z całego kilkunastoosobowego grona. Pozostali milczą jak zaklęci. Naprawdę nie sądziłem, że w dzisiejszych czasach ktoś za granicą nie będzie potrafił zrozumieć takich słów jak "chicken" czy "bread". Ale nie, jeden starszy facet się stara - przemógł się i rzucił do kelnerki znamienne słowa:
- One beer.
I dostał, co chciał.

Po jednym dniu nicnierobienia zaczyna mnie nosić. Uwielbiam lenistwo, ale patrząc na okolicę aż chce się człowiekowi ruszyć tyłek. Kemping oferuje wypożyczenie rowerów w cenie 7 euro za dzień. Zagaduję babkę z recepcji. Ta dziwnie się krzywi i mówi, że rowery stoją z tyłu i mogę sobie wybrać dowolny. Brzmi nieźle. Do czasu, dopóki ich nie zobaczyłem. Przy stojakach rzeczywiście stało kilka rowerów, w tym dwa dziecięce. Wszystkie w stanie mocnego zużycia. W żadnym nie ma powietrza. Korzystając z pompki samochodowej udaje mi się napompować jedną sztukę i gdy już na nią wsiadłem, to okazało się, że... nie ma łańcucha :D. W innej zaraz odpadnie pedał. Ale, cholera, nie zrezygnuję! Ostał się ostatni rower - damska z niskim siodełkiem, którego nie można podnieść, więc kolanami prawie wybijam sobie zęby. Skrzypi i charczy, a stopka co chwilę się rozkłada i wali o podłoże. Nie mam pewności, czy nim wrócę, więc na wszelki wypadek biorę naładowany telefon.
Obrazek

O ile na kempingu obowiązującą walutą jest euro, o tyle na zewnątrz muszę wziąć leki (i nie mam na myśli antybiotyku). Jak zwykle na wyjeździe zachwycam się obcymi banknotami, ich kolorami i wzorami, analizując, co na nich umieszczono.
Obrazek

Leki są narodową walutą Albanii od 1926 roku. Obecnie w obiegu są wzory wprowadzone w 1997 roku, trzy lata temu przeszły one "renowację", poprawiono m.in. zabezpieczania przed kradzieżą. Na najniższym banknocie przedstawiono Naima Frashëri, poetę z XIX wieku. Powyżej łysy Ismail Qemali, działacz niepodległościowy i pierwszy albański premier. Na samej górze Pjetër Bogdani - ksiądz katolicki, autor pierwszego dzieła literackiego w języku albańskim.

Ale wracamy do roweru - wsiadam na damkę i dzielnie pedałuję przed siebie. Po niecałych dwóch kilometrach przez pola docieram do drogi SH1, przecinam ją i zagłębiam się w wioskę Omaraj (lub Omarë).
Obrazek
Obrazek

Ciekawostkę stanowi fakt, że Omaraj jest jedną z wiosek w okolicach Szkodry, którą zamieszkiwała kiedyś w większości ludność słowiańska, posługująca się czarnogórskim. Do dziś mają to mieszkać jeszcze dwie prawosławne rodziny czarnogórskie. Boczne ulice, którymi jadę, pozbawione są asfaltu, domy pochowano za wysokimi płotami, zdarzają się zarówno okazałe rezydencje jak i kamienne, rozpadające się chałupy.
Obrazek
Obrazek

Dojeżdżam do częściowo wyschniętego i zaśmieconego kanału. Przede mną rozpościera się piękne oblicze Gór Przeklętych (Północnoalbańskich), które gwałtownie wyrastają z niewielkich wzniesień bardzo blisko stąd. Skalisty szczyt po prawej to Maja e Maranajt, oddalony o niecałe dziesięć kilometrów, a wznoszący się na wysokość 1576 metrów nad poziom Adriatyku. Potężne przewyższenie!
Obrazek
Obrazek

Północna część Albanii to największe w kraju skupisko chrześcijan, w tym przypadku katolików. Według spisu powszechnego z 2011 roku stanowią oni około dziesięciu procent obywateli, lecz według szacunków rządowych jest ich znacznie więcej. Na południu również mieszkają zwarte grupy wyznawców Chrystusa, lecz przeważnie są oni prawosławni.
Szkodra jest podzielona religijnie prawie na pół, katolicy delikatnie dominują nas muzułmanami. Prowincja również jest wymieszana, ale tutaj przewagę mają zwolennicy Allaha, choć akurat w okolicy kempingu częściej widać wieże kościołów niż minaretów. Poniższy obrazek może służyć jako obraz ilustracyjny pokojowego współżycia: obok siebie stoi meczet i kościół i nie gryzą się.
Obrazek

Szutrówką jadę wzdłuż kanału. Na obrzeżach Gruemirë wznosi się kościół. Jak niemal wszystkie pochodzi z okresu po upadku komunizmu. Obok niego rozciąga się cmentarz. Odnoszę wrażenie, że nie jest zbyt często odwiedzany przez rodziny zmarłych. Najwyraźniej Albańczyków bardziej zajmuje codzienne życie niż pielęgnacja grobów. Próżno też szukać żywych kwiatów, ale to akurat ma wytłumaczenie: przy tym palącym słońcu żadne nie mają szans przetrwać dłużej niż kilka godzin.
Obrazek
Obrazek

Z szutrówki ponownie wjeżdżam na asfalt. Trzeba przyznać, że nawierzchnia w odwiedzanych wioskach jest całkiem niezła, dziur tu mniej niż w mojej śląskiej Macierzy.
Obrazek

Szkodra na horyzoncie z charakterystyczną sylwetką twierdzy po prawej stronie.
Obrazek

Był kościół, jest meczet lśniący w świetle dnia.
Obrazek

Mój wspaniały rower spisuje się doskonale, bo cały czas się nie rozpadł ;). Na szczęście powierzchnia jest przeważnie płaska, ale każdy podjazd choćby pod niewielką górkę czy most stanowi wyzwanie, gdyż przerzutek brak. Po pewnym czasie nawet zwykła jazda daje się odczuć we wszystkich mięśniach, bowiem ustawienie siodełka naprawdę przystosowano do dziecka, a nie dorosłego człowieka. Mimo wszystko rozpiera mnie radość, bo wycieczka rowerowa po albańskiej prowincji - nawet krótka - chodziła mi po głowie od dawna!
Aby ułatwić sobie robienie zdjęć aparat zawiesiłem na szyi, ściągnąłem zaślepkę i cykam w ruchu, nawet się nie zatrzymując. Nieliczni spotkani miejscowi patrzą na mnie jak na dziwoląga.
Obrazek
Obrazek

Znowu mijam cmentarz. Tym razem brak symboli religijnych, za to zmarli przedstawieni są rysunkowo.
Obrazek

To chyba czasem jest rzeką.
Obrazek

Zza krzaków wystaje wieża - ruiny kościoła świętego Jana. Ponoć należał kiedyś do benedyktynów i miał prawie tysiąc lat! Trochę żałuję, że tam nie zajrzałem, ale kompletnie nie wiem, którędy należałoby to zrobić.
Obrazek

Po odcinku niezabudowanym rozpoczyna się teren zamieszkały. Są to kolejne wioski lub przysiółki, ciężko określić ich status administracyjny, nie bardzo wiadomo też, gdzie się kończy jedna, a zaczyna druga - Hysaj, Nehanë, Kullat e Boksit, Dragoçi.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

To ostatnie jest największe, tu w końcu pojawiają się jacyś ludzie, ale z oczywistych przyczyn również chowający się w cieniu. Grupki panów dyskutują nad jakimiś ważnymi tematami, stoją zaparkowane motorynki, trafi się otwarty sklepik z mydłem i powidłem. Kościoły zostały definitywnie zastąpione meczetami.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Celem dzisiejszej wycieczki był kamienny most - Ura e Mesit, w wiosce Mes. Kilka lat temu go odwiedzałem, ale uznałem, że lepiej mieć jakiś plan podróży niż jeździć bez celu. A że most jest bardzo ładny, więc ponownie zajrzałem do niego z czystą przyjemnością.
Obrazek

Długi na ponad sto metrów most wybudował pod koniec XVIII wieku miejscowy osmański pasza. To jeden z najlepiej zachowanych tureckich zabytków w regionie, przerzucono go nad rzeką Kir, która latem zwykle wysycha. Żeby nie niszczyć cennej konstrukcji obok postawiono nową przeprawę.
Obrazek

Mes to właściwie przedmieścia Szkodry, zabudowa w pobliżu mostu jest typowo miejska, nawet stacje benzynowe wydają się być otwarte.
Obrazek
Obrazek

Na drodze w kierunku centrum Szkodry stoi pierwszy znak z nazwą miejscowości. Wiedziałem, że zbliżamy się do cywilizacji! Hot i Ri ma na tyle małe znaczenie, że nie dorobiło się nawet biogramu na żadnej z wersji językowej Wikipedii poza albańską, która zdawkowo informuje, iż osiedlili się w niej kiedyś Czarnogórcy.
Obrazek

Z pobliskiego meczetu dochodzi zawodzenie muezina, a ja obok jednej z tankszteli skręcam na północ, w drogę powrotną. W pewnym momencie widzę na polu znajomy kształt - bunkry! Słynne schrony, będące symbolem Albanii! Cieszę się jak dziecko, gdyż - paradoksalnie - coraz trudniej je spotkać. Powstawały w setkach tysięcy, ale głównie nad morzem i przy granicach, w głębi kraju było ich mniej, a po upadku komunizmu wiele z nich usunięto. Efekt był taki, że trzy lata temu byłem w Albanii i nie widziałem ani jednego! A teraz są - kilka sztuk, w tym jeden obok drogi.
Obrazek
Obrazek

Odbijając na skrzyżowaniu w prawo mógłbym wrócić szutrówką do znanego mi już wyschniętego kanału, ale wolę pojechać nieco dłuższą, nieznaną mi trasą.
Obrazek

W Guci e Re znów spotkamy akcenty chrześcijańskie - na skrzyżowaniu stoi kapliczka, a krzyż przy pomniku lwa z urwaną łapą chyba też nie był przypadkowy.
Obrazek
Obrazek

Strasznie chce mi się pić. Co prawda wziąłem ze sobą litr wody, ale przy tej temperaturze zdaje się ona gotować. Liczyłem na knajpkę, w której mógłbym się napić zimnego piwa, lecz spotykałem jedynie kawiarnie, a espresso to nie ma moja bajka. Zaglądam zatem do marketu, w którym panuje przyjemny chłodek. Szukam jakiego zmrożonego piwa w małej puszcze, znajduję jedynie Peroni. No trudno, może być. Łykam je na spokojnie na zewnątrz, choć sprzedawca zachęcała gestami, abym usiadł sobie w pomieszczeniu obok sklepu. Obserwuję chłopaka, który usiłuje zapakować na rower kupiony worek zboża i w końcu mu się to udaje.
Obrazek

Za wioską przekraczam zarośniętą i zaśmiecona linię kolejową, jedyną międzynarodową w Albanii, bo prowadzącą do Czarnogóry. Wnioskuję z jej stanu, że aktualnie znów nie jest w użytku, ale w 2017 roku udało mi się zobaczyć albański skład towarowy!
Obrazek

Docieram do szosy SH1 - jako, że to główna arteria transportowa tej części państwa, więc ruch jest spory, ale pobocza są szerokie i nie grozi mi staranowanie. Gdyby zerknąć w bok, to zobaczymy sielski obrazek, czyli wóz ciągnięty przez konia wzdłuż wyschniętego potoku pełnego odpadków.
Obrazek

Świątynia w Grilë. Najprawdopodobniej cerkiew, gdyż znowu jestem w wiosce zasiedlonej niegdyś przez Czarnogórców, którzy przybyli w te strony z powodu konfliktów pomiędzy klanami. Kościół katolicki stoi przy ulicy w głębi miejscowości.
Obrazek

Rondo w Grilë to małe centrum handlowe, gdyż dookoła niego działa kilka marketów, a także stacja benzynowa. Z daleka wydaje się, że to BP, lecz nic bardziej mylnego - można zatankować na B - Petrol :P. Ceny paliw w Albanii były najwyższe ze wszystkich dawnych bałkańskich demoludów, więc nie skorzystałem.
Obrazek

Zatrzymuję się na moście, aby rozejrzeć się po okolicy. Ładnie prezentuje się widok w kierunku gór.
Obrazek

Przechodzę na drugą stronę. W stronę jeziora też nie gorzej się patrzy.
Obrazek

Nagle zjawia się jakiś dziadek na dwóch kółkach. Zaczyna na mnie krzyczeć i wygrażać, pokazuje, że mam wrócić na swój pas! Rozumiem gdybym blokował mu drogę, ale stoję przyklejony do balustrady! Dziadek macha rękami i zjeżdża. Dawno nie spotkałem tak zdenerwowanego Albańczyka, może to był Słowianin? Albo w dodatku katolik? Co najśmieszniejsze - minutę wcześniej inny facet serdecznie pozdrawiał mnie z auta, jakoś jemu nie przeszkadzałem.
Tymczasem pode mną tory do Czarnogóry.
Obrazek

Widok w kierunku północnym - niezbyt zwarta zabudowa, także zakończona górami.
Obrazek

Wróciłem do Omaraju, więc na kemping mam już bliziutko. Zaglądam jeszcze do knajpy przy skrzyżowaniu - prowadzona przez chrześcijan, więc mogę napić się piwa przy stoliku. Kufel tradycyjnie jest zmrożony, bo wyciągnięty z lodówki. Inni panowie wolą kawę z wodą... Na drodze zatrzymuje się pomarańczowy busik wożący turystów do Theth. Sam planowałem się tam jutro wybrać, ale ostatecznie uznałem, że przyda się trzeci dzień wypoczynku. Do Theth podciągnięto asfalt, więc nie ucieknie...
Obrazek

Droga w kierunku kempingu, trzy lata temu leżał na niej szuter. Natomiast zastanawiam się, czy znak z ograniczeniem prędkości do 20 km/h jest rzeczywiście potrzebny wśród pól?
Obrazek
Obrazek

Przejechałem prawie trzydzieści kilometrów, co z takim rowerem uważam za niezły wynik!

Większość ostatniego dnia wypełniło lenistwo, dopiero wieczorem udaliśmy się do dwóch knajp przy SH1. Wyruszyliśmy po siódmej, wcześniej się nie dało - paliło tak mocno, że i przebywanie w cieniu nie przynosiło ulgi, a wyjście na słońce kończyło się bólem skóry. Nawet Albańczycy mówili, że takie upały nie są u nich normalne...

Kolejna zagadka na drodze z nowym asfaltem - widzicie tu jakieś przejście dla pieszych? A może to Ministerstwo Głupich Kroków?
Obrazek

Zachód słońca przynosił ulgę. Na szczęście kolejne dni, choć bardzo ciepłe, będą ciut mniej męczące.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

I jeszcze garść informacji finansowych. W dobie drożyzny i słabej złotówki chyba każdy zauważył, że na urlopy wydaje coraz więcej pieniędzy. Na szczęście Bałkany, a przynajmniej niektóre bałkańskie kraje, to nadal enklawy takiego poziomu cen, że nie grozi nam zawał serca. Oczywiście lokalizacja ma znaczenie - nad albańskim morzem zapewne zapłacimy więcej niż nad jeziorem, nawet jeśli to Jezioro Szkoderskie.

Aktualne ceny można znaleźć na stronie kempingu, ale uściślę, że w lipcu 2022 roku nocleg (dwie osoby + namiot + samochód) kosztował 19,50 euro. Wielkość namiotu nie ma znaczenia, ponieważ jest on za darmo, a płaci się za człowieka oraz auto, ewentualnie za kampera. W tej cenie nie ma prądu, przyłącze kosztowało 2,50 euro, lecz tak naprawdę nikt tego nie kontrolował, bowiem ludzie podłączali się do sąsiadów, jeśli u nich zabrakło wtyczek. Kemping posiada również własne noclegi i one zaczynają się od 35 euro (sporej wielkości namiot) albo od 55 euro za dwie osoby (drewniane domki).

Jeśli chodzi o restaurację, to - jak już wspominałem - jedzenie jest smaczne, choć zastrzegam, że prawie nie kosztowaliśmy mięsa poza qofte (czyli ćevapčići), ale te akurat na nogi nie rzuciło. Mają niezłe pizze, która zazwyczaj wystarczą do najedzenia się, świetnym pomysłem jest także zestaw przekąsek - meze. A poniżej kilka przykładowych cen z baru:
* śniadanie kontynentalne - 2,50 euro, angielskie - 4 euro,
* qofte - 4 euro,
* pizza od 3,50 do 6,5 euro,
* sałatki od 1,50 euro,
* meze wegetariańskie dla dwóch osób - 13 euro, z mięsem - 18 euro (nie opłaca się, mięsa jest mało),
* ryby od 10 euro,
* piwo "Tirana" - 1,70 euro,
* rakija - 1 euro,
* wino "domowe" od 3,50 euro za pół litra.
Najśmieszniejsze, że nie pamiętam, ile kosztowała woda, bo w menu jej nie ma :D. Wszystkie ceny podawano w euro, rzecz jasna w lekach też można płacić, ale wolałem się upewnić u barmana ;).
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 18 listopada 2022, 20:27

Znad Jeziora Szkoderskiego (nad którym wypoczywaliśmy) do Jeziora Ochrydzkiego (gdzie wkrótce będziemy wypoczywać) jest w linii prostej około stu dwudziestu kilometrów, a więc teoretycznie dość blisko. Trasa samochodowa to jednak już ponad dwieście kilometrów i szacowane cztery godziny jazdy. Ponieważ dokonywałem jej kilkukrotnie, to zakładam na nią cały dzień, zwłaszcza, że nie mam zamiaru pędzić jak wariat, ale jednocześnie podziwiać też okolicę oraz widoki.

Najpierw zatrzymuję się na rogatkach Szkodry. Na środku ronda wznosi się solidnych rozmiarów pomnik pięciu komunistycznych partyzantów (Heronjtë e vigut). Stworzył go w 1967 roku Shaban Hadëri, jeden z najsłynniejszych albańskich rzeźbiarzy. Pomnik aż do początku XXI wieku stał w centrum miasta na głównym skrzyżowaniu, ale w czasach demokracji postanowiono go stamtąd usunąć. W przeciwieństwie do niektórych krajów nad Wisłą nie potraktowano go ciężkim sprzętem, tylko jak na zabytek przystało i został przetransportowany w mniej eksponowane miejsce.
Obrazek

Rondo, jak to zwykle w Albanii, służy nie tylko jako skrzyżowanie, ale do rozmaitych czynności. Działają przy nim sklepy spożywcze, stragany z arbuzami, a policja kontroluje kierowców - na szczęście nie cudzoziemców.
Obrazek

W komunizmie obywatele nie mogli posiadać prywatnych samochodów, więc starsi Albańczycy są przyzwyczajeni do alternatywnych środków transportu.
Obrazek

Kawałek na południe od ronda usiłuję wejść na stary cmentarz muzułmański. Brama jest jednak zamknięta, a płot dość wysoki, więc pozostaje mi zrobienie zdjęć z zewnątrz. Nekropolia jest mocno zaniedbana.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Obrazki z ulicy.
Obrazek
Obrazek

Szkodra to piąte miasto w kraju pod względem liczby mieszkańców - posiada ich niecałe osiemdziesiąt tysięcy. Nie aż tak dużo, ale cała populacja Albanii liczy mniej niż trzy miliony. O ile w śródmieściu sporo budynków zostało wyremontowanych, o tyle przedmieścia przypominają, że jesteśmy w jednym z najbiedniejszych państw Europy, choć liczne mercedesy zaburzają ten obraz ;).
Obrazek
Obrazek

Na wyjeździe jak zwykle panuje chaos. Wystarczy jedno większe skrzyżowanie i wszyscy głupieją. Sytuację wykorzystują grupy Cyganów, które całymi rodzinami zaczepiają kierowców, włóczą się środkiem drogi i dobijają się do drzwi samochodów. To również szkoderska tradycja - zawsze ich tu widuję. Niektóre Cyganki są w nieustannym ciągu - ledwo dziecko troszkę podrosło i znowu ciąża...
Obrazek
Obrazek

Jukoil, czyli podróbka pewnej znanej sieci ;).
Obrazek

Ciekawy obiekt: bunkier przekształcony w mikroskopijną islamską świątynię lub mauzoleum. Niestety, połowę zdjęcia zasłoniło przejeżdżające auto, więc będę musiał do niego kiedyś podskoczyć.
Obrazek

W końcu udało się wyjechać ze Szkodry i podróż na południe stała się sprawniejsza, pomijając liczne zawalidrogi.

Mijam różne interesujące tanksztele - jest nawet taka o profilu religijnym.
Obrazek

W mieście Lezhë (lub Lezhe - wiele albańskim miejscowości można zapisywać różnie) kolejna tradycja, bo korek. Powodowany głównie przez policjantów kierujących ruchem. Norma. Z okiem obserwuję pobliskie wzgórza z ruinami twierdzy i nadajnikami.
Obrazek

Nad Jezioro Ochrydzkie jeździłem do tej pory dwojako. Najprostsza i najszybsza droga biegnie przez Tiranę, potem na Elbasan i do granicy. Dłuższa, lecz ciekawsza widokowo trasa SH6 wśród gór, z której korzystałem w 2017 roku. Tym razem postanowiłem połączyć dwie opcje: dojechać do stolicy, a potem odbić w Góry Skanderberga (Mali i Skenderbeut). Jakiś czas temu podobno otwarto w nich nową szosę, łączącą Tiranę z SH6, a noszącą oznaczenie SH61. Wszystko to z pewną dozą niepewności, gdyż informacje o niej były bardzo skąpe, dodatkowo pojawiały się wieści, że tak naprawdę - pomimo oficjalnego otwarcia - nie jest jeszcze skończona, ale politycy chcieli się wykazać, więc dopuszczono do ruchu prowizorkę... Zobaczymy.
Tak jak pisałem - na początku i tak musimy dostać się do Tirany, więc przez pewien czas mkniemy kawałkiem autostrady.
Obrazek

Postój na stacji na siku. Sylwetka zewnętrzna futurystyczna, ale w środku bez zmian.
Obrazek
Obrazek

Myjnia - nieodłączna część bałkańskiego krajobrazu, choć to chyba Albańczycy kochają je najbardziej. Wszystkiego może braknąć, ale nie miejsca do umycia auta!
Obrazek

Okolica sprawia wrażenie lekko wysuszonej.
Obrazek

Powoli wjeżdżamy w miejscowości satelickie Tirany (Tiranë). Trochę zmienia się krajobraz, pojawiają się budynki ze szkła i domy kultury, lecz z drugiej strony pewne widoki pozostają stałe.
Obrazek
Obrazek

Ruch coraz bardziej gęstnieje. W pewnym momencie muszę skręcić w lewo w boczną uliczkę, czyli przebić się przez sznur aut z naprzeciwka. Na zdjęciu uchwyciłem moment chwilę przed tym wydarzeniem. Uda się, nie uda? Oczywiście, że się udało.
Obrazek

Na ulicy prostopadłej jest spokojniej; jadę wzdłuż rzeczki Tiranë oddzielającej nas administracyjnie od Tirany właściwej. Według mapy jestem w miejscowości Paskuqan. Mijam stacje benzynowe, myjnie, składy drewna i trójkołowce, wyglądające na chińskie.
Obrazek
Obrazek

Nagle asfalt się kończy, a my lądujemy przed bramą obiektu przypominającego bazę wojskową. Zaglądam do mapy - błąd, miałem na poprzednim skrzyżowaniu skręcić i przekroczyć rzekę. Cofam się więc i po chwili docieram do wyczekanej SH61. Przede mną wyrastają góry, serce zaczyna się cieszyć!
Obrazek

Szybko się okazuje, iż otwarta droga faktycznie nie jest jeszcze całkowicie ukończona. Początkowo przypominają o tym tylko nieustanne ograniczenia prędkości do 40 km/h oraz dziury pomiędzy mostami a jezdnią. Potem asfalt zwęża się do jednej nitki i na niej trzeba czasem uważać, żeby do niczego nie wpaść.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Następnie, dość nieoczekiwanie, droga zaczyna przypominać kompletną, choć ograniczeń dalej nie ściągnięto.
Obrazek

Zatrzymuję się, aby porobić kilka zdjęć. Po wyjściu z klimatyzowanego wnętrza powietrze parzy - na termometrze jest znowu ponad czterdzieści stopni, źle się oddycha, a każdy większy wysiłek sprawia ból. No, ale w sumie czego się spodziewać w drugiej połowie lipca, który jest najcieplejszym miesiącem roku?

Koryto rzeki niemal zupełnie wyschło, została tylko płytka, nieduża ścieżka wody. Z kolei nad górami gromadzą się dawno nie widziane chmury.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Most prowadzący do jednej z kilku zagubionych w górach wiosek.
Obrazek

Po chwili zaczynają się serpentyny, nabieramy wysokości, a mnie się zdaje, że silnik pracuje jakoś nierówno. Ale w tym upale to chyba normalne?
Za zakrętami jest rozjazd - na prawo kamienista nawierzchnia prowadzi do ciągle budowanego tunelu, dzięki któremu odpadnie kilka kilometrów. Na lewo stara trasa, z asfaltem dziurawym jak sito.
Obrazek

Pakuję się na lewo w zwężenie na jeden samochód, szutrowe, z wielkimi dziurami. Daję po gazie, aby sprawnie z nich wyjechać, bo z naprzeciwka pędzi kilka aut i w tym momencie... moje auto dostało zawału! Dosłownie! Zawyło, wskazówki na desce rozdzielczej skoczyły do przodu, do tyłu, silnik zgasł i zaczęły mrugać wszystkie lampki. Cudnie! Zaczynam staczać się w dół, bo normalny hamulec też przestał działać, więc w lekkiej panice wciskam ręczny!
Przekręcam stacyjkę, nie odpala, diody migają. Do tego czuję smród, wdzierający się w nozdrza. Pierwsze wrażenie - zatarłem silnik! Masakra! A stoję w takim miejscu, że nikt nie może mnie minąć, z tyłu auta, z przodu auta. Próbuję uruchomić wóz po raz drugi, trzeci, pracuję z pedałem gazu i Opel w końcu zaskakuje, więc podjeżdżam wyżej, oddycham z ulgą i... sytuacja się powtarza. Na szczęście tu jest szerzej i już nie blokuję innych, ale samochód ewidentnie jest w stanie zawałowym *. Wyskakuję i podnoszę przednią klapę - ten smród to chyba jednak nie silnik, ale spalona guma, która rozorała kamienie, gdy wyskakiwałem z dziury.
Co teraz robić? Jako żywo przypomina mi się sytuacja z poprzedniego roku, kiedy to mój wóz szalał na Transalpinie. Tylko wtedy powód problemów był znany - wskutek pęknięcia zbiornika uciekał mi płyn chłodniczy, teraz nic takiego nie ma miejsca...
Przejechaliśmy nieco ponad połowę trasy pomiędzy Tiraną a miastem Klos, gdzie SH61 łączy się z SH6, znaną mi z 2017 roku. Tyle, że jesteśmy dopiero na wysokości około 800 metrów nad poziomem Adriatyku, czeka jeszcze dotarcie na 1200, czyli czterysta metrów podjazdu. Może damy radę? A może nie? Może dać odpocząć silnikowi, bo ewidentnie wysoka temperatura otoczenia mu nie służy? Ale stoimy w pełnym słońcu, nie ma kawałka cienia, studzenie silnika zajmie wiele czasu.
Zwycięża rozsądek. Robię pamiątkowe zdjęcie górskiej okolicy oraz miejsca, do którego dotarliśmy. A potem trzeba zawrócić. SH61 zostaje na przyszłość, nie odpuszczę jej!
Obrazek
Obrazek

Zjazd idzie sprawnie, silnik się uspokoił, ale jak tylko staję, to wyraźnie się męczy na wolnych obrotach. Czasem wręcz krztusi, więc muszę ratować go sprzęgłem. Postanawiam w ogóle nie gasić auta, o ile nie będzie to koniecznie, bo nie mam pewności, że ponownie odpali.

Przedzieramy się przez centrum stolicy. Skupiony na samochodzie odnotowałem jedynie, że dawne mauzoleum Hodży przechodzi poważny remont. Oznaczenie dróg jest w Tiranie fatalne (spotkaliśmy jeden znak), więc dokonuję rzeczy u mnie bardzo wyjątkowej, a mianowicie posiłkuję się GPS-em. Później jeszcze krótka przygoda w postaci wjazdu pod prąd na rondzie, ale w końcu trafiam na autostradę do Elbasanu, gdzie staram się nie przesadzać z obrotami, zatem sporadycznie wyprzedzają mnie nawet ciężarówki. Moje nerwy postanowiła też przetestować jakaś zagubiona puszka, która wpadła pod oponę i odbijała się potem dziko od kołpaka.

Droga ze Elbasanem, doliną rzeki Shkumbini, jest mi doskonale znana, ale nie odmawiam sobie od czasu do czasu robienia zdjęć. Zieleń kontrastuje z wyschniętym korytem. Dodam, że Shkumbini jest symboliczną granicą pomiędzy Albanią północną i południową. Te dwie części kraju zawsze mocno się różniły od siebie kulturowo - na północy mieszkają Gegowie, a na południu Toskowie. Północna grupa etniczna była zawsze bardziej konserwatywna, południowa bardziej otwarta, choć paradoksalnie to z tej drugiej wywodził się Hodża, który Albanię zamknął na świat. Rządy komunistyczne były dyktaturą zdominowaną przez Tosków, natomiast pierwsze wystąpienia opozycyjne organizowali na północy Gegowie, m.in. w Szkodrze i oni sterowali państwem w początkach demokracji. Oprócz polityki oba plemiona różnią się również dialektami, zwyczajami i religią, bo - jak już zresztą wspominałem - z wyznań chrześcijańskich północ jest katolicka, południe prawosławne. Ot, taka ciekawostka jako przerywnik w jeździe ;).
Obrazek

Polityka historyczna przynosi efekty.
Obrazek

Równolegle do drogi biegnie linia kolejowa do Podgradca nad Jeziorem Ochrydzkim. Bardzo widokowa, pełna tuneli i mostów, nieczynna od dawna. Ogólnie cała albańska sieć kolejowa jest w stanie tragicznym, w 2022 roku jedynym czynnym połączeniem był odcinek Durrës - Elbasan: dwa kursy weekendowe dziennie w okresie wakacyjnym. Albański rząd ma plany odbudowy, podobno trwa remont torów do Rrogozhinë, mają powstać połączenia międzynarodowe z Kosowem i Grecją, lecz nad jezioro pociągów nikt na razie przywracać nie zamierza.
Obrazek

Pomnik poświęcony partyzantom, napis jest nowy.
Obrazek

Widzimy na drogach bardzo dużo policji, wyjątkowo nawet jak na Albanię. Może trwa akcja kontrolna, skoro dziś sobota? Być może tak było na szosach do Tirany, natomiast tutaj z naprzeciwka co chwilę sunie radiowóz lub cywilny wóz z błyskającymi światłami, do tego wypasione, czarne limuzyny. Podejrzewam, że to transport jakiejś delegacji z przejść granicznych z Macedonią.
Obrazek

Na ostatnich kilometrach albańskiej ziemi czeka nas poważne wyzwanie - trzeba znów wspiąć się w górę, ale tym razem trochę wyżej niż przedtem, bo na tysiąca... Jadę z duszą na ramieniu i już sobie wyobrażam, co może się zdarzyć...
Obrazek

Na szczęście tym razem obyło się bez problemów: jechałem stałym tempem, bez gazowania, bez konieczności przeskakiwania przez dziury, wygodny asfalt prowadził zygzakami, więc wznosiliśmy się stopniowo. Wyjeżdżamy na rozległy otwarty teren, na którym zawsze mam pierwszy kontakt z Jeziorem Ochrydzkim.
Obrazek
Obrazek

Silnik pracuje nieustannie od czasu SH61, ale wracając do auta słyszę, że na luzie krztusi się i trzęsie, więc bez zwłoki ruszam do pobliskiego przejścia Qafë Thanë - Kjafasan, głównego na granicy z Macedonią. Aut nie ma jakoś dużo, lecz posuwając się wolno ciągle słyszę duszenie się silnika. Najgorsze, co może się teraz zdarzyć, to jakaś drobiazgowa kontrola i konieczność jego wyłączenia!
Obrazek

Tym razem pogranicznicy ograniczyli się do sprawdzania dokumentów, więc z wielką ulgą wjeżdżam do chrześcijańskiego kraju.

* Przyczyn zawału do tej pory nie udało się wyjaśnić, choć pochylali się nad nim różni lekarze, znaczy się mechanicy, a nawet macedoński kelner. Sądzę, że najbardziej prawdopodobna jest odpowiedź najprostsza: tropikalna temperatura, rozgrzany do granic możliwości silnik, nierówne obroty wskakujące często na bardzo wysoki poziom dały w sumie efekt chorobowy. Niestety, taki mamy klimat.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 29 listopada 2022, 19:30

Macedonia Północna wita.
Nie lubię tej nowej nazwy. To efekt "kompromisu", a właściwie upokarzającej dla większości Macedończyków kapitulacji przed Grekami. Rząd zdecydował się przełknąć żabę w imię lepszej przyszłości, choć obywatele nie byli pewni czy warto - nie pierwszy raz idea albo hasło jest ważniejsze od pełnej lodówki i bezpieczeństwa. Co prawda w referendum zdecydowanie poparto umowę z Hellenami, ale wzięło w nim udział mniej niż połowa obywateli. W końcu, na początku 2019 roku, wszystko klepnął parlament i Republika Macedonii stała się Republiką Macedonii Północnej.
Sukces jest połowiczny. Macedonię przyjęto do NATO, co niewątpliwie zabezpiecza jej stan istnienia, choć z drugiej strony raczej nikt na nią nie dybał, chyba tylko Grecy. Otwarto również oficjalne negocjacje w sprawie wstąpienia do Unii Europejskiej, lecz to droga tak daleka, że końca nie widać. Można być raczej pewnym, że bogate kraje EU nie dopuszczą do szczęśliwego zakończenia. W każdym razie Macedończykom się nie poprawiło...

Pierwsze miasto na naszej drodze to jak zwykle Struga (Струга, alb. Strugë). Choć większość mieszkańców stanowią Macedończycy i prawosławni, to w przestrzeni publicznej bardziej widoczni są Albańczycy i muzułmanie. Na ulicach stare miesza się z nowym i odwrotnie.
Obrazek
Obrazek

Struga przygotowała też różne niespodzianki dla kierowców: jednokierunkowe drogi nagle się kończą i żeby się cofnąć, to trzeba jechać pod prąd.

Przez centrum płynie Czarny Drin (Црн Дрим, Drini i Zi), rzeka, która... nie ma źródła. Nie ma, bo wypływa z Jeziora Ochrydzkiego. Samo jezioro ze swoją długą i mocno zagospodarowaną plażą przyciąga turystów, choć głównie miejscowych. Natomiast rzeka służy jako wielka promenada i wielki basen.
Obrazek
Obrazek

Wymieniamy walutę i robimy zakupy na najbliższe dwa dni. Tymczasem na jednym z mostów robi się drobne zamieszanie. Odbywa się tam jakaś akcja LGBT - młodzi ludzie wręczają przechodniom ulotki. Ochrania ich grupa policjantów, ale wydają się niepotrzebni, bo większość przechodzących się niczym kompletnie nie interesuje. Nagle pojawia się brodaty facet z nastolatkiem i zaczyna się awanturować. Krzyczy na LGBT-owców, wrzeszczy na swoje dziecko, pokrzykuje do funkcjonariuszy, którzy każą mu odejść, więc idzie, po czym wraca i zabawa zaczyna się od nowa. Boję się, że zaraz mu klapki spadną...
Obrazek

Z mostu miejscowe chłopaki skaczą do wody. Robię im zdjęcia i w tym momencie od tyłu podchodzi gliniarz.
- Turyści? - upewnia się. - Proszę nie robić zdjęć policjantom. Można fotografować rzekę, ale nie ich.
Poczułem się, jakby czas cofnięto o kilka dekad i zmieniono ustrój. Może się bali znaleźć na jednym zdjęciu z gejami, bo jeszcze ktoś coś by sobie pomyślał?
Obrazek

Za homomostem lśni w słońcu biały kolos. Pomnik Rewolucji (Споменик на револуцијата) wybudowano w 1974 roku i poświęcony jest ofiarom II wojny światowej (nazwa sugerowałaby coś innego). Podczas mojej poprzedniej wizyty był dość zaniedbany, ale teraz ogarnięto i jego i cały skwer (za skromne 30 tysięcy euro), noszący dumne imię marszałka Tito (Плоштад Маршал Тито/Sheshi "Marshall Tito").
Obrazek

Struga zawsze wydawała mi się miastem bezpłciowym - właściwie nie posiada starówki, a kilka ulic pełniących funkcję deptaków nie zachwyca specjalną urodą. Mam pewne skojarzenia z Zakopanym - to prostu miejscowość do mielenia turystów i wypluwania ich potem bez kasy. Chociaż i tak większość tłumów kłębi się przy plaży nad Ochrydem. W każdym razie ja zawsze traktuję Strugę tylko jako punkt handlowo-walutowy.
Obrazek
Obrazek

W sklepach z pamiątkami można dojrzeć coś ciekawego.
Obrazek

Flagowy zestaw obowiązkowy - Macedonia, bo tak wypada, Albania, no bo wiadomo kto tu mieszka, no i Stany, czyli ulubiony kraj Albańczyków, choć z wątpliwą wzajemnością.
Obrazek

Pisałem już, że na ulicach bardziej widoczni zdają się być Albańczycy, choć w mieście mają stanowić mniejszość (ale już w gminie są w większości). Czasem jednak, zamiast kobiety w chuście, trafi się plastikowa lala z wypiętymi cyckami. Dobrze, że nie wskoczyła mi tak, gdy byłem za kierownicą, bo w odruchu przerażenia jeszcze mógłbym kogoś potrącić.
Obrazek

Z niepokojem wracam do samochodu. Od czasu jego zawału na górskiej drodze i wymuszonej reanimacji przez całą podróż nie wyłączałem silnika, bo bałem się, że może ponownie nie zapalić. W Strudze udało mi się go zaparkować w cieniu, aby choć trochę się schłodził. Ale czy ruszy? Ruszył, choć momentami lekko się buntował. Na szczęście jesteśmy prawie u celu, pozostało nam do przejechania jedynie kilka kilometrów do pobliskiej wioski Kališta (Kалишта, Kalisht). Znajduje się tam kemping "Rino", który odkryłem podczas ostatniej wizyty w Macedonii.
Obrazek

Właściciele kempingu posiadają też kilka pokoi dla turystów, a że są wolne (w jednym śpi rodzina Czechów), to wybieramy tę opcję. Jest to najdroższy nocleg na całym wyjeździe, bo koszt wynosił 25 euro za noc (na ich stronie internetowej widniała cena 20 euro, ale wiadomo, że koszty rosną).
Z tarasu mamy widok na kempingową restaurację oraz niebieską taflę za drzewami.
Obrazek

Bardzo podobało mi się okno w łazience - siedząc na desce można było sobie jednocześnie podglądać sąsiadów ;).
Obrazek

Jednym z największych plusów kempingu jest niezwykle sympatyczna obsługa. Naprawdę mam wrażenie, że jesteśmy dla nich jak goście w domu. Przyjemny jest też zwyczaj, że na powitanie każdy gość otrzymuje kieliszek raki albo kawę. Wiadomo co wybraliśmy :). Później siedząc w restauracji jeszcze wielokrotnie podchodził do mnie kelner i konspiracyjnym szeptem zagadywał "rakija", po czym z niekłamaną radością przynosił kieliszki, które nigdy nie były dopisywane do rachunku ;). Dzięki temu chroniłem się intensywnie przed potencjalnymi problemami żołądkowymi, choć jedzenie serwowano pyszne. Ceny były wyższe niż w Albanii, ale jak się nie skusić na taką piękną pljeskavicę z serem i na domowe wino?
Obrazek

Swoją drogą to podziwiam jednego z młodszych kelnerów: ponieważ wybraliśmy pljeskavicę dwa razy, to zapytał on zdziwiony:
- Ale to zamawialiście już wczoraj.
- Bo jest taka pyszna - wyjaśniliśmy i ten aż pokraśniał z zadowolenia.

Restauracja jest nad samym brzegiem, obok parkują łódki i motorówki.
Obrazek

Kelnerzy mówili, że takie upały jak w Albanii już się tu nie powtórzą, bo okolice Jeziora Ochrydzkiego mają swój mikroklimat. Ostrzegali, że wieczorem może przydać się długi rękaw. I co? I nic. Co prawda raz pojawiły się gdzieś nad górami chmury, ale wieczorne godziny także były ciepłe. Temperatura jednak faktycznie nieco spadła, bo zamiast ponad 40 stopni przekraczała ona "ledwo" 30 stopni.
Obrazek

Minusem kempingu jest plaża, a raczej jej brak. Wejście do wody jest kamieniste i nierówne (znalazłem nawet kilka cegieł), potem pojawia się zielsko i szybko robi się głęboko. Dla małych dzieci i nieumiejących pływać to problem. Trochę się dziwię, że właściciele nie potrafili jej jakoś poprawić, wyprostować, wyczyścić. Może przez to mało osób się kąpało? My nie zamierzaliśmy odpuścić, bo cała niedziela to był dzień lenia! Woda była chłodniejsza niż w Jeziorze Szkoderskim, ale tak jest praktycznie zawsze, bo i akwen głębszy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Moczenie się, wylegiwanie w cieniu na kempingowych leżakach, lektura, coraz mniej chłodne piwo. Co jakiś czas towarzyszyły nam głośne hałasy dobiegające ze Strugi - a to jakiś muzyczny łomot, a to wycie z wielkiego meczetu... Również miejscowy meczet musiał dołożyć swoje i nawoływanie odbijało się od wody.
Obrazek

Jezioro Ochrydzkie to królestwo ptaków, ogłoszone ostoją IBA (Important Bird Area). Nawet przy zurbanizowanym brzegu można dostrzec różne gatunki - co chwilę widzi się czarnego kormorana małego suszącego skrzydła, a przy szuwarach kręci się łyska zwyczajna. Są też popularne kaczki oraz łabędzie - jednemu z nich się nie spodobałem, bo znienacka zaatakował podczas kąpieli! Na początku myślałem, że tylko się wygłupia, ale gdy podpłynął na dwa metry i rozprostował skrzydła to nie było już czasu na śmiechy, tylko trzeba było wiać! Przyznaję, że najadłem się trochę strachu, zwłaszcza, że próbował potem jeszcze raz mnie dorwać ;).
Obrazek
Obrazek

Ciągły ruch na jeziorze.
Obrazek

I jeszcze dwie okołokempingowe ciekawostki: coś się suszyło pod domem, z kolei z drzewa, sięgającego wysokością drugiego piętra, kusiło kiwi. Niestety, jeszcze niedojrzałe.
Obrazek
Obrazek

Kališta jest miejscowością zdominowaną przez Albańczyków, stanowią ponad 90% liczby mieszkańców. Pierwotnie mieszkali tu chrześcijańscy Słowianie, którzy w większości wynieśli się w połowie XIX wieku, w czasie gdy grasowały w okolicy różne rozbójnicze bandy muzułmanów. Zastąpili ich Albańczycy i Turcy, ci ostatni jednak albo uciekli albo zalbanizowali się w czasie II wojny światowej, kiedy tereny te włączono do faszystowskiego Królestwa Albanii, kontrolowanego przez Włochów.
W każdym razie albańskość dzisiaj widać na każdym kroku. Na głównym skrzyżowaniu powiewa albańska flaga, wisi też na niektórych domach, w centrum stoi meczet.
Obrazek

Spacery po tej wiosce to dla mnie duża przyjemność, bo pozwala zobaczyć ulice nieprzygotowane pod turystów. Nowiutkie domy sąsiadują ze starymi, które czasem ledwo stoją. Niektóre posesje to eklektyczny misz-masz!
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Zastanawiam się ile lat może mieć ta konstrukcja? Kilkanaście czy raczej kilkadziesiąt?
Obrazek

Moim zdaniem to najładniejszy budynek w wiosce. Niestety, dołożono do niego nowoczesny klocek, co zaburza odbiór.
Obrazek

Motoryzacja reprezentowana jest przez rozmaite pojazdy.
Obrazek
Obrazek

Na końcu obszaru zabudowanego znajduje się cerkiew świętego Mikołaja, wybudowana w 1972 roku na ruinach starszej, zniszczonej w poprzednim stuleciu.
Obrazek

Wokół świątyni pochowani są Macedończycy. We wszystkich grobach, poza jednym, spoczywają członkowie rodziny Tanaskoski. Według macedońskiej Wikipedii są to potomkowie dawnej chrześcijańskiej większości, która opuściła wioskę w XIX wieku. Decyzję o zaniechaniu przenosin podjęło dwóch braci - jeden pozostał przy wierze przodków i dał początek współczesnym Tanaskoskim, drugi przeszedł na islam i dziś jego praprawnuki uważają się za Albańczyków.
Obrazek

Według tej internetowej encyklopedii narodowość determinuje również zawód: otóż Macedończycy częściej zajmują się rybołówstwem, a Albańczycy uprawą roli i hodowlą zwierząt. A także turystyką, bo obiekty dla gości - w tym nasz kemping - położone są przy głównej ulicy i przeważnie są w rękach Albańczyków.
Obrazek

Za wioską, u stóp skalistego wzgórza, znajduje się kompleks klasztorny oraz hotel z basenem. Tym razem tam się nie wybraliśmy, klasztor i cerkwie sfotografowałem dokładnie trzy lata temu.
Obrazek

Oficjalne dane nie wskazują obecności Cyganów w miejscowości, ale ledwo zaczęliśmy się kręcić wokół cerkwi, a zaraz zjawiła się śniada pani z dzieckiem pod pachą i wyciągnęła rękę. Po prostu szósty zmysł!
Obrazek

Mimo niedzieli (a może właśnie dlatego) na głównej ulicy panuje spory ruch, nasilający się wieczorem. Po asfalcie suną wypasione wozy na szwajcarskich i niemieckich blachach, które oczywiście nie należą do żadnych Szwajcarów i Niemców. Młodzi Albańczycy wracają latem w rodzinne strony, aby trochę poszpanować. Przemyka też cała kawalkada samochodów z albańskimi flagami, więc to na pewno wesele.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po dwóch noclegach i dniu odpoczynku trzeba zbierać się do dalszej jazdy. Z jednej strony szkoda, a z drugiej czekają przecież nowe miejsca, nowe przygody i nowe emocje!

Przed wyjazdem należy jeszcze policzyć kasę, więc przedstawiam kolejny odcinek z cyklu "waluty Europy" ;). Wielokrotnie zdarza mi się fotografować i opisywać zagraniczne monety i banknoty, bo to w końcu lekcja cudzej historii i kultury.
Denar (денар) stał się walutą narodową w 1992 roku, a więc wkrótce po opuszczeniu przez Macedonię Jugosławii. Nazwą nawiązuje do monet rzymskich, podobnie zresztą jak serbskie dinary, choć podejrzewam, że podobieństwo w wymowie do wcześniejszej waluty także miało niebagatelne znaczenie, zwłaszcza dla przywiązanych do jugosłowiańskich klimatów. Banknot 500 denarów przedstawia z przodu złotą maskę pogrzebową znalezioną w okolicach Ochrydu, natomiast z tyłu motywy roślinne. Banknot 1000 denarów to postać Maryi z ikony z jednej z cerkwi, również z Ochrydu.
Obrazek

W poniedziałek obudziłem się o piątej rano przez wrzaski muezina. Później i tak źle mi się spało, bo denerwowałem się samochodem - jak zniesie dzisiejszej podjazdy?

Pierwszą odwiedzoną wioską była pobliska Radolišta (Радолишта, Ladorisht). Podobnie jak Kališta, była kiedyś osadą chrześcijańską, ale w 19. stuleciu zaczęła się tu osiedlać ludność albańska. Ostatnie rodziny słowiańskie opuściły ją około 1900 roku, więc dzisiaj na ponad trzy tysiące mieszkańców spis powszechny wskazuje jednego Macedończyka, jednego Turka, kilkadziesiąt osób bez narodowości, a reszta to Albańczycy. Już na wjeździe wita nas dwugłowy orzeł, symbol Albanii.
Obrazek

Krążymy autem po ulicach. Jedyna kawiarnia jest, pomimo wczesnej pory, wypełniona maksymalnie, podobnie jak stoliki przed nią. Sami faceci siedzący nad espresso i szklaneczkami wody, z cygaretami w ustach, zawzięcie dyskutujący lub patrzący się przed siebie. Odnoszę wrażenie, że zebrała się tam cała męska populacja i w tym czasie nikt nie pracuje, bo wszyscy siedzą tu :P.

Na terenie Radolišty odkryto ruiny bizantyjskiej bazyliki, lecz nie umiałem ich znaleźć, więc wracam do głównej drogi. Przy skrzyżowaniu położony jest cmentarz mieszczący kilka pomników. Jedne upamiętniają jakiś albańskich bojowników z drugiej dekady ubiegłego wieku (zdaje się, że walczyli z serbskim wojskiem), inne ofiary masakry z października 1944 roku. Wówczas Niemcy rozstrzelali 82 mieszkańców i było to jedno z najtragiczniejszych takich zajść w czasie II wojny światowej w Macedonii. Masakra była karą za odmowę wydania komunistycznych partyzantów działających w okolicy.
Obrazek

Jedziemy północnym brzegiem Jeziora Ochrydzkiego i zatrzymujemy się w Ochrydzie (Охрид, Ohër), najważniejszym pod względem turystyki mieście w kraju. Zwiedzałem je już kilkukrotnie, opisywałem również, teraz pora tylko na większe zakupy i wizytę w kantorze.

Ciekawy sposób na zaklepanie miejsca parkingowego ;).
Obrazek

Ochrydzki deptak w sezonie przemierzają tysiące turystów, ale o tej porze jeszcze nie ma tłumów. Architektura wielu budynków nie napastuje porządkiem, a z tyłu widać lecące w niebo wieże meczetu i cerkwi.
Obrazek
Obrazek

Nawet na deptaku można zostać przejechanym!
Obrazek

Moja nerwowość wzrasta, ponieważ głównym daniem tego dnia jest wędrówka po górach, a to oznacza, że muszę wjechać samochodem na przełęcz położoną znacznie wyżej niż droga, na której dwa dni wcześniej zdechło mi auto.
Obrazek

O górach napiszę w następnym odcinku, zdradzę tylko, że wóz dał radę, więc kamień spadł mi z serca :).

Po drugiej stronie pasma górskiego rozlewa się jezioro Prespa. Położone jest wyżej niż Ochrydzkie, więc zazwyczaj jest tu nieco chłodniej. Urodą nie ustępuje temu drugiemu, ale turystów nad nim niewielu, infrastruktury również, za to posiada piaszczyste plaże. Dzielą się nim trzy kraje - oprócz Macedonii i Albanii również Grecja. Trójstyk granic na jeziorze znajduje się kilka kilometrów od nas, gdzieś za tymi zielonymi wzgórzami.
Obrazek

Szkoda, że nie ma czasu na kąpiel, ale na zegarku jest godzina szesnasta, a przed nami jeszcze ponad sto kilometrów do przebycia. Niby niewiele, lecz to nie autostrady będą w użyciu.
Obrazek

Prespa tylko z oddali i wkrótce znika z oczu.
Obrazek

Na mijanych terenach już nie ma Albańczyków, za to co jakiś czas i tak mignie meczet. Dla kogo? Otóż dla Turków. Stanowią oni niedużą mniejszość w wielu wioskach, na przykład w Drmeni (Дрмени, tur. Dırmeni). Meczet sąsiaduje z cerkwią świętego Jerzego.
Obrazek

Droga bywa kręta, ale na szczęście pustawa.
Obrazek

A to już chyba obrzeża Bitoli. Dziwny mur teoretycznie osłania od hałasu, ale mam podejrzenia, że raczej osłaniał szosę od cygańskiego osiedla.
Obrazek

Horyzont raz się spłaszcza a raz marszczy. Są też moje ukochane słoneczniki!
Obrazek
Obrazek

Mam problemy z wyborem właściwych dróg do celu. Za Bitolą chciałem odbić na północny-zachód, ale nie widzę zjazdu. Chyba był źle oznakowany, podobnie jak następny. Zerkam na mapę i postanawiam zrobić trasę trochę bardziej dookoła, ale pewniejszą, co i tak nie uchroniło mnie od wyciągnięcia GPS-a. Potwierdził on moje podejrzenia, że tym razem jadę dobrze.
A okolice są tu biedne. Wyraźnie więcej ubóstwa niż nad Ochrydzkim, ale też możliwości zarobku jest mniej. Nie ma turystów, a już na pewno nie zagranicznych, nie ma Albańczyków przysyłających kasę zza granicy. Dużych zakładów także za bardzo nie widziałem. Nawet drogi są jakieś takie ubogie, asfalt często wystarcza na jedno, półtora samochodu. Częściej niż auta widzę traktory oraz rozmaite samoróbki do przewozu ludzi i towarów.
Obrazek

W miejscowościach straszą niedokończone albo na wpół opuszczone budynki. Na poboczach stoją rzędy pustaków czekające nie wiadomo na co...
Obrazek
Obrazek

Z punktu widzenia przybysza ze Śląska to bardzo ciekawy szlak do obserwacji, ale współczuję tym, którzy muszą tu mieszkać.

Ale każda droga kiedyś się kończy, wkrótce wdrapiemy się samochodem do najwyżej położonego w Macedonii miasta.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 23 grudnia 2022, 22:44

Macedonia to drugie najbardziej górzyste państwo w Europie; drugie, bo pierwsze to Czarnogóra. W kraju nad Wardarem góry stanowią około 85% powierzchni. Nic zatem dziwnego, że pofałdowaną powierzchnię widać wszędzie, ba, trudno znaleźć kawałek płaskiego. Skoro niemal w każdym miejscu ziemia pnie się ku niebu, więc postanowiłem podczas tegorocznych wakacji zajrzeć do najwyżej położonego macedońskiego miasta. A jest nim Kruszewo (Крушево, Kruševo), leżące kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Prilepu. Jego centrum umieszczone jest na wysokości 1150 - 1250 metrów, więc auto znów się namęczy na podjazdach.
Obrazek
Obrazek

Oczywiście samo wysokie położenie nie mogło być jedynym impulsem do przyjazdu. Kruszewo, zbudowane na zboczach gór, jest bardzo malownicze, a i miłośnicy historii oraz architektury znajdą tu coś ciekawego. To będzie pierwsze z miast na K, które odwiedzę pod koniec wizyty w Macedonii, i - podobnie jak pozostałe, są one zazwyczaj ignorowane przez zagranicznych turystów.

Ponieważ wiedziałem, iż dotrę tutaj pod koniec dnia, więc konieczne stało się załatwienie noclegu. Wyszperałem sobie pokój z tarasem! Oczyma wyobraźni już widziałem, jak siedzę sobie wieczorem z piwkiem na owym tarasie i obserwuję kładącą się do snu miejscowość. Po przyjeździe dostrzegam, że dom z pokojami na wynajem rzeczywiście stoi w miejscu gwarantującym ładne panoramy, choć sam taras bardziej nadaje się do stania niż siedzenia...
Obrazek

W środku nikogo nie ma, więc trzeba wydzwaniać do właściciela. Niestety, obecnie to taka przykra norma, że rzadko ktoś czeka na podróżnego, teraz podróżny czeka, aż go łaskawie przyjmą. Po pewnym czasie zjawia się kobieta z sąsiedztwa z niezbyt szczęśliwą miną, przysłał ją gospodarz. Mówi po angielsku mniej więcej na takim samym poziomie jak ja po macedońsku, ale do otwarcia wystarczy. Pokój okazał się całkiem sympatyczny, lecz... bez tarasu! Zamiast niego mamy okno z takim oto widokiem na kable ;).
Obrazek

Akurat taras był podstawowym kryterium do wyboru tej właśnie lokalizacji, więc jestem trochę rozczarowany, ale szybko mi przychodzi, gdy wschodzimy pomiędzy wąskie, kręte ulice pełny domów nie pierwszej świeżości. To zdecydowanie nie jest miasto wypicowane pod turystów!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wieczorem tylko krótki spacer, na dłuższy pora przyjdzie rano. Niedaleko noclegu znajduje się główna świątynia Kruszewa - cerkiew świętego Mikołaja, w obecnej formie z początku ubiegłego wieku.
Obrazek

Zwraca uwagę spora ilość bezpańskich psów. Wszystkie są zaczipowane i żaden nie jest agresywny. Raczej ospałe i zniechęcone, czasem zainteresują się sobą. No i oczywiście jedzeniem.
Obrazek

Siadamy w restauracji obok cerkwi. O dziwo, mają angielskojęzyczne menu, kelner mówi w języku Szekspira, a przy sąsiednim stoliku usiedli cudzoziemcy - Anglicy, a także jeden Niemiec. A więc jednak jakieś inne obce jednostki poza nami się zjawiają... Wkrótce otaczają nas pieski. Z błaganiem w oczach proszę o resztki, choć tak naprawdę na zabiedzone nie wyglądają. Stare i młode, rozmaite wzory i umaszczenia. Jedne nieśmiało czekają w pewnym oddaleniu, inne od razu kładą pyski na kolanach i dodatkowo domagają się miziania. Najstarsze czasem warkną na szczeniaki, ale generalnie panuje spokój i względna dyscyplina. Mi one za bardzo nie przeszkadzają, bo nie gryzą i nie porywają żarcia ze stołów, lecz obsługa przegania je polewając wodą, a niektórzy goście robią to samo w bardziej brutalny sposób. Pomaga to na kilkanaście sekund, chwilę po zajściu co najmniej jeden pies znowu siedzi pod stołem.
Obrazek

Spodziewałem się nieco niższych cen niż na Jeziorem Ochrydzkim, lecz te trzymają się twardo. Jedzenie nadal pychota, pozamawiałem tyle, że nie byłem potem w stanie wszystkiego przyswoić.
Obrazek

Po zmroku zaglądamy jeszcze w kilka uliczek, a także do spelunki, gdzie głównymi klientami są policjanci z pobliskiego posterunku. Oświetlone domy Kruszewa wyglądają naprawdę ładnie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Górskie położenie przynosi przed snem jeszcze jedną niespodziankę: włażę pod prysznic, odkręcam wodę, a tam... wrzątek. I tylko wrzątek! Nie ma zimnej wody! O ile bez ciepłej się umyjemy, o tyle wrzątkiem ciężko, chyba, że ktoś lubi poparzenia. Znowu dzwonimy do gospodarza, może coś zepsuliśmy, może nie umiemy znaleźć jakiegoś przycisku?
- Tak bywa - informuje uprzejmym głosem. - Mamy tu duży problem z wodą, często jej brakuje. Ciepła jeszcze leci, bo została w bojlerze na dachu. Nie wiem kiedy pojawi się zimna, może rano?
Na szczęście nie trzeba było tak długo czekać, po dwóch lub trzech godzinach powróciła do kranów.

Kolejny dzień tradycyjnie wita piękną pogodą. Temperatura o tej porze i na tej wysokości jest bardzo przyjemna (około 24 stopni), lecz wiem, że wkrótce zacznie się upał.
Obrazek

Ruszamy na wycieczkę w górne dzielnice miasta (Горно Маало). Dla aparatu to ciekawa podróż, bo mija się mnóstwo interesujących obiektów i różnego rodzaju smaczków. Niestety dla mieszkańców - bieda albo bałagan zawsze są bardzo fotogeniczne. Czasem trafi się biały dom w "stylu kruszewskim", będącym współczesną wersją budownictwa ludowego.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po prawej stronie cerkiew świętego Jana Chrzciciela, zwana "kościołem wołoskim", bo korzystają z niej głównie Arumuni, o których jeszcze za chwilkę wspomnę.
Obrazek

Podziwiam miejscowych kierowców! I za dbanie o swoje wozy i za wiarę w hamulce! Przy tak pofałdowanej nawierzchni i wąskich ulicach naprawdę ciężko tu manewrować; ja zostawiłem samochód pod wejściem do szkoły podstawowej, bo ponoć "wszyscy tak robią".
Obrazek
Obrazek

Spotykamy kilka starych fontann, najprawdopodobniej pochodzą jeszcze z okresu rządów tureckich.
Obrazek

I teraz nadchodzi moment, który lubię najbardziej, a więc opowieści z dawnych czasów ;). Kruszewo jest uznawane w Macedonii za miasto bardzo ważne dla historii narodu macedońskiego. Powodem miało być powstanie z 1903 roku, zwane powstaniem ilindeńskim (Ilinden, Илинденско востание). Antytureccy powstańczy wyzwolili wówczas pewien teren wraz z miastem i utworzyli tzw. Republikę Kruszewską (Крушевска Република). Przetrwała ona tylko dziesięć dni, skończyła się krwawymi represjami, zniszczeniem Kruszewa przez Turków i całkowitym upadkiem powstania, ale, według Macedończyków, było to ziarno, które przyczyniło się do wykiełkowania w przyszłości niepodległej Macedonii. Tylko, że prawda jest trochę inna ;).
Na zdjęciu pomnik Nikoli Karewa (Никола Карев), przywódcy Republiki Kruszewskiej.
Obrazek

Zacznijmy od podstawowej kwestii, czyli faktu, że na początku ubiegłego stulecia nie istnieli Macedończycy we współczesnym pojęciu narodowościowym. Nie licząc pojedynczych intelektualistów, słowiańscy mieszkańcy tych terenów generalnie uważali się za Bułgarów, podobnie było m.in. ze Słowianami zamieszkującymi tereny greckiej Macedonii. Powstanie w Kruszewie zorganizowała Wewnętrzna Macedońska Organizacja Rewolucyjna (WRMO, ВМРО), która mimo nazwy była probułgarska, a "macedońska" ma znaczenie wyłącznie geograficzne. Początkowo celem działań WRMO nie miało być powstanie niepodległej Macedonii, ale nadanie tym rejonom autonomii w ramach państwa tureckiego, która z biegiem czasu mogłaby zostać przyłączona do Carstwa Bułgarii (analogicznie jak z w przypadku Rumelii Wschodniej). Dopiero później, zwłaszcza po upadku powstania, organizacja jawnie postawiła na aneksję całej Macedonii przez Bułgarię. Próby rozciągnięcia granic aż do Jeziora Ochrydzkiego były podejmowane przez Sofię już w XIX wieku, europejskie mocarstwa torpedowały je z powodów politycznych, a nie etnicznych. Z kolei w okresie międzywojennym władze serbskie stosowały w Macedonii politykę serbizacji, lecz ona się nie powiodła i w 1941 roku wojska bułgarskie były tu witane jak wyzwoliciele, a nie okupanci.
Wszystko zmieniła klęska Państw Osi oraz zwycięstwo komunistów. Partyzanci spod czerwonych sztandarów deklarowali odrębność Macedończyków od Bułgarów, mimo, że jeszcze kilka lat wcześniej wiedziała o niej jedynie garstka ludzi. Nowa Jugosławia pod rządami Tity utworzyła osobną macedońską republikę i zaczęła intensywnie promować świeżą macedońskość. Bułgarskość była zaciekle zwalczana, uwieziono za nią ponad sto tysięcy ludzi, a tysiące zabito (m.in. w górach Galičica oraz przy sąsiednich jeziorach). Ślady bułgarskości były usuwane z przestrzeni publicznej. Bułgarów opisywano w możliwy najgorszy sposób, wszystko co złe pochodziło z Bułgarii. Komuniści jugosłowiańscy potrzebowali w tej części państwa nowego narodu, aby się odciąć od dawnych czasów i związać z Belgradem, zamiast z Sofią, więc po prostu go wymyślili. Władze bułgarskie nie bardzo wiedziały co zrobić z działaniami za miedzą, więc zazwyczaj nie robiły nic.
Starania komunistów przyniosły skutek - dziś Macedończycy w zdecydowanej większości uważają się za Macedończyków. Słowo "Bułgar" długo uchodziło za ciężką zniewagę. Nowy naród potrzebował też nowej, odpowiednio poprawionej historii. Wydarzenia z Kruszewa określono jako promacedońskie, a nawet antybułgarskie, mimo, że nie było ku temu żadnych przesłanek. Co ciekawe - zaraz po wojnie sami komuniści twierdzili, że powstanie to był bułgarski spisek, lecz potem nagle zmienili zdanie :D. Przywódców powstańczych mianowano Macedończykami, choć nimi nie byli. Ale może o tym po prostu nie wiedzieli, przecież późniejsi historycy i politycy nie mogli się mylić. Wszelkie związki z Bułgarią traktowano jako obce. To trochę tak jakby napisać, że powstania śląskie zorganizowali sami Ślązacy w celu utworzenia niepodległego państwa śląskiego i nie miało ono nic wspólnego z Polską, a nawet było antypolskie.
Obrazek

Macedonia ma dziś spory problem ze swoją historią i tożsamością. Pomijam przepychanki z Albańczykami i spieraniem się "kto był pierwszy", ale świadomość, że jest się narodem sztucznym albo wymyślonym ledwo kilkadziesiąt lat wcześniej na pewno dumy nie przynosi. Z jednej strony kłopotliwe komunistyczne autorstwo narodu macedońskiego stojące niejako w sprzeczności z nacjonalizmem, z drugiej nie można tego wszystkiego po prostu zamieść pod dywan, bo co by pozostało? Dlatego i niepodległa Macedonia od trzydziestu lat tłucze do głów specyficzną politykę historyczną, która pełna jest takich bzdur, że głowa boli. Znane są hasła o pochodzeniu Macedończyków od starożytnego ludu Aleksandra Wielkiego, choć idiotyzm tego stwierdzenia jest czytelny nawet dla kogoś, kto ledwo liznął historię. A przy okazji do tej pory władze macedońskie uparcie twierdzą, że na terenie ich państwa zawsze żyli Macedończycy, a nie Bułgarzy, nawet jeśli się za Macedończyków nie uważali lub, co bardziej prawdopodobne, nie wiedzieli kto to. Po prostu tak ma być i kropka. A choć tereny macedońskie przez długi czas były integralną częścią Bułgarii a nad Jeziorem Ochrydzkim istniała swego czasu jedna z najsłynniejszych bułgarskich szkół piśmienniczych, to Bułgaria miała zawsze być obca i zła.
Nie trzeba być geniuszem, aby domyślić się, że takie hasła nie prowadzą do dobrych stosunków z sąsiadami. Konflikt z Grecją (gdzie sami Helleni mieli sporo za uszami) został niedawno uspokojony kosztem macedońskich ambicji i teraz na pierwszy ogień poszedł konflikt z Bułgarią. A nie są to jedynie marginalne sprawy honoru. Bułgarzy twierdzą, że władze w Skopje nie tylko fałszują historię, ale nadal wynarodawiają macedońskich Bułgarów, prześladują probułgarskie organizacje, utrudniają prowadzenie biznesów przez bułgarskich przedsiębiorców. Historycy podważający oficjalną macedońską historiografię są w najlepszym razie spychani na margines. Niedawno macedoński parlament przyjął ustawę zakazują tworzenia klubów sportowych z nazwami nawiązującymi do faszyzmu lub nawołujących do nienawiści narodowościowej, przy czym pod tymi hasłami kryją się nazwy lub patroni bułgarscy. Próby utworzenia takich klubów zablokowano, działaczy zaatakowano. W ramach rewanżu Bułgaria torpeduje rozmowy akcesyjne Macedonii z Unią Europejską...
A tymczasem Macedończycy wybierają narodowość portfelami. Co prawda w kraju jako Bułgarzy deklaruje się jedynie kilka tysięcy, ale już prawie sto tysięcy wybrało bułgarski unijny paszport, podpisując deklaracje, że są "Bułgarami z pochodzenia".

Wracając do lipca 2022 roku - największą atrakcją Kruszewa jest umieszczony na wzgórzu kompleks pomników upamiętniający powstanie z 1903 roku. Jego główną część stanowi przedziwna konstrukcja przypominająca kulę z wypustkami, o abstrakcyjnym "kosmicznym" kształcie.
Obrazek

Pomnik otwarto w 1974, choć planowano wcześniej. Władze chciały postawić coś stonowanego, a wygrała opcja bardzo futurystyczna, zaprojektowana przez architektów z przeszłością w komunistycznej partyzantce. Jego oficjalna nazwa to Ilinden (Илинден), od dnia świętego Eliasza, kiedy wybuchło powstanie, ale popularnie zwie się Makedonium (Македониум), od nazwy firmy go stawiającej.
Niewątpliwie to jeden z najciekawszych, jeśli nie najciekawszy pomnik na terenie dawnej Jugosławii! Pomysłowości projektantom z tamtych lat nie można odmówić, a każdy może sobie znaczenie tego kształtu interpretować po swojemu.
Obrazek
Obrazek

O tej porze drzwi do środka są jeszcze zamknięte, więc pozostaje przyglądanie się od zewnątrz i patrzenie przez szyby na witraże (są one cztery, ponoć nawiązują do pór roku).
Obrazek
Obrazek

Oprócz "kuli" w skład kompleksu wchodzi amfiteatr z białymi siedzeniami i ścianami pełnymi kolorowych mozaik. Siedzenia są identyczne, jak te w czarnogórskiej Barutanie. Do tego kilka innych mniejszych pomników tworzących "park pamięci".
Obrazek
Obrazek

Formalnie Makedonium poświęcone jest i powstaniu z 1903 roku i walkom komunistycznych partyzantów w czasie II wojny światowej, lecz w praktyce skupia się na tym pierwszym wydarzeniu.
Dodatkową plusem jest atrakcyjne położenie z widokami na miasto.
Obrazek

Pomysł budowy pomnika nie wszystkim mieszkańcom Kruszewa się podobał - ponoć wielu utyskiwało na "wyrzucanie pieniędzy w błoto" przy jednoczesnym zaniedbaniu infrastruktury miejscowości. Niestandardowy wygląd także nie przekonywał konserwatywnej społeczności. Teraz chyba już nikt na niego nie narzeka, bo dzięki niemu Kruszewo w ogóle zaistniało na mapie, choć wielki parking zapełnia się raczej rzadko...
Obrazek

Mnie do najwyższej położonego miasta Macedonii przyciągnęły pomniki, lecz wielu Macedończyków przybywa tu z zupełnie innego powodu. Z Kruszewem związany był Toše Proeski (Тоше Проески). Znacie go? Mi się coś tam kiedyś obiło po uszy, ale bez szczegółów. Tymczasem Toše stanowił połączenie popularności młodej Maryli Rodowicz z urodą Michała Żebrowskiego (broń Boże odwrotnie!). Był jednym z najbardziej popularnych artystów Bałkanów, a na pewno największym w Macedonii. Określano go "bałkańskim Elvisem Presleyem". Występował na Eurowizji (bez sukcesu), był artystą UNICEFu, słuchano go masowo we wszystkich krajach dawnej Jugosławii. Piękną karierę przerwała śmierć - wypadek samochodowy w Chorwacji. Miał ledwie 26 lat. W Macedonii ogłoszono żałobę narodową, pogrzeb przybrał charakter państwowy, a kult pośmiertny przypomina momentami religię. Nowy młody święty.
Obok parkingu działa nowoczesne muzeum poświęcone artyście, ale to dopiero początek.
Obrazek

Proeskiego pochowano na kruszewskim cmentarzu. Dostępu do niego broni zamknięta brama i mur, na szczęście dość niski, więc go przeskakuję. Obok bramy budka strażnicza - opuszczona, lecz to raczej rzadki widok przy miejscach pochówku. A zaraz za nią taki oto budynek:
Obrazek

To nie posterunek Imperium Zła, ale kaplica, a raczej mauzoleum, wznoszone w różnych etapach. W środku grobowiec godny prezydenta, kwiaty, laurki, zdjęcia, dziesiątki maskotek, wierszy, modlitw... On naprawdę dla wielu był Bogiem. Może się wydawać to dziwne, infantylne, spaczone religijnie, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że młode państwo nie ma zbyt wielu bohaterów w swojej historii, a już na pewno nie takich kojarzących się z czymś innym niż wojna i powstania.
Obrazek

Piosenkarz spoczął w bliskim sąsiedztwie partyzantów z lat 40. ubiegłego wieku. Sam cmentarz ogólnie jest bardzo ładnie położony, jak to w górach.
Obrazek
Obrazek

Czasem chodząc po ulicach można zapomnieć, że pod nami ponad tysiąc metrów do poziomu morza, ale przy kawałku wolnej przestrzeni widać. Góra z krzyżem to jedno, ale na polach za Makedonium panorama sięga ciut dalej, w kierunku północnej części pasma. Dodajmy, że pasma zupełnie mi nieznanego, noszącego nazwę Buševa Płanina (Бушева Планина).
Obrazek

W momencie proklamowania Republiki Kruszewskiej utworzono Radę Rewolucyjną, w skład której weszli przedstawiciele trzech głównych narodowości zamieszkujących miasto: wikipedia określa ich jako Macedo-Rumunów, Greckich Patriarchów i Bułgarskich Egzarchistów, co można przetłumaczyć jako Arumunów, Bułgarów i Greków. O Macedończykach ani słowa. Badania etnografów wskazują, że w tym okresie najwięcej było Bułgarów, następnie Wołochów (Arumunów) oraz mniejsza grupa prawosławnych Albańczyków, która w państwie osmańskim traktowana była jako Grecy z powodu specyficznego systemu prawnego milletów. Dzisiaj struktura etniczna jest zupełnie inna. Nikt się nie przyznaje do bułgarskości, komuniści skutecznie ją wyparli. Osiemdziesiąt procent deklaruje się jako Macedończycy, reszta jako Arumuni. Kim ci ostatni właściwie są? To część wielkiej społeczności Wołochów, mają więc wspólne korzenie zarówno ze współczesnymi Rumunami, jak i częścią ludności zamieszkującej Karpaty w Czechach, Słowacji, Polsce. W przeszłości ich drogi się rozeszły, gdy przodkowie Arumunów skierowali się w stronię Macedonii, a pozostali Wołosi na północ.
Liczebność Arumunów szacuje się na 200-250 tysięcy osób, najwięcej mieszka ich w Grecji i w Rumunii (gdzie traktowani są jako część narodu rumuńskiego). W Macedonii Północnej spis z 2021 roku wykazał niecałe dziesięć tysięcy, główne skupisko w okolicach Kruszewa (po arumuńsku Crushuva). Z tego też powodu w gminie Kruszewo język arumuński jest urzędowym i to jedyny taki przypadek w Europie, choć w przestrzeni publicznej go nie widziałem. Arumuńskiego nauczają w szkołach na poziomie podstawowym, istnieją arumuńskie media, ale nie zmienia to faktu, iż ta mała społeczność stopniowo asymiluje się. Najlepszy przykład to sam Toše Proeski. Pochodził z rodziny arumuńskiej, jako dziecko jeszcze śpiewał w tym języku, lecz dorosła kariera wymogła jego porzucenie.
Obrazek

Upadek powstania kosztował Kruszewo bardzo wiele. Znaczna część zabudowy spłonęła od ostrzału artyleryjskiego, resztę splądrowali Turcy i ich sojusznicy. Z tego powodu większość budynków w mieście ma maksymalnie sto lat, cerkwie również musiały zostać odbudowane.
Obrazek

Patrząc na niektóre kominy zastanawiam się nie czy, ale kiedy runą :).
Obrazek

Idąc do samochodu zauważam, że wjazd na plac szkolny został zatarasowany przez dostawczak robotników, od wczesnego rana hałasujących niedaleko naszego noclegu przy pomocy betoniarki. Zapewniają, że jak będę wyjeżdżał, to oni się usuną.
Obrazek

Po spakowaniu idę ich szukać. Przy remontowanym domu wyłazi do mnie właściciel przybytku. Starszy człowiek, kompletnie nie umiemy się dogadać, mimo, że wszystko pięknie mu tłumaczę i pokazuję. Uśmiecha się tylko zakłopotany i kiwa głową. Wreszcie pojawia się jeden z robotników.
- Uno momento! - woła. - Deutsch? Ruski?
Nie, ruski na pewno nie.
Panowie przestawiają auto, a także niemal wyciągają bramę, bo wjechało się na plac łatwo, ale cofanie przy tak małej ilości miejsca to już wyższa szkoła jazdy. Przeciskam się na centymetry i po kilkunastu poprawkach udaje mi się wydostać.

Przemieszczam się kawałek za miasto pod wzgórze Mečkin Kamen (Мечкин Камен), liczące 1453 metry. W 1903 roku bronił się tu jeden z powstańczych oddziałów, zginęli wszyscy. Według legendy po skończeniu amunicji powstańcy rzucali w Turków kamieniami. Pierwszy pomnik postawili tu w czasie I wojny światowej Bułgarzy (Macedonia na krótko znalazła się pod ich kontrolą), ale zburzyli go Serbowie. Macedończycy wznieśli swoją konstrukcje w osiemdziesiątą rocznicę wydarzeń - to lekko przerażająca postać olbrzyma ciskającego ogromną kulę. Od razu miałem skojarzenia z Hobbitem lub ze skandynawskimi sagami...
Obrazek

Przestrzeń wokół pomnika służy jako teren różnego rodzaju imprez, i tych patriotycznych i tych nie bardzo. Nawet teraz na skraju lasu rozsiadła się obok auta rodzinka, wyciąga koce, stoliki, jedzenie... Od razu zjawił się też nie wiadomo skąd pies, który postanowił się z nami przespacerować.
Obrazek

Samochód zostawiłem kilometr wcześniej obok stanowiska startowego paralotniarzy. Stamtąd świetnie widać, że Kruszewo leży na samym skraju pasma górskiego; zaraz potem następuje gwałtowny spadek wysokości, poniżej znajduje się pas płaskiej ziemi i dopiero za jakiś czas wyskakują kolejne góry, ciągnące się w kierunku północnym.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Na sam koniec wizyty w najbliższym chmurom mieście Macedonii zdjęcie zrobione już po zjeździe na płaskowyż. To ponad sześćset metrów niżej niż centrum Kruszewa, widocznego po lewej. Natomiast po prawej stronie wystaje zza drzew biała kopuła Makedonium.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 02 lutego 2023, 23:38

Ostatnie dwa dni w Macedonii Północnej będą intensywne: pokonywanie wielu kilometrów i zwiedzanie nowych miejsc, w tym dość często zaczynających się na literę K. Zaczęliśmy od Kruszewa (Крушево), najwyżej położonego miasta w kraju, po czym zjechaliśmy w szeroką dolinę wokół Prilepu (Прилеп). Tereny te słyną z uprawy tytoniu, który suszy się na każdym kroku.
Obrazek
Obrazek

Płaskość kończy się dość szybko i wkrótce droga znowu się wznosi, a dookoła wyrastają góry. Do tego szosa jest w remoncie, kilka razy stoimy na światłach, a rosnąca temperatura powoduje problemy, które miałem kilka dni wcześniej w Albanii: niektóre auta odmawiają posłuszeństwa (na zdjęciu bułgarska pseudo terenówka).
Obrazek
Obrazek

Wskakujemy na autostradę A1, główny ciąg komunikacyjny w państwie. Jeszcze kilka lat temu była to "autostrada Aleksandra Macedońskiego", co oczywiście niesamowicie wkurzało Greków. W ramach normalizacji stosunków z południowym sąsiadem zmieniono jej nazwę na "Przyjaźń", ale nie wszystkim się to podoba, więc zielone tablice są regularnie dewastowane. Honor to bardzo ważna sprawa, według niektórych nawet najważniejsza ("nie oddamy ani guzika!"), lecz podziwiam macedońskich polityków, że ryzykując swoją karierę, a może i coś więcej, zdecydowali się na tak trudne kompromisy czy wręcz kapitulację w pewnych kwestiach, myśląc o przyszłości kraju.
Obrazek

Temperatura znów zbliża się do czterdziestu stopni. Staję na chwilę przy stacji benzynowej, aby wóz trochę odetchnął. Powietrze zdaje się kisić samo w sobie.
Obrazek

Po pewnym czasie wjeżdżam na autostradę A4, którą dotychczas jeszcze nie jechałem. To dość nowa droga, ale bramki poboru opłat zdążyli postawić. Następnie odbijam w A3, jednopasmową ekspresówkę, lecz poprowadzoną ciekawie wśród wyschniętych, pofałdowanych łąk.
Obrazek

Potem zostają już zwykłe, kręte drogi, dość przyjemne, bo z małym ruchem. Po raz pierwszy zapuszczam się w tę północno-wschodnią część Macedonii, więc chłonę wszystko dookoła oraz liczne zjazdy i podjazdy.
Obrazek

Mijane miejscowości wyglądają ubogo, ale nie aż tak biednie jak te przed Kruszewem. Zdecydowanie jednak ludzie nie cierpią na nadmiar pieniędzy do wydania.
Obrazek
Obrazek

Pierwszy cel na dzisiaj to Kratowo (Кратово). Nazwa pasuje, bo miasto leży w kraterze wygasłego wulkanu, otaczają je góry.
Obrazek

Kratowo było w przeszłości ważnym i bogatym ośrodkiem górniczym. Osiedlali się w nim m.in. górnicy z Saksonii, kupcy z Dubrownika, sporo Żydów uciekających z Hiszpanii. W czasach tureckich tutejsza mennica była drugą pod względem wielkości w całym Imperium. Upadek nastąpił w XVII wieku podczas powstań chłopskich i wojen Habsburgów z Turkami. Na początku ubiegłego stulecia mieszkali tu głównie Bułgarzy (jak już wspominałem na blogu - nie istniała jeszcze macedońska świadomość narodowa), Serbowie oraz Albańczycy. Podczas walk o przyłączenie Kratowa pod władzę Belgradu serbskie oddziały Albańczyków wymordowały lub wypędziły i od tej pory stało się ono miejscowością niemal w całości słowiańską.

Po pewnych perturbacjach ze znalezieniem centrum ruszamy na krótki spacer. Oprócz malowniczego położenia w mieście zachowało się sporo wiekowej zabudowy, a słynie ono zwłaszcza z kilku starych mostów oraz wież. Te ostatnie powstały w średniowieczu jeszcze z rąk Serbów lub Bułgarów i służyły do obrony - nie posiadały schodów, na wyższe partie wchodziło się po drabinach, co skutecznie blokowało potencjalnych napastników. Po zmianach techniki wojennej funkcjonowały jako magazyny - z pierwotnych dwunastu ocalało sześć.
Obrazek
Obrazek

Dom w stylu narodowym (w zależności od opcji macedońskim lub bułgarskim) to muzeum.
Obrazek

Wieżę zegarową wybudowano w 1372, ale zegar zainstalowano na niej dopiero w międzywojniu. Działał on do lat 70. ubiegłego wieku.
Obrazek

Głębokie koryto rzeki i lekko zmęczone domy na brzegach.
Obrazek

Na jednym z mostów spał kot, ale na nasz widok natychmiast się obudził i zaczął domagać się miziania. Wkrótce zjawił się pies i postanowił nam towarzyszyć w dalszym spacerze. Nie da się ukryć, że niektóre budynki nadają się już tylko do wyburzenia.
Obrazek
Obrazek

Idę pod górę zobaczyć cerkiew. Brukowana ulica jest wąska, gdy pojawi się traktor, to już nic więcej się nie przeciśnie.
Obrazek

Po obu stronach drogi typowy bałkański rozpiździel, nawet bank został opuszczony, ale wszystko to jest bardzo fotogeniczne.
Obrazek
Obrazek

Cerkiew św. Jana Chrzciciela to konstrukcja sprzed niecałych dwustu lat. Zamknięta, więc mogę obejrzeć jedynie malowidła zewnętrzne w przedsionku - freski są dość proste i przynajmniej część z nich pochodzi z XX wieku.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Po prawej widnieje data "1921" oraz zamazany napis. Ciekawe czemu go usunięto? Może to była serbska albo bułgarska propaganda?
Obrazek

Niewielka, zakratowana jaskinia nieopodal parkingu.
Obrazek

Kratowo ma niewątpliwie potencjał turystyczny, ale peryferyjne położenie oraz całkowity brak autoreklamy sprawia, że jest mała szansa na spotkanie tam jakiegokolwiek obcokrajowca. Nie, żebym na to narzekał...
Obrazek

Kilkanaście kilometrów od miasta znajdziemy punkt, który na mapach turystycznych Macedonii już się pojawia - Kameni Kukli (Камени Кукли, Kamienne Lalki). To skalne miasto, którego formacje mają przypominać tytułowe lalki. I tu pewne zaskoczenie - nie spotkałem ani jednego drogowskazu do niego prowadzącego! Kompletnie nic. Najwyraźniej nikomu nie zależy na turystach. Posiłkując się mapą skręciłem w wąską (ale wyasfaltowaną) drogę wijącą się przez odludzia i osadę z kilkoma domostwami.
Obrazek

Na kamienistym parkingu jesteśmy sami. Kartki na wyrwanej bramie informują, że należy kupić bilet, ale gdzie? Prócz nas nie ma tu żywej duszy, a rzeczone "centrum informacji" jawi się jak opuszczone.
Obrazek

Kamienne Lalki wyglądają niezwykle interesująco. Posłużę się w tym momencie opisem z Wikipedii: W obrębie skalnego miasta Kameni Kukli znajdują się dwie grupy geologicznych formacji: pierwsze z nich, w środkowej części niewielkiej doliny u podnóża wzgórza Dubica, są większe (do 10 m wysokości), ułożone niezależnie i mają formę ziemnych filarów. Na wschód od poprzednich występują mniejsze formy (do 5 m wysokości). Ze względu na specyficzne kształty tych dużych skalnych filarów przypominają one ludzkie postacie, które ułożone są tak, że przypominają „skamieniałych gości weselnych”, a miejscowa ludność nazywa to miejsce „wesołym ślubem”.
Obrazek
Obrazek

Rok temu oglądałem intrygujące formacje skalne w Bułgarii i tam kojarzyły się one ze starożytnymi ruinami. Tutaj legendy mówią o klątwie rzuconej przez porzuconą dziewczynę na nowożeńców i orszak weselny - zamienili się w kamienie z uśmiechem na twarzy.
Obrazek
Obrazek

Z góry widać, że erozja postępuje i niektóre skały powoli się rozsypują. Przejście chodnikami na wysokości stało się już zbyt ryzykowne.
Obrazek

Takie miejsca lubię najbardziej - puste, mam je tylko dla siebie! Na jednym ze wzgórz widać samotne gospodarstwo, mignęły też znaki do jakiejś ukrytej restauracji, lecz jedyne słyszalne dźwięki to miarowe hałasowanie cykad.
Obrazek

Na zegarku wybiła godzina szesnasta, więc powoli zmierzamy w kierunku miejsca noclegowego - jeszcze bardziej na północ. W pewnym momencie na horyzoncie miga mi kamienna konstrukcja - to resztki wieży na wzgórzu Zebrnjak (Зебрњак). Był to pomnik wojenny wystawiony przez władze królewskiej Jugosławii, upamiętniający bitwę z Turkami w 1912 roku. Zniszczyli go Bułgarzy w czasie II wojny światowej i nie został już odbudowany. Miałem go na mojej liście zainteresowań, lecz zabrakło na niego czasu, może uda się obejrzeć z bliska w przyszłości.
Obrazek

O Kumanowie (Куманово) można napisać wiele, ale na pewno nie to, że jest celem do zwiedzania. Choć turyści i tak kręcą się po jego terenie: przez miasto biegnie autostrada A1, kawałek na północ od niego znajduje się przejście autostradowe z Serbią, więc niektórzy wpadają tu na nocleg tranzytowy. To podobnie jak i my - w Kumanowie znalazłem najtańsze spanie podczas całego wyjazdu: kawalerka (apartament) kosztowała niecałe 70 złotych! Najpierw jednak trzeba znaleźć właściwy adres, co nie jest takie proste.
Miasto szczyci się wieloma nazwami ulic z poprzedniej epoki - jest ulica Rewolucji Październikowej (Октомвриска Револуција), Lenina (Ленинова), Pionierska (Пионерска). Na tej ostatniej mamy spać i my, ale w terenie kompletnie brakuje tabliczek, jakby jednak ktoś się ich wstydził. W końcu udaje się ją odnaleźć, lecz potem, studiując namiary z bookingu, widzę, że nie podano... numeru :D. Dzwonimy do gospodarza - okazuje się serdecznym młodym chłopem, dobrze znającym angielski. Wkrótce zjawia się koło nas i pokazuje miejsce do parkowania pod blokiem - płatne, lecz dostajemy całodzienny bilet dla mieszkańców. Z parkowaniem jest zresztą ciut inny problem - co rusz ktoś się awanturuje, że nie może przejechać, choć ma do dyspozycji drugą połowę drogi. Jeden prawie mi stuknął lusterko, ale jego stan emocjonalny może tłumaczyć fakt, że poruszał się samochodem w maseczce... będąc sam.
- Niektórzy nie powinni siadać za kierownicą - kiwa głową gospodarz.
Obrazek

Apartament znajduje się na jednym z wyższych pięter. Zanim tam dotrzemy, Macedończyk wyjaśnia nam, że połowa bloku jest tak naprawdę pusta - ludzie wyjechali za pracą, na zachód, a nawet do Chorwacji.
Widok z okna to typowe klimaty współczesnego miasta.
Obrazek

Jeśli chodzi o historię, to ta wielka zazwyczaj Kumanowo omijała. Może z wyjątkiem 1912 roku - zwycięstwo wojsk serbskich nad tureckimi w okolicach miasta było kluczowe dla pokonania Imperium Osmańskiego i przejęcia dzisiejszej Macedonii przez Belgrad.
W ostatnich dwóch dekadach miejscowość czasem pojawiała się w mediach z powodu konfliktu macedońsko-albańskiego. W Kumanowie Albańczycy stanowią czwartą część mieszkańców (stąd i druga oficjalna nazwa - Kumanovë) i brali oni czynny udział w rebelii przeciwko macedońskiemu rządowi w 2001 roku, który w dużym stopniu sprowokowała Armia Wyzwolenia Kosowa. Konflikt udało się zażegnać, lecz to nie był koniec kłopotów. Dwa lata później niedaleko Kumanowa wjechał na minę samochód z polskimi żołnierzami z kontyngentu NATO - dwóch zginęło, dwie inne osoby zostały ranne. W 2014 roku jakieś niedobitki albańskiej partyzantki ostrzelały z granatnika posterunek policji w mieście. A rok później zrobiło się naprawdę wybuchowo! W Kumanowie zauważono sporą grupę uzbrojonych ludzi, najprawdopodobniej przybyła z Kosowa, którą próbowała zatrzymać policja - doszło do regularnej bitwy, w której siły macedońskie użyły oddziałów specjalnych i transporterów opancerzonych! Poległo ośmiu policjantów, dziesięciu Albańczyków z dawnej Narodowej Armii Wyzwolenia (odłamu AWK), kilkadziesiąt osób odniosło rany, zniszczono sporo cywilnych domów, a cała jedna dzielnica została odcięta. Trudno to sobie wyobrazić przechadzając się ulicami. Dodatkowym smaczkiem w całej tej sprawie były oskarżenia ówczesnej opozycji, że zajście było sprowokowane, a może i opłacone przez rządzących, aby odwrócić uwagę od korupcji.
Co prawda walki te toczyły się z dala od centrum, ale niektóre budynki na sąsiednich ulicach wyglądają, jakby brały w nich udział. A może po prostu nie warto remontować, póki jeszcze stoją?
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Stary dom został częściowo pożarty przez nowszą konstrukcję.
Obrazek

Bloki mają ciut inny kształt, niż polska wielka płyta. Co nie znaczy, że lepszy. Większość balkonów została zabudowana i przekształcona w kolejny pokój, a schody przeciwpożarowe nadają się do gry w horrorze.
Obrazek

Zaraz obok naszego bloku stoi cerkiew św. Mikołaja. "Największa w mieście i moja parafialna" - poinformował gospodarz, gdy prowadził mnie, aby pokazać knajpę z lokalnym jedzeniem. Niezbyt stara, bo z 1860 roku.
Obrazek
Obrazek

Na jednym z głównych placów stoi kilka pomników. Wielki przedstawia kobietę - Macedonkę, ofiarę i bohaterkę wielu wojen. Mniejszy, skromny, Josipa Broz Tito, który zresztą posiada w mieście swój plac.
Obrazek
Obrazek

Lżejszą tematykę prezentuje stojący mężczyzna - to niejako Batko Gjorgjija (Батко Георгия), który żył w Kumanowie w XIX wieku. Gawędziarz, żartowniś, artysta, włóczęga. Ludowa piosenka wspomina trzy życzenia, które wyraził na łożu śmierci: chciał brandy, ładną kobietę i wóz z drogim zaprzęgiem ;).
Obrazek

Jak każdego wieczoru, gdy tylko zrobi się chłodniej, ludzie masowo wychodzą na ulice. Po parkach biegają brygady radosnych dzieci, rodzice zawzięcie dyskutują lub gapią się w smartfony. Sprzedaje się balony, piszczałki, watę cukrową i różne świecidełka. Między nogami śmigają małe elektryczne autka, niektórzy wożą się kucykami, a ja pozuję przy kolejnym podczas tego wyjazdu dużym napisie z nazwą miejscowości. Słowem - sielanka!
Obrazek
Obrazek

Gdyby ktoś był zainteresowany, to podaję namiary na Międzynarodowy Uniwersytet Marksistowski.
Obrazek

Oprócz cerkwi w mieście muszą być też meczety. Największy i najładniejszy to Eski džamija ("stary meczet"), pochodzący z XVI wieku. Typowa osmańska konstrukcja z niewielkim cmentarzem pod murami.
Obrazek

Spacerujemy sobie bez pośpiechu przyglądając się miastu i ludziom. Wieczorne Kumanowo pulsuje, jak na Bałkany przystało. Wszystko zdaje się żyć, choć dość często się zastanawiam, kiedy dach komuś spadnie na głowę albo kto kogo pierwszy przejedzie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Fotografowałem jakieś skrzyżowanie i nagle zjawiło się Porsche na szwajcarskich numerach. Kierowca chyba myślał, że to jemu robię zdjęcie, więc uśmiechnął się z zadowoleniem i pełną akceptacją.
Obrazek

Kolację spożyliśmy niedaleko noclegu. Knajpa w stylu regionalnym pokazana przez właściciela apartamentu, macedońskie jedzenie, ale dogadanie się z kelnerką wymagało uruchomienia dodatkowych pokładów lingwistycznych ;). Z głośników sączy się delikatna muzyka, która nagle zaczyna krzyczeć - okazało się, że przyjechał szef i przekręcił głośniki na full! Pewnie meloman i chciał, abyśmy się także delektowali.
Do konsumpcji wybraliśmy gurmanską pljeskavicę (z serem w środku), sałatkę macedońską (głównie pomidory i papryka), tarator (w końcu Macedończycy to Bułgarzy ;)) oraz pieczarki z grilla. Pychota!
Obrazek

Po zmroku postanawiam się nadal pokręcić w różnych miejscach. Za nieodległą rzeką jest dzielnica albańska, która żyje jeszcze intensywniej niż reszta miasta. Przy każdych drzwiach, przy każdym sklepie i nadal czynnych piekarniach, na każdym rogu stoją ludzie w każdym wieku. Naprawdę fantastyczne są to ujęcia do uwiecznienia, ale z oczywistych względów ograniczam się do kilku ujęć z przyczajki. I tak wrócę tu rano.
Obrazek

Na głównym placu także nic i nikt nie śpi. Naprawdę mógłbym tu siedzieć godzinami i tylko się gapić. Najchętniej z piwem w łapie, ale w Macedonii kończą jego sprzedaż w sklepach o 21-szej, więc muszę obejść się smakiem.
Obrazek

Rano, tak jak obiecałem, ponownie idę do dzielnicy albańskiej. Po drodze mijam targowisko - ciężko stwierdzić, czy opuszczone, bo niektóre budy wydają się być otwarte.
Obrazek

Stacja benzynowa wieczorem była już zamknięta, a teraz ponownie działa. Niektórzy klienci są trochę niestandardowi ;).
Obrazek

Albańczycy mieszkają przeważnie za wspomnianą rzeką, bardzo zaśmieconą; ktoś wrzucił do niej nawet materace. Na moście siedzi jegomość, którego widziałem już wczoraj - obandażowany, trzęsący się, ledwo może utrzymać się w pionie.
Obrazek

Ruch już spory, pojazdy migają rozmaite. W warsztatach samochodowych praca wre. Jeden z domów musiał mieć sporo dziur od strony drogi, skoro obłożono go deskami, płytami i kocami, a i tak nie wszystko zakryto.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Moim celem jest wzgórze górujące nad dzielnicą, na którym wznosi się Spomenik Kosturnica (Споменик Костурница) - jeden z wielu jugosłowiańskich monumentalnych pomników upamiętniających ofiary II wojny światowej. Składa się on z postaci kobiety z liściem laurowym nad głową, elementów z płaskorzeźbami oraz ossuarium zawierającego szczątki komunistycznych partyzantów. W przeciwieństwie do swojego imiennika w Wełes ten jest mocno zaniedbany - z drogi go w ogóle nie widać, odpadają cegły i kamienie, na schodach można się zabić, ławki połamane, nawet bramy były pozamykane i musiałem wchodzić przez dziurę w płocie. A przecież mówimy o symbolu Kumanowa, pomnik umieszczono w herbie miejskim.
Obrazek
Obrazek

Znad drzew można podziwiać ograniczoną panoramę miasta i okolicznych wzgórz, a zwłaszcza dzielnicę albańską. Jako ciekawostkę dodam, że choć Albańczycy w mieście stanowią jedną czwartą mieszkańców, tu muzułmanów jest więcej - być może są nimi również Cyganie, a na pewno nieliczni Turcy. Z kolei do prawosławnych należy doliczyć ponad dwa tysiące Serbów. W sumie Kumanowo to trzecie najludniejsze miasto w Macedonii, po stolicy i Bitoli, natomiast gmina jest największa w kraju (wynika to z faktu, że Skopje podzielono na kilka osobnych gmin).
Obrazek
Obrazek

Poniżej wzgórza znajduje się most i kiedyś biegła linia kolejowa, zaznaczona jest nadal na mapach. Chyba jednak rozpoczęto jej remont, tory ściągnięto i nie położono z powrotem.
Obrazek

Wracam z powrotem za rzekę, do chrześcijan na zakupy. Na pierwszy rzut oka główne place wraz z parkiem wyglądają wręcz luksusowo w porównaniu do dzielnicy albańskiej, ale już drugi rzut weryfikuje te wrażenie.
Obrazek

Wizyta w Kumanowie była miłym pożegnaniem z Macedonią, choć, po prawdzie, zanim dotrzemy do granicy, to zobaczymy jeszcze jedną ciekawą rzecz. Tym razem nie na K :). O tym jednak napiszę już w następnym odcinku.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 20 lutego 2023, 19:30

Wysuszone i pofałdowane macedońskie krajobrazy na północ od Kumanowa (Куманово). Pordzewiały przystanek przypomina mi wielki piekarnik.
Obrazek
Obrazek

Wieś Staro Nagoričane (Старо Нагоричане) jest ciekawa z dwóch powodów. Pierwszy to etnograficzny - większość mieszkańców jest Serbami. W całym kraju stanowią niewiele ponad jeden procent obywateli, a ten region jest ich największych skupiskiem. O ich obecności świadczą m.in. wywieszone przy drogach serbskie flagi. Sama miejscowość nie wygląda na zbyt bogatą, choć posterunek policji elegancko wymalowano na różowo.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Drugi, ważniejszy powód mego zainteresowania to piękna, średniowieczna cerkiew św. Jerzego. Górną część świątyni wykonano w XIV wieku, natomiast dolna to pozostałość po kościele z XI wieku, więc bryła wygląda trochę jak zlepek ;).
Obrazek

Cerkiew reprezentuje styl bizantyjsko-serbski, fundatorem młodszej części był serbski król Stefan Urosz Milutin. Z kolei w murze pochowano bułgarskiego cara Michała, który zginął w czasie walk z Serbami. W przeszłości wokół mieściły się zabudowania klasztorne, ale praktycznie nic z nich zostało, a otoczenie to cmentarz z niskim nagrobkami.
Obrazek

Wewnętrzne freski uważane są za jedne z najcenniejszych w Macedonii: wymalowano je w 14. stuleciu i reprezentują tzw. renesans Paleologów. Choć wówczas te tereny już od dawna znajdowały się poza kontrolą kurczącego się Bizancjum, to kultura z Konstantynopola nadal promieniowała na całe Bałkany.
Obrazek

Oprócz tego, że stare, to są również dość mocno zniszczone, choć podejmuje się działania ratunkowe. Mnie natomiast zachwycił fakt, że świątynia nie tylko była otwarta (co na prowincji normą nie jest), ale też nie zastałem tu żywej duszy! Nikt jej nie pilnował, nikt nie zakazywał mi robić zdjęć (co u prawosławnych akurat normą jest), można było w spokoju podziwiać każdy detal! Próbowałem również zapalić świeczkę w kilku intencjach, ale wiatr ciągle ją zdmuchiwał, co wywołało pewien niepokój - może to jakiś znak?
Obrazek
Obrazek

Jaskinia, w której miał spędzić część życia Prohor Pčinjski, święty prawosławny, ważny zwłaszcza dla Serbów.
Obrazek
Obrazek

Jadąc dalej mijam "centrum pamięci ASNOM". ASNOM jest skrótem od Antyfaszystowskiego Zgromadzenia Ludowego Wyzwolenia Macedonii (Антифашистичко собрание за народно ослободување на Македонија, АСНОМ), organu wykonawczego komunistycznych partyzantów i ideologów z II wojny światowej. Za chwilę jeszcze o nim wspomnę, przy "centrum" się nie zatrzymujemy, natomiast fotografuję jeden z pomników o wyjątkowej bryle i przesłaniu.
Obrazek

Granica macedońsko - serbska to dla mnie jedna z tych, których istnienia w takiej formie nie rozumiem. Macedonia była jedyną republiką jugosłowiańską, która oddzieliła się pokojowo. Stosunki pomiędzy Belgradem a Skopje przeważnie były dobre, a wielu mieszkańców obu krajów z nostalgią wspomina dawne czasy i odwiedza się wzajemnie. Po co więc w taki sposób się odgradzać? Ja rozumiem, że niepodległe państwo musi mieć wyraźnie wyznaczone granice, ale przecież mogą być one jak najmniej upierdliwe dla ludzi. Kontrole ograniczyć do minimum, umożliwić przekraczanie jej na całej długości lub w wielu miejscach. Tymczasem nie - linia oddzielająca sąsiadów od siebie przecięła góry, lasy, ścieżki i drogi. Zerwano połączenia komunikacyjne, na mapie i z satelity doskonale widać szosy przecięte prostą kreską - kiedyś masowo używane, teraz z asfaltem pożeranym przez roślinność. Rozdzielono biznesy, rodziny, znajomych i przyjaciół, może w niektórych przypadkach i uczniów od szkół. Po cholerę? Aby pokazać, kto rządzi? Dokładnie takie same niezrozumienie miałem w przypadku granicy serbsko - czarnogórskiej, czesko - słowackiej i krajów Pribaltiki. Tam rozdzielano czasem nawet całe miejscowości! Dopiero dzięki Schengen, a więc zewnętrznej instytucji, powrócono do swobodnego ruchu sprzed lat (i tak zawieszanego przy różnych okazjach); co prawda tutaj nieśmiało się wspomina o jakiś ułatwieniach, ale póki co trwa trzymanie się twardych zasad.
Do niedawna byłem przekonany, że na granicy między Serbią i Macedonią istnieje tylko jedno samochodowe przejście graniczne. Jedno! Autostradowe, często zakorkowane, bo równoległe drogi zamknięto. Okazało się jednak, iż jestem w błędzie - oba kraje łaskawie utrzymują jeszcze jeden punkt przekraczania granicy: Pelince - Prohor Pčinjski. Skryty w dolinie, otoczony górami, do którego prowadzi niezbyt ruchliwa droga. Niewiele jest o nim informacji w internecie, choć udało mi się dowiedzieć, że mogą go przekraczać obywatele każdego państwa. No to spróbujemy!
Najpierw pojawiły się groźne napisy: "Strefa graniczna! Wstęp tylko z zezwoleniem"! Potem pojawiło się kilka budek i zamknięty szlaban. A więc dotarliśmy.
Obrazek

Stoimy, nic się nie dzieje. Oprócz nas tylko rejestracje serbskie i macedońskie. Nawet odprawy nie ma tu wspólnej, to posterunek jedynie macedoński, ale pograniczników nie widać. W końcu się jakiś pojawił, ziewnął i zniknął w budce. Znudzony celnik gapi się w niebo, nie mając nic do roboty. Może jakiś strajk? Czy raczej słynne dla tej służby - niezależnie od państwa i położenia - olewactwo i traktowanie ludzi jak powietrze?
Najprawdopodobniej trafiłem na... przerwę obiadową. Oczywiście obowiązuje ona wszystkich pracowników, nie można podzielić się na tych konsumujących i pracujących. Z naprzeciwka podjeżdżają samochody, a więc Serbowie masowo nie ruszyli na posiłek.
Czas dłuży się niemiłosiernie, słychać bzyczenie much, ale tak naprawdę minęło może z dziesięć minut. Wyszedł mundurowy, wziął paszporty, wklepali do systemu, oddali, szlaban do góry i można jechać. Jakie to proste.
Kilkaset metrów "ziemi niczyjej", formalnie należącej do Macedonii, zmiana asfaltu na gorszy.
Obrazek

Posterunek serbski. Funkcjonariusz najpierw wypytał gdzie jadę, a później postanowił zajrzeć do bagażnika. Ciekawe, co spodziewał się znaleźć? Na wierzchu leżały ciasteczka.
- Biscuit? - pyta zdziwiony.
- Prezent - wzruszam ramionami. Zaśmiał się jakoś dziwnie i kazał jechać. Ależ zabawa.
Całość przekroczenia granicy zajęła dwadzieścia minut, z tego dziesięć przerwy obiadowej. Kiedyś miałem podobny wynik na przejściu autostradowym (bez przerwy), ale to raczej wyjątek.

Trzy kilometry dalej znajduje się monastyr Prohor Pčinjski (Прохор Пчињски). Ładnie usytuowany, w dolinie, dookoła wznoszą się zielone ściany. Pomimo tak peryferyjnego położenia jest to największy klasztor w kraju, a drugi serbski w ogóle, po monastyrze Chilandar na półwyspie Athos. Rzadko można tu spotkać innych gości niż pielgrzymów. W klasztorze mieści się również szkoła teologiczna oraz pracownia nauki pisania ikon.
Obrazek

Według tradycji założony został w XI wieku przez cesarza bizantyjskiego Romana. Umieszczono tu relikwię świętego Prohora, tego samego, co bywał w jaskini w Staro Nagoričane. Ów święty przepowiedział przyszłemu cesarzowi tron, zatem była to transakcja wiązana. W kolejnych stuleciach monastyr kilkukrotnie był niszczony i odbudowywany, aż całkowicie spłonął w 1841, więc praktycznie wszystkie budynki pochodzą dopiero z okresu po tym wydarzeniu, a główna cerkiew jest jeszcze młodsza, bo w tej formie z końca 19. stulecia.
Obrazek
Obrazek

Świątynię otaczają białe budynki administracyjne, gospodarcze i mieszkalne dla mnichów, podejrzewam również, że można tu przenocować jako osoba z zewnątrz. Jeden z panów w czarnej kiecce z zapałem kopie w rabatkach i kręci tyłkiem.
Obrazek
Obrazek

W cerkwi także nikogo nie ma, więc mamy czas na spokojne oglądanie. Od razu widać, że freski są tu dość nowe - resztki średniowiecznych malowideł zachowały się przy grobie świętego, lecz on jest zlokalizowany gdzieś w podziemiach.
Obrazek
Obrazek

Zaintrygowała mnie ta scena, bynajmniej nie religijna w temacie: facet duma nad liczeniem pieniędzy, a potem kombinuje coś przy osiołku!
Obrazek

Trochę zajęło mi czasu, ale w końcu znalazłem na serbskich stronach informację, że to niejaki Nedeljko Kovačević. W drugiej połowie XIX wieku, choć nie został mnichem, to mieszkał w klasztorze i opiekował się nim, łożąc pieniądze na jego odbudowę i utrzymanie. Scena z pieniędzmi jest więc całkowicie zrozumiała, natomiast ujęcie z osiołkiem to podobno karmienie biednego, miejscowego chłopca.
W czasie II wojny światowej ten fresk, jak i kilka innych, zostało zakrytych wapnem, aby uniknąć zniszczenia ich przez Bułgarów.

A skoro przeszliśmy już do tematyki wojennej - w 1941 klasztor, jak i południowo-wschodnia część obecnej Serbii, została włączona do Carstwa Bułgarii. Trzy lata później, gdy władza bułgarska nad tymi terenami wyraźnie osłabła, w klasztorze odbyło się pierwsze spotkanie wspomnianego ASNOM. Komunistyczny i lewicowi działacze oraz partyzanci zadecydowali na nim o przynależności przyszłej "ludowej" Macedonii do Jugosławii, a także niejako zadekretowali istnienie osobnego narodu i języka macedońskiego. Tak jak już pisałem podczas relacji z Kruszewa - aż do tego okresu zdecydowana większość mieszkańców Macedonii uznawała się za Bułgarów, a komuniści postanowili to zmienić. Przynajmniej tak głosi propaganda - w rzeczywistości podczas tego spotkania opcja probułgarska wcale nie miała być w mniejszości, a wielu członków ASNOM myślało bardziej o niezależności lub szerszej Federacji Bałkańskiej, nie zaś o powrocie w ramiona Belgradu. Tym bardziej, że w tym samym czasie Niemcy próbowali stworzyć konkurencyjne macedońskie państewko z prawicowymi, kolaboracyjnymi politykami na czele, co jednak ostatecznie się nie udało.
No dobrze, ale co zrobić w sytuacji, kiedy demokracja się nie sprawdza i większość nie myśli tak, jak powinna? Zorganizowano dwa kolejne spotkania ASNOM, ustalenia z pierwszego anulowano jako zbyt probułgarskie, wkrótce też zaczęły się prześladowania tych, którzy mieli bułgarską tożsamość narodową, w tym również niektórych członków sesji w klasztorze. I w końcu wyszło tak, jak miało wyjść! To niby wydarzenia bez znaczenia sprzed ponad pół wieku, ale jednocześnie fascynująca nauka z historii, jak można szybko stworzyć niemal od zera nowy naród!
Obrazek

Klasztor wraz z okolicą po wojnie początkowo leżał w Macedonii, do Serbii przyłączono go w 1947. Za czasów Jugosławii nie miało to znaczenia, Macedończycy obchodzili tu swoje święto, istniało muzeum poświęcone pierwszemu (choć następnie anulowanemu) spotkaniu ASNOM. Po jej rozpadzie Serbowie zaczęli robić problemy, ostatecznie muzeum zlikwidowali, więc Macedończycy założyli nowe kilka kilometrów na południe, już po swojej stronie granicy. W sumie to taki chichot historii - Serbowie usunęli pamiątki po tym, że drugi naród chciał (przynajmniej oficjalnie) żyć z nimi w jednym państwie. Ale kto by tam nacjonalistów zrozumiał...

W budynku wyglądającym jak piwniczka jest miejsce do palenia świec. W przeciwieństwie do cerkwi w Staro Nagoričane tym razem kończy się ono sukcesem. Na początku relacji z wyjazdu wspominałem, że jeśli uda mi się powrócić bezpiecznie do domu mimo problemów zdrowotnych, które pojawiły się tuż przed startem w drogę, to dam na mszę. No i dałem! Ale nie w domu, lecz już tutaj, w Prohorze Pčinjskim! :D Znalazłem kartkę na której można się było wpisywać i co jakiś czas mnisi odprawiali liturgię za osoby z listy, więc dodałem kilka nazwisk. Zasępiłem się, gdy szukałem pieniędzy na ofiarę, bo w kieszeniach nie znalazłem prawie nic! Po dłuższym czasie dogrzebałem się do monet, ale były to... albańskie leki. Ostatecznie wrzuciłem je do puszki, w końcu kasa to kasa, liczy się symbol przecież ;). Mam tylko nadzieję, że albańska waluta w serbskim klasztorze nie została odczytana jako prowokacja, nie chciałbym wywoływać nowych zatargów międzynarodowych.
Obrazek

Przechadzamy się jeszcze trochę po terenie klasztornym; pielgrzymów nie ma za wielu, ale życie trwa. Oprócz kopiącego przy trawniku mnicha kręcą się jacyś robotnicy, ktoś podjechał traktorem, komuś zepsuła się ciężarówka. Wystawiono też stragan samoobsługowy z warzywami, ale - pechowo - akurat nakupiliśmy ich sporo w Kumanowie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Trwa regulacja rzeki Pčinja (Пчинја, dla Macedończyków Pczińa, Пчињa), dopływu Wardaru. Konieczność czy pościg za modą na regulowanie wszystkiego, co żyje?
Obrazek

Monastyr był dzisiaj jedynym punktem w Serbii przeznaczonym do zwiedzania. Jest południe, a resztę dnia zajmie podróż przez większość kraju, aż do Wojwodiny, czyli w sumie ponad czterysta kilometrów.

Początkowo jedziemy szosami prowadzącymi po niewysokich górach. Jest kręto i malowniczo.
Obrazek
Obrazek

Mijamy kilka niedużych miejscowości, zazwyczaj dość biednych i bez obecności tambylców.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Czasem bywa wąsko.
Obrazek

Gdy zobaczę coś ciekawego, zatrzymuję się i wysiadam, aby zrobić zdjęcie. Poniżej cerkiew w Klenike (Кленике).
Obrazek

Po wjeździe na autostradę A1 prędkość od razu idzie w górę, ruch też się zwiększa, lecz bez tragedii. Ponieważ cała południowa część autobany, od Leskovaca w dół, to niemal ciągłe tereny górskie, to ten odcinek, zresztą najmłodszy, wymagał wielu prac budowlanych - są liczne tunele, mosty, zabezpieczone zbocza.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Co jakiś czas spotykam ciężarówki z zaklejonymi fragmentami tablic rejestracyjnych. To auta z Kosowa. Mogą wjechać do Serbii, lecz muszą zasłonić symbol RKS lub założyć serbską wersję. Tak było od dawna, a kiedy w ubiegłym roku władze Kosowa chciały w ten sam sposób potraktować samochody serbskie, to wybuchła awantura: blokady, strzały, bójki, jakieś pitolenie o wojnie (jak zwykle na wyrost). Bo Serbowie mogą wymagać takich dziwactw, ale od Serbów nie. Hałaśliwy problem ucichł dość szybko, potem znowu wracał i znowu ucichł, ponoć zawarto jakieś porozumienie, ale wiadomo, że za jakiś czas znowu wyskoczy...
A gdyby ktoś przypadkowo nie widział w jakim obecnie jest państwie, to kolory płotu chroniącego las przed hałasem szybko mu przypomną ;).
Obrazek

Zdewastowana reklama dla Turków, że oto za cztery kilometry mogą zjeść po swojemu. Prawie jak jeden mój znajomy, co na każdym wyjeździe wcinał tylko kotlet schabowy i niczego innego nie tknął!
Obrazek

Robię postój na stacji. Tankowanie (cena taka sama jak na prowincji, w Polsce niemożliwe, na autostradzie się rżnie klienta), siku i krótki spacer dookoła. Przyglądam się pracownikowi, który z zapałem kosi suche zielsko ledwo wystające z ziemi. Ani chybi - Serbowie jednak idą ku Europie! Bo u nas też się zabawia z kosiarką ledwo tylko coś się ośmieliło wyrosnąć i nie ważne, że już prawie zdechło :D.
Obrazek

Pogoda od samego rana jest jakaś dziwna - niby słońce, ale przytłumione, kolory żółtawe, bez nasycenia. W pewnym momencie spadło nawet kilka kropel deszczu i były to pierwsze opady od wyjazdu!
Obrazek
Obrazek

Po zjeździe z autostrady ładuję się w korek na skrzyżowaniu, bo wszystkie tiry (koniecznie koloru czerwonego) chcą się wepchać na obwodnicę. Postanawiam zatem przeciąć centrum Smedereva (Смедерево); jest mi dobrze znane, bo już kilkukrotnie odwiedzałem tamtejszą okazałą twierdzę, więc tym razem bez zatrzymywania się.
Obrazek

Ale wielki piec - zmieściłby się w nim człowiek, a na pewno duży pies!
Obrazek

Parkuję na obrzeżach przy markecie, aby zrobić zakupy i wymienić walutę. Okolica to w dużej mierze dzielnica cygańska. Sporo z nich jest też prawdopodobnie muzułmanami. Dwie panie z tej nacji spotykam między półkami w sklepie - smród ciągnął się za nimi taki, że nawet kilkumetrowa odległość nie pomagała. Ale to chyba tylko stereotyp...
Obrazek

Po zakupach rzut beretem i płynie Dunaj, tu kończą się Bałkany, a za nim już Wojwodina, płaska niczym młoda dziewczyna...
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 18 marca 2023, 12:43

Wojwodina, mój ulubiony region Serbii. Żyzne gleby i zaawansowane rolnictwo sprawiły, że był spichlerzem Jugosławii, a dziś współczesnego okrojonego państwa. To jednocześnie najbogatsza i najbardziej europejska prowincja, choć nie to mnie przyciąga, lecz słynna wielokulturowość: szacuje się, że mieszkają tu przedstawiciele dwudziestu sześciu grup etnicznych, sześć języków uznawanych jest za urzędowe na całym terenie plus doliczyć trzeba te używane lokalnie.
Wojwodina wyróżnia się również pod względem rzeźby terenu - w przeciwieństwie do reszty kraju jest to obszar nizinny, z wyjątkiem dwóch niewielkich pasm górskich po bokach. "Wojwodina jest płaska jak młoda dziewczyna" - takie sobie ukułem hasło w głowie. Chociaż teraz dziewczyny szybciej dojrzewają, więc może to już nieaktualne...

Wojwodińskie miejscowości to nie tylko mieszanka kulturowa, ale architektoniczno-historyczna: zabudowa habsburska płynnie miesza się z socjalistyczną. Misz-masz dotyczy również drogowskazów: niebieskie pochodzą jeszcze z nieboszczki Jugosławii. Co charakterystyczne, na tych starych znakach praktycznie nie używało się cyrylicy, a dla odmiany tabliczka z nazwą ulicy nie ma wersji łacińskiej.
Obrazek

Po przekroczeniu Dunaju w Smederevie pierwsze miasto na wojwodińskim brzegu (a jednocześnie w Banacie) to Kovin (Ковин, węg. Kevevára, rum. Cuvin). Na witaczach, podobnie jak w setkach miejscowości Wojwodiny, pojawia się kilka języków - w tym przypadku oprócz serbskiej cyrylicy także węgierski i rumuński. Te dwie niesłowiańskie nacje liczą po kilka procent mieszkańców, natomiast kiedyś drugą pod względem wielkości narodowością byli Niemcy (Kubin, Temeschkubin).
Obrazek

Potem głównie pustki i o osiemnastej zajeżdżamy na kemping pod Belą Crkvą. Znam go doskonale, nocowałem tu już dwa razy, choć zawsze na jedną noc, lecz tym razem postanowiłem to zmienić. Kemping jest bardzo sympatyczny, przebywają tu głównie Serbowie lub inni Jugosłowianie, brak turystycznej międzynarodówki. Jego główną zaletą to położenie nad dawnym wyrobiskiem żwiru, które po zalaniu służy rekreacji. Jak mi powiedział gość z obsługi - woda w ostatnim tygodniu miała 30 stopni ciepła.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Drugi kemping po drugiej stronie zatoki, ale te rzędy leżaków wygląda tak jakoś zbyt nowocześnie.
Obrazek

Na kempingu można rozbić namiot, lecz największą popularnością cieszą się stare przyczepy kempingowe zaparkowane tu na stałe.
Obrazek

Wiedziony lenistwem postanowiłem w lipcu 2022 roku także zarezerwować sobie nocleg pod dachem - najtańszą opcją był mały drewniany domek ze skośnym dachem; koszt to dwadzieścia euro za noc. Dużo to czy mało? Ciut więcej niż jakbym nie dokonał rezerwacji przez internet, ale wtedy najprawdopodobniej nie byłoby już niczego wolnego. Po przyjeździe spotkała nas miła niespodzianka - domek jest zajęty, więc w tej samej kwocie dostaniemy opcję normalnie droższą, czyli dwudziestokilkuletnią holenderską przyczepę ;).
Obrazek
Obrazek

Fachowe podpieranie okna :D.
Obrazek

Co ciekawe, w cenę przyczepy nie jest wliczony postój samochodu, więc albo trzeba dodatkowo dopłacić, albo po rozpakowaniu wywieźć go na parking za bramą. Szybko dodałem cyferki i wyszło, że wolę te pieniądze przeznaczyć na piwo, więc wyjechałem 😛.

Kemping pełen jest zieleni. Przy recepcji, w której wzięto mnie za Słowaka, można kupić zimne napoje (także te z procentami), rano zaś chodzi kobieta ze świeżymi przekąskami. Przygotowano miejsca na ognisko, można rozpalić coś sobie samemu. Ogólnie czuję się tu bardzo swojsko.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Okolica to liczne pola słoneczników, a na horyzoncie za kapliczką zielenią się rumuńskie góry (granica oddalona jest w linii prostej o nieco ponad dwa kilometry).
Obrazek

Jezioro przy kempingach nie jest jedyne - w sumie znajdziemy pod Belą Crkvą sześć dużych zbiorników i kilka mniejszych. Belocrkvanska jezera są głównym magnesem przyciągającym turystów do miasta. Wszystkie zbiorniki są dziełem człowieka - wydobycie żwiru rozpoczęto w 1904 roku, początkowo ręcznie, następnie przy pomocy zwierząt, ostatecznie transportu kolejowego. Za komuny proces ten przybrał skalę przemysłową i wówczas powstała większość jezior. Słyną one z bardzo czystej wody i są popularne nie tylko wśród miłośników wypoczynku czy kąpieli, ale również u wędkarzy - w latach 50. złapano tu suma ważącego... siedemdziesiąt kilogramów.
"Nasze" kąpielisko nosi nazwę Vračevgajsko jezero, ale w ciągu pobytu zerknąłem i na kilka innych: Malo jezero ma zarośnięte brzegi, Novo jezero nadal służy częściowo do pobierania żwiru, natomiast Glavno jezero, jako położone najbliżej miasta, jest najbardziej zagospodarowane - posiada kilka plaż, a na brzegach wyrastają knajpy.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Lokal, a właściwie jego brak, to największy minus kempingu. Najbliższe lokale znajdują się właśnie nad Głównym Jeziorem, czyli dwa kilometry od bramy wyjściowej. Z jednej strony to przyjemny spacer na i z posiłku, ale z drugiej, czasem gdy człowiek jest zmachany, to mu się nie chce.
- Tylko nie wybierajcie restauracji przy samym jeziorze - ostrzegali na kempingu. Korzystałem już z ich usług, nie było jakoś źle, ale też bez szału. Pierwszego wieczoru zmęczenie zwyciężyło i jednak postanowiliśmy usiąść właśnie tam. Cechą charakterystyczną są pustki - w tygodniu mało kto się tam stołuje.
- Macie menu po angielsku? - pytam znudzonego kelnera.
- Nieee, tylko tłumaczenie na rumuński.
Oczywiście, że mieli. Lubię taką dobrze zorientowaną obsługę. Ćevapčići z grillowaną papryką było całkiem smaczne.

Obrazek

Kolejnego wieczoru uderzamy dalej, na deptak, pomiędzy ludzi, gdzie zaprasza kilka lokali bez członu "restauracja" w nazwie. Są to mniejsze lub większe bufety, mięso smaży się na oczach klientów. I to jest strzał w dziesiątkę - smacznie, klimatycznie i ciut taniej.
Obrazek

Dzień odpoczynku od jazdy samochodem postanowiłem poświęcić na wycieczkę rowerową po okolicy, na co od dawna miałem ochotę. Koło wypożyczam w recepcji - dwieście dinarów to świetna cena (około ośmiu złotych), zwłaszcza w porównaniu z siedmioma euro w Albanii, a sprzęt jest znacznie lepszej jakości niż nad Jeziorem Szkoderskim.

Najpierw ruszam w kierunku miasta - na rogatkach widnieje nazwa w języku serbskim (Бела Црква), węgierskim (Fehértemplom), rumuńskim (Biserica Albă) i czeskim (Bílý kostel). To pewna zmiana w porównaniu z poprzednią wizytą - wtedy zamiast wersji czeskiej była serbska po łacinie.
Obrazek

Historia miejscowości jest stosunkowo krótka. Co prawda średniowieczne źródła węgierskie wspominają wieś o podobnej nazwie, co obecna ("biały kościół"), ale zniszczyli ją Turcy, natomiast współczesne miasto założyli w 1717 roku koloniści z Rzeszy (Weißkirchen). Po przepędzeniu Osmanów Habsburgowie sprowadzali na wyludnione tereny ludzi z połowy Europy; z samych Niemiec przybyło ponad sto tysięcy osób. Potem pojawili się tu osadnicy rumuńscy i serbscy oraz inni, ale aż do 1945 roku najliczniejszą grupą w mieście byli ludzie mówiący po niemiecku, choć już w okręgu dominowali Serbowie. Dziś pierwszą niesłowiańską grupą etniczną są Rumuni, do tego kilkuset Cyganów i Węgrów.

A wracając do dnia dzisiejszego - obok jednego z jezior stoją szkielety... helikopterów. Wyglądają jak plac zabaw.
Obrazek

Pociągi dotarły do miasta w latach 50. XIX wieku i jest to najstarsza linia kolejowa na terenie dzisiejszej Serbii, choć większość z tego odcinka znajduje się obecnie w Rumunii. To, co pozostało u Serbów jest jedynie smutnym śladem przeszłości - dworzec opuszczony, perony i tory zarośnięte, więc prawdopodobnie od dawna nie jeżdżą tu nawet towarówki. Choć tak rachując na chłopski rozum - tutejszy dworzec jest najstarszym w całym kraju, nawet jeśli ten budynek powstał później.
Obrazek
Obrazek

Na starej pocztówce można zobaczyć, jak to wyglądało w czasach świetności:
Obrazek

Austro-Węgry to najlepszy okres gospodarczy: Bela Crkva była siedzibą zakładów jedwabniczych, spożywczych, działała wytwórnia wody sodowej, cegielnia, żwirownie i młyny. Ważną rolę pełniło rolnictwo i sadownictwo, a najważniejszą winiarstwo! Większość ludności tego rejonu zajmowała się produkcją wina; na początku ubiegłego stulecia założono wokół miasta mnóstwo winnic, które przeważnie zostały wycięte po II wojnie światowej, gdy wypędzanych Niemców zastąpili emigranci z różnych stron Jugosławii.
Za czasów komunizmu Bela Crkva podupadła. Co prawda Tito utworzył tu ośrodek szkolenia kierowców Jugosłowiańskiej Armii Ludowej i wielkie koszary, ale z powodu peryferyjnego położenia, zamkniętych granic i złego zarządzania miejscowość mocno zbiedniała. Swoje dołożyły takie międzynarodowe sankcje za czasów rządów Miloševića i obecnie to jeden z najmniej rozwiniętych regionów Wojwodiny.
Obrazek
Obrazek

Zaglądam do parku miejskiego. Założono go w 1850 roku w miejscu dawnych koszar piechoty. Do militaryzmu nawiązuje pomnik gieroja z rurą w ręku, na której zawieszono chorągiewkę.
Obrazek

Budynek sądu z tablicami w językach urzędowych gminy. Ciekawostka, że po czesku nazwa miasta jest w wersji zbliżonej do serbskiej ("Bila Crkva"), a więc formę "Bílý kostel" dopuszczono niedawno.
Obrazek

Wbrew tej nazwie (i wbrew temu, co czasem wypisują w internetach) w miejscowości nie ma charakterystycznego białego kościoła. Świątyń natomiast jest kilka (konkretnie cztery) i są dowodem na wielokulturowość miejscowości. Swoje cerkwie mają Rumuni i Serbowie. Osobna mała cerkiew należy do Rosjan, którzy przybyli w te rejony po rewolucji październikowej - Bela Crkva stała się jednym z większych skupisk "białej" emigracji w Jugosławii, przeniosły się tutaj całe rodziny, a nawet szkoły, w tym wojskowe. Natomiast Niemcy i Węgrzy uczęszczali do kościoła katolickiego św. Anny.
Obrazek

Pomnik czerwonoarmistów pomiędzy kościołem a rosyjską cerkwią. Ironią historii jest fakt, że to plac Rosyjskich Kadetów (Трг Руских кадета), którzy przed armią z czerwoną gwiazdą uciekali.
Obrazek

Wdrapuję się na pobliskie wzgórze - prowadzi na nie sto dwadzieścia schodów, więc zostawiam rower przy jednej z lamp i liczę, że nikt go nie ukradnie.
Na szczycie wzgórza znajdują się trzy drewniane krzyże, symbolizując mękę Chrystusa. Niemieccy osadnicy ustawili pierwsze pod koniec 18. stulecia, teraz jednak miejsce to ma nieco inny charakter, ponieważ w tle wybudowano memoriał poświęcony setce osób rozstrzelanych w 1943 roku - jak mniemam Niemcy potraktowali tak Serbów. Krzyże zaś są nowe, za komuny nie mogło ich tutaj być.
Obrazek

Napis z nazwą miejscowości - ileż to już takich widziałem w czasie tego wyjazdu?
Obrazek

Przede wszystkim przylazłem tu, aby zobaczyć panoramę okolicy - pode mną dachy miasta, są wieże kościoła katolickiego (po lewej) i cerkwi rumuńskiej (po prawej), a góry w tle to już Rumunia.
Obrazek

Rower grzecznie na mnie czeka, więc jadę dalej. Mijam ratusz oraz domy zdradzające bogatą przeszłość, przy których kręci się sporo dzieci o śniadej skórze. Raczej jednak Bela Crkva chyba nie ma osobnej dzielnicy cygańskiej.
Obrazek
Obrazek

Zerkam na ściany budynków. Numeracja może pamiętać jeszcze Austro-Węgry, a na pewno Królestwo Jugosławii. Jug Bogdan to mityczny bohater z bitwy na Kosowym Polu. Natomiast sprejem wykonano skrót serbskiej dewizy narodowej: Samo sloga Srbina spasava (Само слога Србина спасава) - Tylko jedność ocali Serbów! Cztery litery S wpisane w krzyż tworzą kombinację zwaną "krzyżem serbskim", obecnym w herbie państwa i cerkwi prawosławnej. Nie wiem tylko, co oznaczają dołączone P i kolejne S albo O(?).
Obrazek

Na przedmieściach szczególnie dużo pojawia się traktorów, oczywiście wszystkie w kolorze czerwonym.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 16 kwietnia 2023, 14:49

Pora dokończyć przedostatni wpis.

Znów nie mogę powstrzymać się przed skomentowaniem tablic wjazdowych. W tej pierwszej nazw jest pięć, gdyż pojawiała się - jako druga - serbska w wersji łacińskiej, której zabrakło na drodze od strony kempingu. Widać, że drogowcy są tu tak samo konsekwentni i inteligentni jak u nas. W tej drugiej nie ma za to odmiany rumuńskiej, ale - o ile dobrze pamiętam - kilka lat temu była tylko po serbsku, wiec wszystkie są nowe.
Obrazek
Obrazek

Crvena Crkva (Црвена Црква, Vöröstemplom, Červený Kostel, Rothkirchen) to średniej wielkości wioska, nijak mająca się do swojej większej "białej" siostry, choć ponoć jest od niej starsza. Zawsze była to zamieszkała głównie przez Serbów, istnieje więc tu tylko jedna cerkiew - z 1912 roku i faktycznie sporo na niej koloru czerwonego.
Obrazek

Drogowskaz wskazuje trasę do niewielkiej wioseczki, zasiedlonej głównie przez Czechów - jedynej takiej w Wojwodinie i w całej Serbii. To przez Češko Selo czeski jest jednym z języków urzędowych w gminie i to również jedyny taki przypadek - są jednak liczne gminy z urzędowym słowackim. Czeska osada była w jednym z planów na rowerową wycieczkę, ale odpuściłem, bo wymagałoby to zbyt długiej trasy - zostawiam ją na następny raz.
Obrazek

Skręcam w lewo i przecinam Vračev Gaj, do którego jeszcze wrócę. Co jakiś czas mijam znaki międzynarodowej trasy rowerowej biegnącej - w przybliżeniu - wzdłuż Dunaju (Donauradweg).
Obrazek

Na obrzeżach niszczeje opuszczona stacja benzynowa. Kurczę, napiłbym się przy niej zimnego piwa, bo mimo, że niebo jest zachmurzone, to temperatura zrobiła się mocno dokuczliwa. Kilka kilometrów dalej wśród zbóż dostrzegam zabudowę samotnego gospodarstwa, z którego dochodzi ujadanie psów.
Obrazek
Obrazek

Choć Wojwodina przeważnie jest płaska, to czasem zdarzy się jakiś podjazd i wtedy momentalnie czuję, że mam dość.
Obrazek

Przede mną kanał D. T. D., czyli Dunaj - Cisa - Dunaj (Dunav - Tisa - Dunav). Stara droga wodna, której budowę rozpoczęto jeszcze za rządów Franciszka II/I, kończono za Franciszka Józefa, a modernizowano za Tito.
Obrazek

Długość wszystkich przekopanych odcinków wynosi prawie tysiąc kilometrów.
Obrazek

Pięć kilometrów dzielących mnie od Dunaju przejadę po wałach przeciwpowodziowych, tak jak nakazuje trasa rowerowa. Po kanale ciągle coś pływa, na wałach pasą się krowy i... kruki. Niektórzy używają go także jako działki wypoczynkowej.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Wreszcie pojawiają się nieliczne zabudowania Starej Palanki (Стара Паланка). Administracyjnie to część Banatskiej Palanki (Банатска Паланка, Palánk) i służy głównie jako przystań promowa podczas przeprawy przez Dunaj. Wielką rzekę widać w tle, gdy zaczyna skręcać na południe i tworzyć granicę z Rumunią, natomiast bliżej mnie cumują dziesiątki łódek, przeważnie niebieskich.
Obrazek
Obrazek

Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że na razie dość pedałowania! Zachodzę do knajpy nad samą wodą i zamawiam zimne piwo. Siedzę, chłonę chwilę, przysłuchuję się rozmowom nielicznych klientów i obserwuję przepływające łódki. Jest pięknie! Wkrótce dołącza do mnie młody rudy kotek, który z niespożytą energią atakuje plecak i kończyny ;).
Obrazek
Obrazek

- Kota możesz zabrać za darmo - mruga mi kelner, gdy płacę rachunek. Przyznaję, przez chwilę mnie korciła ta myśl.

Wskakuję na rower i prę wzdłuż Dunaju, lecz tylko na chwilę.
Obrazek

Wyblakła tablica ze ogólnosłowiańskimi barwami informuje do kogo należy ten brzeg - pomyłki zapewne zdarzają się często, gdyż kawałek dalej do Dunaju wpływa rzeka Nera (Нера), która w przybliżeniu będzie stanowić granicę serbsko-rumuńską przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Obrazek

Piszę w "przybliżeniu", gdyż i na mapie i w terenie widać, że czasem rumuńskie terytorium wchodzi na serbską stronę i wtedy granica zamiast biec rzeką, to wytyczona jest lądem. To efekt zmian koryta Nery - w przeszłości musiała mieć trochę inny przebieg i granica nadal się do niego stosuje. Być może to także efekt budowy ogromnej zapory na Dunaju (Żelazne Wrota), przez co zmienił on mocno swoje oblicze na niektórych odcinkach. Dodatkowo przeczytałem, że cała obecna delta Nery ukształtowała się dopiero po ukończeniu Żelaznych Wrót - z jednej strony powstało miejsce schronienia ptactwa, a z drugiej spływają tu śmieci z górnego biegu Dunaju i powodują katastrofę ekologiczną. Na szczęście z mojej perspektywy tego nie widać - mijam niskie słupki graniczne umieszczone na umocnionej skarpie. Dostrzegam na nich datę "1980", a więc musiano je położyć właśnie wtedy.
Obrazek

Opuszczona (chyba) wieża strażnicza. Nie zauważam, że mam brudny obiektyw, więc wiele zdjęć posiada tłustą plamę!
Obrazek

A tu słupek sterczy po lewej stronie ścieżki. Czy to oznacza, że jestem już w Rumunii?
Obrazek

Ciężko stwierdzić. Słupki umieszczono rzadziej niż na np. na granicy Polski z Czechami i Słowacją. Nie mają narysowanego dokładnego przebiegu, a ten na mapach trochę się różni między sobą: według google Rumunia "wchodzi" na serbski brzeg czterokrotnie i na odległość nawet kilkuset metrów, co najmniej raz zahacza również o moją ścieżkę. Według openstreet.map i mapy.cz to tylko dwa "wejścia", na dodatek niewielkie i do ścieżki się nie zbliżają. Osobiście wybieram opcję googlowską, bo nawet na własne oczy widzę, jak białe słupki są wśród traw, uzupełniają je czasem zapory przeciwczołgowe ("zęby smoka"), zatem lasek po prawej ewidentnie musi być już rumuński. W każdym razie nie ryzykuję przechodzenia na drugą stronę.
Obrazek
Obrazek

Rumuńskich słupków nie widać. Ciekawe jak jest na drugim brzegu, gdzie również Serbia ma swoje enklawy nadrzeczne? Podobna sytuacja, tyle, że na znacznie większą skalę, występuje na granicy serbsko-chorwackiej i tam jest przyczyną nierozwiązanego problemu międzynarodowego, a tutaj chyba nikomu to nie przeszkadza.
Obrazek

Gdzieś tutaj biegła wspomniana linia kolejowa, pierwsza w dzisiejszej Serbii - kierowała się na południe, przekraczała mostem Nerę i wpadała w dzisiejszą Rumunię. Zamknięto ją w 1952 roku i nie pozostał po niej prawie żaden ślad - prawie, bo ta część drogi to prawdopodobnie dawny kolejowy nasyp, może coś wspólnego ma z nią niewielki napotkany schron.
Obrazek

Z racji zakrzaczenia niewiele widziałem rumuńskiej ziemi, więc dorzucam obrazek z innego miejsca - zza drzew przebija się cerkiew w Câmpia (serb. Lugovet, Луговет, węg. Néramező, niem. Langenfeld).
Obrazek

Żeby było zabawnie, w tej rumuńskiej miejscowości przeważają... Serbowie :D. Granicę w Banacie (wschodnia część Wojwodiny to zachodni Banat ;)) ciężko było wyznaczyć, bo ludność była pomieszana. W okresie międzywojennym Jugosławia i Rumunia wymieniły się szeregiem miejscowości, ale w tym rejonie co najmniej kilka wiosek serbskojęzycznych pozostało pod władzą Bukaresztu.

Wracam, jak już zapowiedziałem, do Vračev Gaju (Врачев Гај, Varázsliget). Tablice, podobnie jak kilka innych w okolicy, ozdobili lokalni genetyczni patrioci. Zdaje się, że chcieli zamazać także dolną nazwę, ale zorientowali się, że to po serbsku :D.
Obrazek

Podobnie jak w przypadku Crvenej Crkvi także i tu zawsze mieszkali przede wszystkim Serbowie, nie było więc potrzeby wznosić kilku świątyń. Wystarczyła jedna cerkiew - wybudowano ją w 1854 roku, poprzednia spłonęła w czasie powstania węgierskiego. Według węgierskiej Wikipedii spalili ją sami Serbowie, uciekający przed madziarskim wojskiem (Serbowie wspomagali wówczas Habsburgów).
Obrazek

Przy głównej ulicy stoi dużo wiekowych domów, niestety - wiele z nich przedstawia dość smutny obraz, aczkolwiek nawet te mocno rozsypujące się są przeważnie zasiedlone.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Nie lepszy stan przedstawia pomalowana na zielono filia urzędu miejskiego - choć tablice w czterech językach nadal wiszą na ścianie, to raczej od dawna nie przyjmują obywateli. Na trawniku oglądam popiersie lokalnego komunistycznego bohatera.
Obrazek
Obrazek

Największym rozczarowaniem jest brak knajpy! Jedną zamknięto już dawno, w drugiej trwa remont. Skandal! Nie mając wyboru kupuję piwo w sklepie i siadam na ławeczce - w cieniu, bo akurat słońce zaczęło mocno przygrzewać.
Obrazek

Na sam koniec zaglądam jeszcze w Beli Cerkvi na teren albo dawnego poligonu albo zakładów przemysłowych, a może jednego i drugiego w różnych okresach. Wśród krzaków znalazłem kilka betonowych konstrukcji niewiadomego przeznaczenia.
Obrazek

I tym samym moja wycieczka rowerowa dobiegła końca. W ogóle jestem bardzo zadowolony z wizyty w Beli Cerkvi, bo udało się połączyć odpoczynek ze zwiedzaniem, ale mam już plan na kolejne rajdy po okolicy.

Po dwóch nocach przyszedł czas na opuszczenie kempingu - udajemy się do Węgier, więc trzeba przejechać przez sporą część Wojwodiny. Ja najchętniej przeznaczyłbym na taką podróż cały dzień albo i dwa, bo wszędzie znajdę coś ciekawego, lecz nie ma tak dobrze. Musi wystarczyć kilka godzin. Mimo to aparat czuwa - na zdjęciu poniżej opuszczony przejazd kolejowy na północ od miasta.
Obrazek

Przecinam wiele miejscowości, głównie wiosek, choć zazwyczaj dość rozległych. Na poboczach czai się sporo policji, ale niewiele rzadziej pojawiają się traktory, których kierowcy z zapałem koszą... no właśnie nie wiem co, bo na poboczach prawie nie ma trawy.
Obrazek

W Sečanj (Сечањ, Torontálszécsány) spotykam kolejną instragramową nazwę miejscowości. Równoważy ją kapliczka.
Obrazek

Znowu nie udało mi się zwiedzić Zrenjanina (Зрењанин, Nagybecskerek), trzeciego największego miasta Wojwodiny, a pierwszego pod tym względem w serbskim Banacie. Robimy tu tylko ostatnie zakupy.
Obrazek

Tereny za Zrenjaninem to dla mnie terra incognita, bo zawsze jeździłem w innym kierunku. Musze je kiedyś spenetrować dokładniej, a nie tylko na przypadkowego chybcika.

Pomnik wojenny w Melenci (Меленци; Melence). A za wioską opuszczony młyn, ponoć jeden z dwóch ostatnich w Banacie.
Obrazek
Obrazek

Zaangażowana bryła w Bašaid (Башаид, Basahíd). Facet ubrany jest w pelerynę niczym Superman. Chyba nieprzypadkowo ustawiono go naprzeciwko cerkwi.
Obrazek
Obrazek

Pomników nigdy dość, więc tym razem Iđoš (Иђош; Tiszahegyes). Czyżby walczyli snopami zboża?
Obrazek

Znaleźliśmy się w północno-wschodniej części Wojwodiny. Tutaj węgierska mniejszość często staje się większością. Jednocześnie to region biedniejszy nawet niż okolice Beli Cerkvi, co widać w miejscowościach, a także w pozostałościach po nieistniejącym przemyśle.
Obrazek

Čoka (Чока, Csóka) jest pierwszym miastem z węgierską większością. Na głównym skrzyżowaniu skręcam źle i dzięki temu mogę zobaczyć opuszczony pałac. Pierwotnie należał do żydowskiej rodziny Lederer, a niby w czasie II wojny światowej do Goeringa.
Obrazek

Novi Kneževac (Нови Кнежевац, Törökkanizsa, Neu-Kanischa) - ostatnie miasto przed granicą.
Obrazek

Spalone słońcem tereny przypominają pusztę.
Obrazek
Obrazek

Trzy końcowe serbskie wioski, wciśnięte pomiędzy granice Rumunii i Węgier, wyglądają najgorzej - to Banatsko Aranđelovo (Банатско Аранђелово, Oroszlámos), Majdan (Мајдан, Magyarmajdány) i Rabe (Рабе, Rábé). Dwie ostatnie zaludniają niemal wyłącznie Węgrzy, lecz nie o to chodzi - część zabudowy przypomina przejście frontu! Domy są opuszczone, sypiące się, a nawet całkowicie zniszczone!
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Rabe - taka sympatyczna nazwa, ale może coś jest na rzeczy? Przecież bieszczadzkie Rabe też zniszczono i też opuszczono!
Obrazek

Główny powód takiego spustoszenia to położenie - osady to rzeczywiście serbski koniec świata, przez ponad wiek były odcięte od sąsiadów, a często od rodzin, odgrodzonych granicą nie do przebycia, choć często oddalone jedynie o kilka kilometrów. Dodatkowo główny ośrodek tego regionu stanowił Segedyn, który pozostał na Węgrzech. Po serbskiej stronie nie ma żadnego tak dużego miasta, a co za tym idzie odpowiedniej pracy czy szkół. Dopiero w 2019 roku w Rabe otwarto przejście graniczne z Madziarami, kończąc stulecie izolacji... a potem przyszła pandemia i na jakiś czas znowu ich zamknęła!
Życie tu nieciekawe również z racji takich obrazków:
Obrazek

Pomiędzy wioskami przechadzają się grupki ludzi o ciemniejszej karnacji ciągnące na północ, a przy opuszczonym gospodarstwie rozłożył się cały obóz z co najmniej setką osób. Sami mężczyźni, niemal sami młodzi. Ani chybi inżynierowie.
Nie wiem czy Serbowie nadal usłużnie podwożą migrantów pod granice unijne, ale na horyzoncie czeka na już nich słynny orbanowski płot, który w ten symboliczny sposób kończy i moją przygodę z Wojwodiną.
Obrazek
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3055
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Lipiec nad bałkańskimi jeziorami

Post autor: Pudelek » 27 kwietnia 2023, 11:52

Przejście graniczne Kübekháza - Rabe jest najmłodszym na granicy węgiersko-serbskiej; otwarto je jesienią 2019 roku. Jest jednocześnie położonym najbardziej na wschód. Bardziej na wschód już się nie da, bowiem tuż obok budek granicznych znajduje się trójstyk Węgier, Serbii i Rumunii - tak zwany Triplex Confinium.
Obrazek

Biały obelisk z trzema ścianami leży niemal dokładnie w miejscu przecięcia granic. Na pierwszym zdjęciu jest strona węgierska, na drugim serbska. Zabrakło mi strony rumuńskiej, bo pogranicznicy już machali, aby do nich podjechać.
Obrazek

Pod herbami znajduje się data "4 VI 1920" - moment podpisania traktatu w Trianon, największej traumy w dziejach węgierskiej historii ostatnich stuleci. Ale to nie oznacza, że trójstyk powstał w tym miejscu właśnie wtedy; dokładna delimitacja zajęła trochę czasu. Dodatkowo granica jugosłowiańsko - rumuńska została ostatecznie wyznaczona dopiero w 1924 roku, przez te kilka lat dwie najbliższe miejscowości, leżące dziś w Rumunii, należały do Jugosławii, a więc wówczas trójstyk był jeszcze bardziej na wschód.

Inna ciekawa sprawa, że najpierw doprowadzono do niego drogę od strony Rumunii i przez pewien czas dojazd był możliwy tylko od tamtej strony. Potem dogadały się ze sobą Węgrzy i Serbowie otwierając przejście, natomiast z Rumunią przekroczyć granicy nadal nie można, mimo, że była tu "pierwsza". To byłoby coś, przejście pomiędzy trzema państwami naraz, chyba jedyne takie na świecie. Rumuni mogą sobie przyjechać od siebie, zrobić zdjęcie i wrócić. Rumuńskie słupki są doskonale widoczne kilkanaście metrów od okna samochodu, w tle majaczy również znak rumuńskiej ślepej drogi.
Obrazek

Tymczasem odprawa w stronę Węgier trwa zaskakująco sprawnie, biorąc pod uwagę tradycyjne korki na granicy oraz długie czasy oczekiwania w innych miejscach. Serbowie ledwie sprawdzają dokumenty, Madziar tradycyjnie zagląda do bagażnika - kilka minut i jazda dalej! Od węgierskiej strony kolejka znacznie dłuższa, ale to chyba i tak najszybsza opcja przekroczenia granicy. Jakiś ciemny facet na wiedeńskich rejestracjach jest bardzo dokładnie sprawdzany, aż podjechał stolik do wyciągania bagażu.
Obrazek

Zza pól wystają wieże świątyń rumuńskiego Baba Veche (w czasach serbskich Стара Беба, po węgiersku Óbéb, po niemiecku Altbeba). Mimo, że wioskę wymieniły ze sobą Jugosławia i Rumunia, to Serbowie tam praktycznie nie mieszkali, osada była zaludniona przez Rumunów i Węgrów, a w mniejszym stopniu przez Niemców. Ten podział utrzymał się do dzisiaj, tylko w innych proporcjach.
Obrazek

Choć jedziemy już kawałek węgierską drogą, to do granicy cały czas blisko - gdyby odbić w polną szosę, to znowu po dwustu pięćdziesięciu metrach mielibyśmy słupki graniczne. Z kolei skręcając na skrzyżowaniu w lewo ponownie znaleźlibyśmy się na przejściu granicznym, ale już innym.
Obrazek
Obrazek

Jeżeli kogoś interesuje historia Austro-Węgier albo regionów europejskich, to rzucam taką ciekawostkę, że oto znaleźliśmy się w węgierskim Banacie. Banat, duża i wielonarodowościowa kraina, została po upadku Habsburgów wyrwana spod władzy Budapesztu. Większa część znalazła się w Rumunii, mniejsza w Jugosławii, a Węgrom zostawiono niewielki skrawek, zaledwie około trzystu kilometrów kwadratowych. To jedynie siedem wiosek oraz południowe dzielnice Segedyna. Jedną z nich jest Kübekháza. Założono ją w połowie XIX wieku jako osadę plantatorów tytoniu.
Obrazek

Co piąty z mieszkańców był Niemcem, więc stąd nazwa Kübeckhausen, nawiązująca do Karla Friedricha von Kübecka, ważnego austriackiego polityka. Von Kübeck najprawdopodobniej nigdy tu nie był, a Niemców została dziś garstka, lecz tradycja zobowiązuje.
Na zadrzewionym skwerze pomnik Petőfiego upamiętnia stulecie powstania węgierskiego. I znów ciekawostka historyczna - posiada tradycyjny herb węgierski, mimo, że wystawiony został przez komunistów. Gdyby rocznica wypadała rok później (w 1949) to znalazłoby się tu inne, socrealistyczne godło.
Obrazek

Po chwili jesteśmy na rogatkach Segedyna (Szeged), trzeciego największego miasta Węgier. Ponieważ godzina jest młoda, a ostatni raz tu byłem dziesięć lat temu, to postanawiam zrobić godzinną przerwę. I od razu widać, że nastąpiła jakaś zmiana, bo ulice są jakby czystsze i bardziej zadbane niż przez ostatnie dwa tygodnie wojaży.
Obrazek

Zabudowa starówki Segedyna pochodzi głównie z przełomu XIX i XX wieku - miasto zostało wtedy odbudowane po katastrofalnej powodzi. Po rozbiorze Węgier w Trianon do Segedyna przeniosła się siedziba biskupstwa a także uniwersytet z Klużu (Kolozsvár, rum. Cluj).
Obrazek

Piękny, secesyjny Reök - palota.
Obrazek

Największą świątynią miasta, a czwartą w kraju, jest katedra, zwana popularnie "Kościołem Wotywnym" (Fogadalmi templom). Ma tak wielkie gabaryty, że ujęcie jej na jednym zdjęciu było niemożliwe, stąd panorama z trzech fotek.
Obrazek

Budowla jest realizacją przyrzeczenia mieszkańców Szegedu, złożonego po wielkiej powodzi z 1879 roku. Zastanawiam się, co takie przyrzeczenie miało dać, skoro wody Cisy potężnie zniszczyły miasto? Prace rozpoczęto rok przed wybuchem Wielkiej Wojny, a dokończono dopiero w 1930. I nie dość, że bryła potężna, to jeszcze miejsca mało, bo plac przykościelny zajęły trybuny i scena. Szykują wiec poparcia dla operacji specjalnej.
Obrazek

Wnętrza są ładne, choć oczywiście widać, że to nie kilkuwiekowe zabytki. Kolorowe mozaiki zawsze jednak robią wrażenie.
Obrazek
Obrazek

Witraż z herbami Wielkich Węgier. Na górze dwa tradycyjne symbole Madziarów (pasy Arpadów i krzyż lotaryński), a następnie kolejno w lewo: Slawonii, Siedmiogrodu, Andegawenów (?), Dalmacji, Chorwacji i chyba Hunyadych. W środku herb miejski.
Obrazek

Wokół katedry stoi kilka ciekawych obiektów. Jeden z nich to serbska cerkiew prawosławna św. Mikołaja. Serbowie masowo emigrowali na tereny Węgier w czasie kolejnych podbojów tureckich.
Obrazek

Arkady z dziesiątkami rzeźb przedstawiających różne ważne postacie.
Obrazek

Płaskorzeźba upamiętniające jednostki wojskowe z Segedyna walczące w I wojnie światowej. Nazwy miejsc bitew są znajome, to m.in. Przemysl, Drohobycz, Ciezkowice...
Obrazek

Wreszcie wieża Dömötör (Dömötör-torony), najstarsza konstrukcja Segedynu. To wieża wznosząca się przy dawnym kościele, poszczególne jej fragmenty notowane są na stulecia od 11-go do 13-go.
Obrazek

Mimo piątkowego popołudnia udaje się centrum opuścić w miarę sprawnie. Kawałek przejeżdżamy autostradą M43, a następnie M5, lecz tylko na kilkanaście kilometrów i z powrotem wracamy na boczne drogi.

Na chwilę staję w mieście powiatowym Kiskunmajsa. Przy głównym skrzyżowaniu wznosi się kościół katolicki, przed którym umieszczono drewniany pomnik Trianon.
Obrazek
Obrazek

Węgierskie miejscowości często mają swoje nazwy powiązane z nazwami regionu. Tak jest i w tym przypadku - Kiskunmajsa leży na terenie krainy Kiskunság, tak zwanej "Małej Kumanii". Kumanowie (po węgiersku Kunok) bardziej znani są w literaturze jako Połowcy - lud koczowniczy, który w średniowieczu, uciekając przed Mongołami, schronił się na Węgrzech. Resztkami ich kultury i zanikającej odrębności opiekuje się skansen w Hollókő.

Kolejne osady oddziela od siebie kilku-kilkunastu kilometrowa pusta przestrzeń lasów lub pól. Na zdjęciu pozbawiony wszelkich ozdób pomnik wojenny w Tázlár.
Obrazek

W Soltvadkert (ta nazwa kojarzy mi się ze Skandynawią) kościół ewangelicki leży blisko luterańskiej szkoły imienia Kossutha.
Obrazek

Kończąc wakacyjny urlop zawsze spędzam ostatnie dni na Węgrzech, aby się zrelaksować na basenach termalnych. W 2022 roku z powodu wojny, a właściwie madziarskiej postawy wobec niej, postanowiłem spędzić w tym kraju najmniej czasu od kilkunastu lat, również wydać najmniej pieniędzy, ale tradycję częściowo zachować. Coraz trudniej jednak znaleźć obiekt spełniający moje warunki, to znaczy zapewniający w ramach noclegu na kempingu również wstęp na baseny. Nyírbátor, mój dawny wybór, od pewnego czasu zupełnie zmienił swoją politykę, a potem tak podniósł ceny, że wizyta u nich to obecnie kompletna pomyłka. W Tiszafüred nie szanowano spokoju turystów, urządzając każdej nocy prywatną technotekę słyszalną w całym mieście, co nie spotkało się z żadną reakcją służb, a nie po to jadę gdzieś, by chodzić chronicznie niewyspany. Z kolei w Túrkeve był taki spokój, że nawet znalezienie czynnego lokalu okazało się zadaniem nie do wykonania.
Po długim studiowaniu mapy i stron internetowych mój wybór padł na miasto Kiskőrös. Liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców, więc jak na tutejsze warunki dość spore, powiatowe. Stosunkowo blisko autostrad, ale z drugiej strony na tyle daleko od głównych szlaków i atrakcji, że spodziewałem się, iż raczej nie grozi mi zalew cudzoziemców. No i nie pomyliłem się - w kasie kompleksu termalnego musiałem dogadywać się po węgiersku :D.
Nie jest to wielki ośrodek. Do dyspozycji mamy niemal wyłącznie baseny zewnętrzne, ale część z nich zadaszonych.
Obrazek
Obrazek

Dwa baseny z wodą leczniczą, której temperatura dochodzi do 38 stopni.
Obrazek

Na kempingu jesteśmy chyba jedynym namiotem, cała reszta to kampery. Przeważnie starsi Węgrzy, więc zaniżamy mocno średnią wiekową, do tego kilku Niemców z byłego NRD. Nostalgia nie ustaje.
Obrazek
Obrazek

Miasto przypomina mi Tiszafüred, po głównych ulicach wieczorem hula wiatr. A mamy piątek.
Obrazek
Obrazek

Znaki, że za dziesięć metrów coś się może zdarzyć.
Obrazek

Ratusz i obowiązkowy napis z nazwą dla turystów. Pomyślałem, że pewnie ostatni podczas tego wyjazdu, lecz nie.
Obrazek
Obrazek

W Kiskőrös urodził się Sándor Petőfi, węgierski wieszcz narodowy. Opublikowany przez niego manifest uznawany jest za początek powstania węgierskiego w 1848 roku. Jak wielu bohaterów nie był on członkiem narodu, który go sławi, przynajmniej nie pod względem pochodzenia - jego rodzice byli etnicznymi Słowakami (czasem podaje się nieprawdziwe informacje, że ojciec Serbem) wyznania ewangelickiego, co zresztą było charakterystyczne dla licznych patriotów, bo katolicy sympatyzowali z Habsburgami. Słowacy, których przodkowie migrowali z Górnych Węgier, żyją tu do tej pory; w spisie powszechnym określił się tak co dziesiąty mieszkaniec miasta.
Dom rodziny poety nadal stoi w centrum i pełni rolę muzeum. Dziwnie wygląda z blokami w tle.
Obrazek

Kolory z fontanny urozmaicają czerń zapadającego zmierzchu.
Obrazek

W przeciwieństwie do Túrkeve tutaj działa kilka lokali gastronomicznych, ale w ramach ograniczenia wydatków organizuję kolację przy pomocy grilla jednorazowego, który przyjechał aż ze Śląska. Jesteśmy na tyle oddaleni od najbliższych sąsiadów, że nawet dym nie może nikomu przeszkadzać.
Obrazek
Obrazek

Towarzyszy nam dziwny dźwięk, co jakby ciche piszczenie. Po dokładnym śledztwie okazuje się, że to z zaparkowanego obok kampera. Nie ma on aktualnie gospodarzy, więc to prawdopodobnie alarm, który... cały czas po cichutku wyje, nieustannie. Dobrze, że mam stopery. Za to za płotem ciągnie się normalne gospodarstwo z menażerią oraz dwoma traktorami, więc co jakiś czas coś zaryczy albo zaterkocze. Kilka domów dalej odbywa się impreza, ale dość kulturalna.
Obrazek

Rano wychodzi również, że miejsce rozłożenia mojego namiotu nie było idealne - cały przód jest pięknie obsrany przez rozmaite ptaki! Będzie czyszczenie po powrocie do domu!
Obrazek

Na kempingu życie płynie powoli - skoro baseny termalne mamy za krzakami (bo nawet płotów brak), to nikomu się nie spieszy, aby do nich pędzić i zająć atrakcyjne miejsce. Przechadzam się po wysuszonej trawie i przyglądam detalom: przy jednym ze stanowisk stoją obok siebie kultowe pojazdy Wschodu i Zachodu. Wschodowi dzień wcześniej pomagałem dostać się przez bramę, bo - podobnie jak ja - nie umiał jej obsługiwać ;).
Obrazek
Obrazek

Tymczasem jedno w raju Orbana się nie zmienia: pogoda. Od iluś już lat podczas powrotów z Bałkanów na Węgrzech się ona rypie - kłębią się tłumy, wieje nieprzyjemny wiatr, chłodek zastąpił upały. Dlatego te wody termalne są tak ważne i dlatego też w pewnym momencie zrezygnowałem z Balatonu, bo niemal zawsze mieliśmy tam piździawicę. Ludzie przechadzają się w hotelowych szlafrokach i po kąpieli szybko uciekają do wnętrz.
Obrazek

Przebywając na Węgrzech można się podleczyć z kompleksów odnośnie swego wyglądu. Naprawdę w żadnym kraju nie widziałem tylu ludzi chorobliwie otyłych. Nie z brzuszkami, normalnymi fałdkami czy cellulitem, ale w postaci wielorybków. Najbardziej przerażająco prezentowały się kilku i kilkunastoletnie dzieci dumnie kroczące za spasionymi rodzicami. Według niektórych badań Węgrzy są najgrubszym narodem Unii Europejskiej, według innych są "tylko" w czołówce. Chociaż może wkrótce się to nieco zmieni...
Obrazek

Polityka włażenia w dupę Putinowi, żeby mieć dostęp do tanich surowców, dzięki którym można było przekupywać wyborców, nie skończyła się w momencie inwazji na Ukrainę. Efekt jest jednak zupełnie odwrotny od oczekiwań: ceny energii i paliw osiągnęły wyższe pułapy niż w Polsce, co spowodowało, że jesienią Madziarzy zaczęli zamykać hotele, restauracje i kompleksy termalne. Niektóre tymczasowo, niektóre na stałe. Kiskőrös informuje, że aż do kwietnia 2023 z kempingu mogą korzystać jedynie klienci grupowi, a nie indywidualni, bo ci ostatni się nie opłacają. Debreczyn zrezygnował z używania trolejbusów, koleje wracają do spalinówek. Wyjęta żywcem z socjalizmu zasada sztywnych cen na stacjach spowodowała potężne problemy z dostawami, a już latem wiele mniejszych tankszteli zawiesiło działalność. Trudno się dziwić - Orban przerzucił koszty na właścicieli i w wielu przypadkach biznes stał się nieopłacalny. W sklepach pojawiły się braki niektórych towarów, zarówno tych z cenami urzędowymi, jak i z "komercyjnymi". Zabrakło jeszcze kartek. Inflacja jest jedną z najwyższych w Europie, choć nie wiadomo, czy Victor stosował tak twórczą księgowość jak polskie urzędy statystyczne. Słowem - wesoło nie jest. Może więc w tym roku niektóre grubasy schudną, bo zwyczajnie nie będzie ich stać na obżarstwo. A może nie, bo łatwiej zrezygnują z aktywnego wypoczynku?

Wokół basenów działają co najmniej trzy stanowiska gastronomiczne. Oprócz bogatej gamy napitków można coś przekąsić. O dziwo, dość zjadliwie i nawet nie aż tak strasznie drogo. Tym razem bardzo smakowały lepeny - według internetu "węgierska odpowiedź na pizzę", ale moim zdaniem to raczej wytrawne naleśniki.
Obrazek

Po południu baseny termalne robią się bardziej tłoczne. Czasem zaczepiają nas inni goście. Jedna starsza para pyta się, czy jesteśmy Węgrami. Oni przyjechali z Holandii.
- Mieszkamy w kamperze. To Volkswagen! - podkreśla, jakby to miało wielkie znaczenie.
- Czy jesteście z Polski? - pyta się z kolei Madziar w typie starego hippisa. Po polsku. Okazuje się, że świetnie zna ten język. Twierdzi, że nauczył się go z książek i w ogóle mówi w kilku językach: niemiecki to ojczysty, bo Niemcem był jego dziadek i pierwsza żona. Potem opanował rosyjski, a polski był mu potrzebny, gdyż w latach 70. jeździł do Poznania ze swoją siostrą jako... przyzwoitka ;).
- Mieliście takiego mądrego polityka. Jaruzelski się nazywał - kiwa głową. Dziwne, nie kojarzył żadnego Kaczyńskiego. Śląska też nie, ale Schlesien i Silesię owszem :D.
Obrazek

Ostatni wieczór urlopu można przeznaczyć na spacer do restauracji przez osiedle domków jednorodzinnych.
Obrazek

W lokalu jedną ścianę zajmuje wielka, drewniana mapa starych i nowych Węgier. Artysta był tak precyzyjny, że źle zaznaczył położenie Kiskőrös. Cenowo czuć, że to Unia - na Bałkanach za tę cenę zjedlibyśmy danie z wypasionymi przystawkami, tu już nie. Smakowało niby nieźle, ale skończyło się... sensacjami żołądkowymi.
Obrazek

I nastał ostatni dzień, dzień powrotu. Poranek trzeba wykorzystać jak najlepiej, więc jeszcze trochę dokładniejsze szwendanie się po mieście, na które w sobotę nie było czasu.

Niedaleko basenów znajduje się cmentarz. Ze starych zdjęć spoglądają kobiety z wielkimi broszkami i mężczyźni z sumiastymi wąsami. Idealni do C.K. Dezerterów.
Obrazek

Na niewielkim skwerze przed cmentarzem stoi pomnik z trzema chłopami. Co koło niego przechodziłem, to zastanawiałem się kim są, bo nie było żadnego napisu, jedynie autograf autora i data "1975". Po grzebaniu na węgierskich stronach wyszło, że to kompozycja o znamiennej nazwie "Három tavasz" - "trzy źródła".
Obrazek

Trzy postacie upamiętniają wydarzenia z lat 1848, 1919 i 1945. Czyli z lewej mamy Petőfiego, który nie budzi wątpliwości. Potem zaczynają się komplikacje. Rok 1919 to powstanie Węgierskiej Republiki Rad, zatem facet w środku ubrany w poaustriacki mundur ma przedstawiać czerwonego bojownika. Rok 1945 - wiadomo, Armia Czerwona "wyzwoliła" Madziarów, nawet wbrew ich woli. Zatem według prawicowej ideologii pomnik powinien zostać zlikwidowany, jednak zdecydowano się jedynie na jego usunięcie z centrum i banicję na uboczu. Bo tak naprawdę 1919 to nie tylko powstanie, ale i upadek pierwszego węgierskiego komunistycznego państwa, więc chłop w środku może zostać uznany za żołnierza strony antykomunistycznej. Z kolei postać z prawej bynajmniej nie przypomina czerwonoarmisty, więc sugerowano, że to po prostu młodzież z wesołych lat siedemdziesiątych...

W centrum tradycyjnie stoją świątynie różnych wyznań. Najbardziej okazały jest oczywiście kościół katolicki, lecz nie jest to najliczniejszy odłam chrześcijan.
Obrazek

Najwięcej - ponad trzydzieści procent - spotkamy luteran. Zbór jest otwarty, ale akurat trwa nabożeństwo, więc tylko zerkam przez drzwi.
Obrazek

Oprócz tego jest jeszcze świątynia baptystów, a także dawna synagoga z 1915 roku. Po remoncie była halą koncertową, obecnie służy adwentystom.
Obrazek

Węgry to jeszcze większa pomnikomania niż w Polsce. Czasem mają potrzebę dołożyć do jakiegoś popiersia coś mocnego, na przykład armatę. Tak w sam raz obok przedszkola.
Obrazek

Wiedzieliście, że generał Bem był Azjatą i miał skośne oczy? Ja nie, lecz teraz już wiem!
Obrazek

Ogólnie Kiskőrös przez ten weekend pokazało się jako sympatyczne miasto i będę je brał pod uwagę przy potencjalnym powrocie.

Kierujemy się na północ. W wiosce Akasztó przecieram oczy ze zdumnienia - na Pomniku Poległych wisi ukraińska flaga! Na Węgrzech jej jeszcze nie widziałem.
Obrazek

Lizanie rowa Putinowi z powodu tanich surowców to jedno, natomiast podejście mentalno-propagandowe to drugie. Węgierskie media rządowe nie raz sugerowały, że Ukraińcy są sami sobie winni, bo podskakiwali Rosji, a w ogóle to agresję sprowokowali Amerykanie, a Kijów chodzi na ich pasku. Narracja identyczna jak komunistów w 1956 roku - że to wina Węgrów, którzy nie podporządkowali się Sowietom, a w ogóle podpuścił ich Waszyngton. Biorąc pod uwagę, że czczenie powstańców sprzed pół wieku jest najważniejszym elementem polityki historycznej Orbana, to mamy tutaj do czynienia z wyjątkową hipokryzją, wręcz z pluciem tym powstańcom w twarz. I to nie jest jedynie mój wymysł, niedawno przeczytałem identyczną opinię w pewnym prawicowym szmatławcu.
Przyglądając się węgierskiej historii ostatnich dwóch wieków jakakolwiek sympatia wobec Rosjan musi budzić zdziwienie. Powstanie węgierskie przeciwko Habsburgom upadło, bo Wiedniowi pomogli Rosjanie. W czasie I wojny światowej carska Rosja była głównym przeciwnikiem Madziarów i aż się paliła do rozbioru ich państwa. Podczas kolejnego światowego konfliktu setki tysięcy Węgrów zginęło na froncie wschodnim, kilkadziesiąt tysięcy zmarło w radzieckiej niewoli. Budapeszt został potężnie zniszczony. Stalinizm nad Dunajem był jeszcze bardziej morderczy niż w Polsce, a potem jeszcze wspomniane powstanie w 1956 i znowu tysiące ofiar. Więc jak dziś można w ogóle myśleć, że ten Putin nie jest taki zły?
Stosunki ukraińsko-węgierskie od dłuższego czasu są złe. Ukraińcy nie za bardzo lubią swoją mniejszość węgierską i co rusz wbijają jej jakieś szpile, jak na przykład zburzenie jesienią w Mukaczewie pomnika Turula, ważnego symbolu narodowego Węgrów. W obecnej sytuacji to proszenie się o dodatkowe kłopoty. Z drugiej strony nie można udawać, że nie czuje się nieustannej nostalgii Budapesztu do rewizji granic. Nie można tego zrobić z sąsiadami należącymi do NATO i EU, więc zostaje tylko granica z Ukrainą, a po zwycięstwie Putina takie rozwiązanie na pewno nabrałoby skrzydeł pod postacią jakiejś "ochrony Zakarpacia".
Osobiście jednak uważam, że to przede wszystkim kwestia mentalności - po zduszeniu powstania Węgrzy zostali wykastrowani emocjonalnie i stali się narodem, który będzie właził w dupę każdemu silniejszemu, jeśli tylko coś im da. A Putin dawał.
Więc skąd tu ukraińska flaga? Ktoś się wyłamał? Sprawdzam - wójt Antal Suhajda jest niezależny, nie z Fideszu. A może prawda jest bardziej prozaiczna - otóż flaga miejscowości ma takie same barwy jak Ukraina, niebiesko-żółte. Co prawda posiada na nich herb, lecz być może poszli na łatwiznę i ograniczyli się do samych kolorów?

Ponieważ do domu jest kupa kilometrów, więc w drodze powrotnej zaplanowałem tylko jeden postój na zwiedzanie - w Dunaújváros. To węgierska Nowa Huta albo Tychy. W miejscu wioski Dunapentele komuniści postanowili wybudować nowe, wzorcowe miasto. Miasto Stalina - Sztálinváros. Zaczęła wznosić się architektura typowa dla tego okresu, czyli monumentalne bloki i budynki rządowe, ozdobione zaangażowanymi rzeźbami.
Stalina pozbyto się w 1961 roku, a "Dunajskie Nowe Miasto" stało się gratką dla fanów socrealizmu.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Dunaújváros jest też interesujące pod względem statystycznym: otóż na tysiąc mężczyzn przypada prawie setka więcej kobiet. Najwyraźniej panowie częściej stąd wyjeżdżali po zmianie ustroju. Nie wiem, czy za czasów Kadara warunkiem otrzymania przydziału była demonstracja antyteligijności, ale do tej pory dwie trzecie mieszkańców deklaruje się albo jako niewierzący albo nie podaje swojego wyznania. Reszta to głównie katolicy.
Przestronny plac Ratuszowy (Városháza tér), po którym hula wiatr i młodzi rodzice z wózkami. To już zapewne lata 70. ubiegłego wieku. Choć może i wcześniej, gdyż pierwszy blok z wielkiej płyty - i w całych Węgrzech - powstał już w 1959 roku.
Obrazek
Obrazek

Choć miasto postawili komuniści, to osadnictwo zaczęło się tysiące lat wcześniej. W okresie rzymskim istniała tu forteca Intercisa. Prace archeologiczne przyniosły sporo okryć, artefakty gromadzone są w muzeum miejskim, niby można też coś oglądać na wolnym powietrzu, ale to tak naprawdę pic na wodę, gdyż godziny otwarcia mogą pasować wyłącznie pracownikom, na pewno nie turystom. Podobnie jest z innymi reliktami, np. pozostałościami term rzymskich. Udało się jedynie spojrzeć przez płot na sterty antycznych kamieni.
Obrazek

Intercisa strzegła Dunaju, który tworzył tu granicę Imperium Rzymskiego. Patrzymy na niego z wysokiej skarpy - zasłaniają go drzewa i infrastruktura portowa, lecz widać, że na jego brzegach mocno wieje.
Obrazek
Obrazek

Dziś teren dawnego fortu otaczają blokowiska, stare miesza się z nowym. W powietrze strzela wieża ciśnień, która z dołu przypomina statek kosmiczny. To ostatni punkt turystyczny wakacyjnego wyjazdu.
Obrazek

Podróż powrotna przebiegała bez niespodziewanych przygód. Po końcowym wyłączeniu silnika odnotowałem 3704 przejechanych kilometrów, średnią prędkość 64 km/h i spalanie 6.2 litra.
W siedmiu krajach podziwiałem 28 pomników poległych, 25 cerkwi, 16 meczetów, 11 kościołów katolickich, 2 ewangelickie, jedną synagogę, 3 cmentarze, 4 zamki, 2 pałace i 6 jezior.
Opisywanie dwóch tygodni zajęło mi pół roku, co stanowi mój rekord.
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
ODPOWIEDZ