Strona 1 z 1

"Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 13 sierpnia 2020, 22:14
autor: Pudelek
I znowu jestem w Komańczy! I znowu, podobnie jak rok temu, zaczynam stąd letnią przygodę z Beskidem Niskim!

A miało mnie tu nie być - pierwotne plany przewidywały rozpoczęcie wędrówki w okolicach Gorlic. Tydzień wcześniej okazało się jednak, że na szlaki muszę ruszyć jednoosobowo, więc zmieniłem marszrutę, aby zacząć od wschodniego krańca pasma. Tradycyjnie dość mocno straszyły mnie prognozy pogody: w góry przybyłem w poniedziałek i na ten dzień przewidywano początek wielodniowego załamania aury z silnymi deszczami i niską temperaturą! Człowiek może się załamać oglądając coś takiego, ale nie upadałem na duchu... Potem prognozy stopniowo poprawiały się. Co prawda jadąc tutaj autobusem przeżyłem kilka godzin oberwania chmury, ale mniej więcej od Sanoka niebo robiło się coraz łagodniejsze, a w Komańczy pojawiło się słońce!
Obrazek

Inaczej niż zwykle dotarłem na końcowy przystanek dość późno, bo zegarek wskazuje prawie 14-tą. Nie szkodzi, mam kupę czasu do zachodu słońca. Ponieważ "Brama w Bieszczady" - jak się gmina reklamuje - to nieustannie gastronomiczna pustynia, więc bez zbędnych ceregieli ruszam drogą na zachód.

W miejscu, gdzie teraz znajduje się parking, jeszcze dwa lata temu stał pomnik milicjantów zabitych przez Narodowe Siły Zbrojne. Później bohatersko się go pozbyto...
Obrazek

Maszerując chodnikiem i uśmiechając się do okolicy przeżywam pierwsze nieszczęście: z bocznej kieszeni plecaka wypada mi woda i butelka przebija się, sikając na zewnątrz silnym strumieniem. Wypijam trochę i próbuję ją jakoś umocować z powrotem, lecz ta ciągle popuszcza mocząc wszystko dookoła. Niedobrze, to mój jedyny zapas napoju bezalkoholowego! Muszę znaleźć sklep!

Mijam cerkiew greckokatolicką Opieki Matki Bożej. Architekturę prezentuje nietypową - drewniany korpus świątyni z Dudynki osadzono na kamiennej wysokiej podmurówce! Była to podobno pierwsza cerkiew unicka powstała po wojnie - w PRL-u kościół greckokatolicki został oficjalnie zlikwidowany i włączony w struktury prawosławne, zmiana takiego stanowiska stała się możliwa dopiero w czasie odwilży Jaruzelskiego.
Obrazek

Kawałek dalej widzę z boku mały sklepik, w którym kupuję równie małą butelkę wody.
Obrazek

Na końcu wsi stoi się druga, słynniejsza cerkiew. Też pod wezwaniem Opieki Matki Bożej, co nie dziwi, gdyż pierwotnie była to także parafia greckokatolicka, dopiero za komuny stała się prawosławna. Obiekt po pożarze w 2006 roku starannie odbudowano i jeśli ktoś nie znałby jego historii, to nie zorientowałby się, że to budynek liczący ledwie kilkanaście lat. Nawet kolor ścian jest niemal identyczny z tymi od dzwonnicy, którą zdołano ochronić przed płomieniami.
Obrazek
Obrazek

W dzwonnicy facet sprzedaje pamiątki, natomiast mnie bardzo cieszy, że po raz pierwszy widzę otwarte drzwi i udaje mi się wejść do wnętrza cerkwi. Witam się z batiuszką i w ciszy kontempluję widok zrekonstruowanego ikonostasu.
Obrazek

Na trawniku przetrwały pojedyncze groby z XIX i początków XX wieku. Przed pożarem mur otaczały liczne drzewa.
Obrazek

Natomiast nieco wyżej rozciąga się cmentarz, na którym sporo krzyży udekorowano wstążkami w ukraińskich barwach narodowych.
Obrazek

Jakaś babka z dzieckiem widząc mnie robiącego zdjęcia:
- Piękna, prawda? Dobrze, że nie przejęli jej katolicy - zachowałaby ściany, ale straciłaby duszę.
Nic dodać, nic ująć.

Za cerkwią zaczyna się kilka kilometrów "niczego", po którym znajdziemy się w Czystogarbie (Czystohorb, Чистогорб, a w latach 1977-81 Górna Wieś). Zamierzam tam dostać się stopem, bo dymać w upale asfaltem nie bardzo mi się widzi. Zamierzenie to realizuję błyskawicznie, gdyż zatrzymuje się pierwszy samochód :D. Kierowca jest z Tylawy i tam właśnie jedzie. Co prawda o Czystogarbie nie słyszał (co dziwne), ale oczywiście mnie weźmie.

Czystogarb składa się z dwóch części: w tej bliższej Komańczy są pozostałości po cmentarzu i cerkwisko oraz hodowla koni huculskich, w tej dalszej kiedyś działał PGR i filia zakładu karnego. Proszę o wysadzenie przy tej drugiej.

Wychodzę na wzniesieniu. Obok drogi stoi drewniany kościół Dobrego Pasterza, datowany na rok 2008 albo 1991 (niezły rozstrzał). Drewniana cerkiew wzniesiona w stylu ukraińskim stała - jak już pisałem - niżej i spłonęła w 1945 lub 1946 roku.
Obrazek
Obrazek

Przed ostatnią wojną Czystohorb zamieszkiwało ponad 800 osób - Rusini oraz setka Cyganów, handlujących końmi i trudniących się przemytem dóbr z Czechosłowacji (podobno m.in. eteru). Cyganami zajęli się Niemcy, a Rusinów wywieziono na Ukrainę w ramach "wymiany ludności". W czasie "akcji Wisła" nie było już kogo stąd wypędzać...

Kościół ładny, ale naprzeciwko działa większa atrakcja - osiedlowy sklep! :) Położony tuż obok pegieerowskich bloków, z podcieniami. Pilnuje go biały pies o imieniu Fiśka, którego głównym hobby jest... gonienie cieni.
Obrazek

Do niedawna obok sklepu zapraszała także wiata, ale z powodu wirusa obklejono ją taśmą. Kupuję zimne piwo i kiełbaski, zrzucam buciory i siadam przy wejściu. Pies cały czas jest blisko.
Obrazek
Obrazek

To jeden z tych momentów wyprawowych, gdy człowieka ogarnia błogie szczęście: znowu udało się gdzieś pojechać, tyle ciekawych przygód przed nami, pogoda dopisuje, a piwo jest dobrze schłodzone :).

Sklep pełni rolę centrum wioski. Co chwilę ktoś podjeżdża na krócej lub dłużej, czasem można podsłuchać ciekawe rozmowy. Nie mogło oczywiście zabraknąć polityki. Mimo, że województwo podkarpackie uchodzi za bastion partii rządzącej, pojawiający się tu ludzie wyłamują się z tego schematu, jeżdżąc po partii władzy jak po burej suce. Nie podoba im się także, że miejscowy ksiądz agituje za PiSem, choć to raczej jakieś zaskoczenie nie jest. Zapadła mi w pamięć opowieść o jakimś niedawnym wyjeździe (możliwe, że o pielgrzymce do Częstochowy), gdzie pewien facet był oburzony zniszczonym plakatem urzędującego prezydenta.
- To skandal, bandyci, jak oni śmieli? Taki dobry człowiek, tyle dobrego zrobił! - wołał.
Potem spotkali tak samo potraktowany plakat głównego kontrkandydata. Na pytanie, czy ten zniszczony mu nie przeszkadza, facet odparł:
- Nie! Ba, sam go rozerwałem, bo ten Trzaskowski to taki wredny z gęby i oczyszczalni nawet nie naprawił... Poza tym za ładny ten plakat, a nasze takie słabe, bo Kurski ma mniej kasy niż ci z TVN-u. :D

W pewnym momencie pojawia się samochód i wytacza się z niego dwójka mężczyzn o znajomych gębach. No tak, jechałem z nimi autobusem do Komańczy. Wtedy jednak byli w normalnym stanie, a teraz jeden z nich zatacza się i ledwo chodzi. Okazuje się, że ostro walczyli gdzieś pod urzędem gminy. Zresztą w przypadku tego mocniej zawianego to ponoć norma, a właśnie wracał ze szpitala, gdzie wylądował po ostatniej balandze. Ma gość zdrowie!

Pod sklepem spędziłem ponad godzinę, nigdzie mi się przecież nie spieszyło. Po założeniu plecaka zaglądam jeszcze do kościoła przez zamknięte drzwi.
Obrazek

Przy blokach trwa rąbanie drewna. Ostatni raz takie składowisko bali na osiedlu widziałem w Bułgarii. Ciekawe czy mają jeden centralny piec czy każde mieszkanie osobny?
Obrazek

Pozostałości po PGR-ze.
Obrazek
Obrazek

Drogą wojewódzką schodzę w kierunku północnym. Przede mną idzie dziewczyna w różowych ciuszkach, po czym za zakrętem już jej nie widzę! Rozpłynęła się?
Obrazek
Obrazek

Całkiem ładne stąd widoczki.
Obrazek

Zbliżam się do tablicy z napisem Wisłok Wielki. Kiedyś była to jego południowa część nazywana Wisłokiem Górnym (Вислік Горішній). Obok drogi na niewielkiej, zarośniętej kwaterze spoczywają żołnierze austro-węgierscy polegli w Wielkiej Wojnie. Cmentarz wieńczą trzy drewniane krzyże ustawione przez parafię z Wisłoka z nazwami "Bóg, Honor, Ojczyzna". To podobnie jakby na polskim cmentarzu z września '39 ktoś umieścił hasło "Gott mit uns".
Obrazek

Wśród pierwszych zabudowań Wisłoka są stare, drewniane chałupy.
Obrazek

Za mostem zaczyna się żółty szlak w kierunku granicy. Patrząc na tabliczkę nieźle się zdziwiłem: 3 godziny do Kanasiówki? Jakim cudem?! Na wszystkich mapach są czasy 1:40-1:45. W dodatku do słowackiego Kalinova jest już potem tylko 35 minut, chociaż znowu według map czas zejścia wynosi półtorej godziny! Oj, chyba towarzysze z PTTK Sanok coś pokręcili!
Obrazek

Odbijam w nasłonecznione łąki. Bardzo tam przyjemnie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W lesie idzie się dość szybko: podejście jest minimalne, czasem ścieżka prowadzi wręcz po płaskim, więc mam dobre tempo. Robię sobie także jeden popas, w końcu nigdzie się nie spieszymy. To hasło przewodnie tego wyjazdu i będę starał się je regularnie stosować.
Obrazek

Do Kanasiówki i ciągnącej się kawałek dalej granicy dochodzę po półtorej godzinie. Półtorej, a nie trzech! Od tego należałoby odjąć jeszcze pauzę. Tyle warte są informacje na szlakowskazach.
Obrazek

Kanasiówka mierzy 823 metry i to najwyższa wysokość, na jakiej będę podczas tego wypadu. To przecież Beskid Niski. Na szlaku granicznym szybko przypominam sobie jego drugą nazwę - Błotnisty. Nie wiem czemu granica jest tu zawsze tak masakrycznie mokra? Zaczynam podejrzewać, że to jeden z rządów albo oba specjalnie doprowadzają ją do tego stanu, aby kręciło się na niej mniej ludzi.
Obrazek
Obrazek

Jedyna mijana polanka. Według mapy powinien na niej stać pomnik, ale nie stał.
Obrazek

Słupek z czasów wojny - wtedy Państwa Słowackiego.
Obrazek

Czterdzieści minut od Kanasiówki osiągam następny węzeł szlaków wyposażony dodatkowo w wielkie plansze opisujące historię okolicy - zarówno polskie, jak i słowackie. Mnie interesuje ta oto tablica z napisem "Pole namiotowe".
Obrazek

Szybko schodzę półtora kilometra do wyczekiwanej wisienki na torcie dzisiejszego dnia - pola biwakowego w Jasielu. Przestrzeń w środku lasu wyposażona w ławki, stoliki, trzy zadaszenia, jedną niewielką zamykaną wiatę, dwa paleniska oraz trochę oddalony wychodek. Do tego masa terenu na rozbijanie namiotów. Dla miłośników mycia też się coś znajdzie - zaczynająca w pobliżu swój bieg Jasiółka płynie wartko i jest czyściutka. Słowem - mamy tu wszystko, czego potrzebuje turysta noszący cały dobytek ze sobą!
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W Beskidzie Niskim istnieje kilka "samoobsługowych" oficjalnych terenów biwakowych, lecz te chyba jest najfajniejsze, bo i najbardziej oddalone od cywilizacji. To idealne połączenie pragnienia turystów do spania w "dziczy" i jednoczesnego ograniczania obaw leśników, czy nie zastaną później tony śmieci albo wypalonego hektara lasu. Musi być tylko spełniony jeden warunek: brak możliwości dojazdu samochodem! Jasiel od najbliższej osady, wyludnionej Woli Wyżnej, dzieli 5 kilometrów i zakaz wjazdu, a od drogi wojewódzkiej jeszcze więcej, gdyż prawie 10. To w jakiś sposób ogranicza masowe spędy, choć ponoć i tak często bywa tu tłoczno, a we wiacie co wakacje zadomawiał się jakiś profesor z nizin, samozwańczy herszt Jasiela. Tym razem żadnego takiego typa spotykam, ba - jestem tu sam! Co prawda na zegarku dopiero kwadrans po siódmej, ale zapowiada się, że noc spędzę samotnie.

Planowałem tu dotrzeć już rok temu, lecz wtedy szyki popsuły mi ulewne opady deszczu. Na szczęście na kolejną okazję nie musiałem czekać wielu lat, jak w przypadku Ostredoka ;).

Postanawiam zaanektować wiatę, nie będę musiał rozkładać namiotu. Potem przychodzi kolej na ablucję w Jasiółce.
Obrazek

Za mostkiem wznosi się pomnik, który przypomina wydarzenia z przeszłości. Krwawe, jakich wiele na Łemkowszczyźnie. Jasiel (Ясель) w okresie międzywojennym zamieszkiwało około 400 osób, głównie Rusinów, ale sama wioska leżała bliżej Woli. Rejon obecnego biwaku był pusty, lecz patrolowany przez strażników granicznych, a po wojnie przez WOP-istów. W 1946 roku tereny te penetrowane były intensywnie przez sotnie Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polscy żołnierze, znacznie mniej liczni, postanowili w marcu tamtego roku wycofać się z posterunku. Załoga plus posiłki, w sumie prawie 100 jednostek, zostało zaatakowanych przez kilkukrotnie silniejsze oddziały partyzanckie. Skończyło się tragicznie: po wystrzelaniu całej amunicji wojsko poddało się Ukraińcom, po czym kilkudziesięciu mundurowych zamordowano, część zaginęła (albo zdezerterowali albo też ich zabito), jeden ranny uciekł z miejsca egzekucji, trzech przedarło się do Czechosłowacji, a nielicznych wypuszczono wolno.

Mordów nie dokonano nad samą Jasiółką, więc mam nadzieję, że nie będzie mnie w nocy nic straszyć.
Obrazek

Po kąpieli rozpalam ognisko. Kupiony w Zagórzu wuszt z domowej masarni, sznita z kyjzą, cwibla. Kolacja jak się patrzy :D. Przy okazji przesuszyłem spocone wkładki do butów :P.
Obrazek
Obrazek

Nie było mi jednak dane spędzić wieczoru jednoosobowo. Ledwo zjadłem kiełbaskę, a zjawił się rowerzysta, potem drugi. Kumple z Rymanowa. Też są tu pierwszy raz. Ten młodszy tryska szczęściem, ten starszy ma dwa problemy. Mniejszy z nich to niedźwiedzie, przed którymi ostrzegają tablice. Poważniejszy to żona, nie powiadomił jej gdzie nocuje, a zasięgu tu brak. Pytają się mnie, czy gdzieś go nie spotkałem.
- Chyba był wyżej, ale nie jestem pewien - wzruszam ramionami, bo nie zwracałem na to uwagi, nie był mi do niczego potrzebny. Łażą po okolicy, lecz nadaremnie - smartfony pozostają głuche. W takiej sytuacji żona może zareagować gorzej niż głodny niedźwiedź...

Oprócz nich przyszło jeszcze czterech piechurów w starszym wieku. O ile nasza trójka integrowała się przy trzaskających płomieniach ogniska, o tyle tamci nie przejawiali ochoty na nowe znajomości i imprezowali przy stole we własnym gronie.
Obrazek

Chłopaki z Rymanowa ostrzegali, że jeśli zawita misiek, to władują się do mojej wiaty, ale nic takiego nie nastąpiło: noc minęła zupełnie spokojnie. A patrząc na niebo... zapomniałem, że może być widać tyle gwiazd!

Tymczasem poranek przynosi niemiłą niespodziankę: bardzo dużo chmur! Początkowo przebija się jeszcze słońce, ale potem wszystko zakrywa wielka chmurzasta pierzyna. A zapowiadano na wtorek piękny dzień! Góry jednak rządzą się swoimi prawami...
Obrazek

Rowerzyści wyruszyli wcześnie z powrotem do Rymanowa, natomiast czwórka piechurów męczona kacem zbiera się wolno i rozkłada wokół ponownie rozpalonego ogniska. Siedzę chwilę z nimi, po czym pakuję się i wchodzę na niebieski szlak poprowadzony drogą z resztkami asfaltu. Niedaleko pola namiotowego trafiam na zagrodę dla koni.
Obrazek
Obrazek

Pomnik kurierów Armii Krajowej, przechodzących tędy w kierunku Węgier. Mniej więcej do tego miejsca sięgały kiedyś domy Jasiela.
Obrazek

Jasiółka bardzo kręci, czasem też zmienia swoje koryto. Spotykam kilka jeziorek, będących dziełem bobrów.
Obrazek
Obrazek

Przy drzewach widać szkielet budynku - to pozostałości po posterunku WOP-istów. Wzniesiono go pod koniec lat 40., gdyż wcześniejszą konstrukcję zniszczyła UPA. Koszary i stajnia była w późniejszym czasie używana jako prowizorycznie schronisko PTTK, a następnie przejął ją PGR. To właściwie jedyny ślad po zabudowie, bowiem z cywilnych obiektów nie uchowało się nawet tyle.
Obrazek

Centrum nieistniejącej wioski. Nawet nie jestem pewien, co stało się z mieszkańcami - jedne źródła twierdzą, że padli ofiarą "akcji Wisła", inni - iż wywieziono ich wcześniej "dobrowolnie" na Ukrainę. Dawną obecność Rusinów przypomina kilka przydrożnych postumentów z piaskowca. Krzyże też odeszły w niebyt...
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Jest jeszcze zarośnięte cerkwisko i dawny cmentarz przykościelny z jednym nagrobkiem. A zaraz obok niego nieduża kwatera wojenna czerwonoarmistów, poległych w 1944 roku w czasie operacji dukielskiej. Na mogiłach radzieckich ustawiono dwa krzyże - drewniany i żeliwny. Ten drugi prawdopodobnie wieńczył kiedyś kopułę jasielskiej cerkwi.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Kawałek dalej szlak odbija w lewo i zaczyna lekko się wspinać. Opuszczam Jasiel i kieruję się w stronę granicy, ale to już opowieść na następny odcinek ;).
Obrazek

Re: "Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 17 sierpnia 2020, 9:47
autor: Barbórka
po pierwszym odcinku widzę, że jest na co czekać:)

Re: "Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 19 sierpnia 2020, 13:14
autor: Rebel
Pudelek faktycznie ci sie nie śpieszy ;) ,bo dalszej częci ani słychu ani ...... :kukacz:

Re: "Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 19 sierpnia 2020, 21:49
autor: Pudelek
Jestem za granicą :) Może w przyszłym tygodniu coś dodam, ale z kolei prosto z wojaży wpadam na wesele, więc może być różnie ;)

Re: "Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 01 września 2020, 20:26
autor: Pudelek
Granicę polsko-słowacką przekraczam przy znaku z tabliczką "Vodojem, štátna hranica". Zaraz za białymi słupami faktycznie widać jakąś ukrytą w ziemi konstrukcję i słychać szum wody. Z Jasiela szedłem tu godzinę i piętnaście minut, w podobnym czasie powinienem zejść do doliny.
Obrazek

O ile po polskiej stronie Beskid Niski był w tej okolicy zalesiony, o tyle Nízke Beskydy witają szeroki polanami. To się nazywa dobra zmiana! Żeby nie było idealnie, to dość często muszę szukać szlaku, gdyż w wysokiej trawie prawie nie widać śladów innych piechurów, a nieliczne oznakowania namalowano na sporadycznie występujących pieńkach czy kawałkach żelastwa (na drugim zdjęciu widać metalowy słupek pod rzędem drzew).
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Docieram do drogi gruntowej, dzięki której łatwiej jest znaleźć mi właściwy kierunek.
Obrazek
Obrazek

Wchodzę do niedużego lasku, gdzie nagle słyszę odgłos silnika i po chwili z dołu pojawia się Łada Niva na czeskich numerach. Kierowca jednak jest Słowakiem.
- Sam idziesz? - dziwi się przez okienko. - Z Polski? A niedźwiedzi się nie boisz?
Chwilę pogadaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę.

Zaliczam odcinek z urwiskiem oraz widokiem w kierunku granicy, skąd przyszedłem...
Obrazek
Obrazek

...po czym pojawia się asfalt, prowadzący do jakiegoś ogrodzonego terenu (hodują tam chyba zwierzynę łowną). W oddali pojawiły się zabudowania wioski.
Obrazek

Znów słyszę warkot i terenówka wraca, a facet proponuję zwózkę w dół. Nie namyślając się długo wskoczyłem do środka. Okazało się, że jej właściciel to leśniczy, który pojechał sprawdzić, czy Cyganie zabrali się w lesie do wyznaczonych im prac. Ich oczywiście w ogóle tam nie było. W czasie podróży rozmowa znowu schodzi na temat niedźwiedzi.
- Ja sam bym po lesie nie chodził - kręci głową.
- Tak ich dużo tutaj? Są niebezpieczne, atakowały kogoś? - dopytuję.
- Chyba nie atakowały. Zresztą trzy lata tu pracuję, żadnego nie widziałem, jedynie ślady. A sporo ich, wyłapano je w Tatrach i żeby trochę tamtejsze góry przerzedzić przewieziono je w nasze okolice i wypuszczono.

Zjechaliśmy do Habury (Габура, węg. Laborcfő). Gdy powiedziałem, że napiłbym się piwa, leśniczy podwozi mnie pod knajpę. Wychodzimy obaj, ale lokal jest jeszcze zamknięty - z powodu epidemii otwierają go po południu. Możliwe, że w późniejszych godzinach wirus stanowi mniejsze zagrożenie. Słowak podaje mi namiary na inny obiekt, po czym zabiera kawałek dalej pod drewnianą cerkiewkę. Tam się żegnamy.

Przed terenem kościelnym grupa romska operuje ciężkim sprzętem, lecz nie są to ci, którzy wysłani zostali do lasu. Z kolei cerkiew jest ciekawostką, gdyż to współczesna rekonstrukcja. Dawno temu, jeszcze w XVI wieku, stanęła w Haburze świątynia pod wezwaniem Michała Archanioła. W 1740 roku przeniesiono ją do niedalekiej Malej Poľany, gdzie działała aż do okresu międzywojennego nosząc za patrona świętego Mikołaja. W 1935 zakupił ją burmistrz Hradca Králové i znowu przeniósł, tym razem do parku w swoim mieście. Tam stoi do dnia dzisiejszego, miałem kiedyś okazję ją obejrzeć.
Obrazek
Obrazek

Kilkanaście lat temu pojawiła się międzynarodowa inicjatywa odbudowy dawnych miejsc kultu po obu stronach granicy: w Polsce odtworzono spaloną cerkiew w Komańczy, a w Haburze tę, która stała tu prawie pół tysiąca lat temu. Zastanawiam się czy to rzeczywiście idealna kopia, gdyż mam wrażenie, iż oryginał jest nieco większy. Pierwotnie cerkiew była prawosławna, potem greckokatolicka, w Hradcu Králové znowu należy do prawosławnych, a haburska stała się obiektem ekumenicznym.

Historię kościoła opisano w trzech językach: słowackim, angielskim i rusińskim. Tekst w tym ostatnim uzupełniono flagą Rusi Zakarpackiej, choć ona sama nie sięgała tych rejonów.
Obrazek

Po sfotografowaniu cerkwi z przerażeniem odkrywam, iż zniknął mój zegarek nagrywający przebytą trasę! No pięknie, pewnie wypadł mi w samochodzie! Z nadzieją biegnę na skrzyżowanie licząc, że leśniczy go zauważy i zawróci, ale nic z tego. Wściekły i załamany wlekę się pod zamkniętą knajpę i z pewnej odległości dostrzegam coś pomarańczowego leżącego na ulicy. Mój zegarek! Musiałem mi wylecieć, gdy wychodziliśmy z auta. A biorąc pod uwagę, że przed chwilą przechodziła tędy grupa Cyganów to cud, iż nikt się nim nie zaopiekował!
Obrazek

Uspokojony mogę trochę dokładniej przyjrzeć się wiosce. Dwie trzecie mieszkańców to Rusini, zatem na urzędzie gminy wiszą dwujęzyczne tablice; trzy czwarte wyznaje grekokatolicyzm, więc w centrum stoi murowana cerkiew tej odmiany chrześcijaństwa, wybudowana w 1800 roku.
Obrazek
Obrazek

Niedaleko niej ustawiono dwa pomniki poświęcone poległym w Słowackim Powstaniu Narodowym. Czytając nazwiska mniemam, że na jednym z nich upamiętniono miejscowych. Do nieco wcześniejszej historii wraca tablica umieszczona na odnawianym budynku, gdzie wspominano wydarzenia z 1935, o których pisałem już rok temu - tzw. Čertižniansko-haburská vzbura, czyli bunt rolników przeciwko egzekucjom komorniczym, oczywiście pod światłym przewodnictwem Komunistycznej Partii Czechosłowacji.
Obrazek
Obrazek

Podszedłem pod drugi lokal wskazany mi przez leśniczego, ale także jeszcze nie działał. Cóż robić? Trzeba się przemieścić do Čertižnego. Zastanawiam się nad łapaniem stopa, ale ulice są prawie kompletnie puste, nic nie jeździ! Na szczęście za 20 minut mam autobus.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W autobusie zakładam maseczkę i prawię się duszę, bo upał tam niesamowity. Ogólnie to zrobiło się bardzo ciepło i słonecznie, duży kontrast w porównaniu z porankiem. Po kilku minutach wychodzę mokry od potu w Čertižném (Чертiжне, węg. Nagycsertész) i od razu walę do niewielkiego sklepiku. We wtorki czynny jest jedynie do 13-tej (!), a wybór tam chyba gorszy niż za komuny - np. jeden rodzaj ciepłego, puszkowanego piwa! Za to spirytualiów pełna gama. Zaraz potem przekraczam próg znanego mi już hostinca. Zamawiam zimnego browara i zrzucam plecak...

Przybytek jest jedną z tych spelunek, która potrafi wciągnąć na długie godziny... Nawet dosłownie, bowiem niekoniecznie czysta kanapa jest mięciutka i delikatnie zapada się pod człowiekiem, który ma wrażenie, że zaraz odpłynie ;). Do tego wysoka temperatura, słońce i oczy zaczynają się powoli zamykać...
Obrazek

Ze stanu błogiego samozadowolenia wyrywa mnie dwóch dziadków, którzy spod drzewa przenieśli się na sąsiednie stoliki i konsumują wysokie procenty.
- Skąd idziesz? A nie boisz się niedźwiedzi?
Co oni mają z tymi misiami?! Jest znacznie większa szansa, iż wygram w totka, niż na to, że mnie zaatakuje zwierzę.
- Czemu chodzisz samemu? Nie wziąłeś ze sobą żadnej dziewczyny? Niedawno była to jedna para z Polski, chłopak z dziewczyną, ale nie posiedzieli, tylko zaraz poszli dalej.
"Właśnie dlatego chodzę samemu" - uśmiechnąłem się w duchu.
- Jak masz na imię? - przesłuchanie trwało dalej. - Martin? Jest takie słowackie miasto! Co byś się napił? Wódka?
Przed wejściem do knajpy obiecałem sobie, iż w tym upale nie tykam niczego mocniejszego, lecz wobec takie propozycji nie wolno być obojętnym.
- Borovička! - rzucam i po chwili uśmiechnięta starsza barmanka przynosi do stołu chłodny kieliszek. No to wprost!
Obrazek

Knajpa wessała mnie na ponad dwie godziny, ale przecież nigdzie mi się nie spieszy. Na zewnątrz powietrze zdaje się coraz bardziej rozgrzane. Wolno ruszam w kierunku granicy, ale po drodze postanawiam zajrzeć także na wzgórze z cerkwią z 1928 roku (starsza została zniszczona w czasie Wielkiej Wojny).
Obrazek

Obok niej rozciąga się greckokatolicki cmentarz. Nietypowy, gdyż groby wydają się odwrócone: napisy i zdjęcia znajdują się jakby na tylnych ścianach! Spoczywają tu m.in. znani działacze rusińscy, gdyż Čertižné było jednym z centrów kształtowania się świadomości rusińskiej (w kontrze do ukraińskiej) na terenie Słowacji.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

W krzakach znajduje się skromna nekropolia wojenna, kryjąca zwłoki 145 żołnierzy austro-węgierskich i rosyjskich.
Obrazek

Wracam do głównej drogi i mozolnie gramolę się w górę. Zabudowania powoli zaczynają się kończyć...
Obrazek
Obrazek

Za tabliczką obszaru zabudowanego kończy się także asfalt. Wyżej zostaje szuter, przydrożne krzyże i widoki.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Obuwie mam założone odpowiednie do warunków ;).
Obrazek

Po godzinie od wyjścia z knajpy osiągam przełęcz Beskid (Čertižské sedlo) oraz granicę. Po polskiej stronie turystów wita tablicada, brama gminno-janopawłowa oraz znak, informujący o zakazie ruchu za 3 kilometry. Hmm, ciekawe.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Skoro wszedłem na przełęcz, to teraz delikatnie zaczynam schodzić w dół.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Przede mną teren dawnej Czeremchy (Черемха). Tak blisko nadal żyjącego Čertižnégo, a dwa zupełnie inne światy! Pierwszym budynkiem wioski od Słowacji była strażnica graniczna. Paradoksalnie - obiekt, którego funkcjonowanie mocno utrudniało miejscowym życie (polscy Łemkowie mieli po drugiej stronie swoje pola, a także "od zawsze" na granicy zarabiało się handlem i szmuglem), jako jedyny przetrwał do dzisiaj w stanie umożliwiającym jego identyfikację. Pozostałą zabudowę zniszczył człowiek i połknęła przyroda, nie licząc widocznej nadal podmurówki od cerkwi.

Rok temu ruin strażnicy praktycznie nie szło zobaczyć, bo porastał ją gęsty busz, w tym ktoś wszystko wyciął i odsłonił. Na mapach oznaczono ten punkt jako "ruina strażnicy niemieckiej", ale przecież wcześniej używali jej funkcjonariusze polscy, a nie wykluczone, że także austriaccy.
Obrazek
Obrazek

Kilka minut spaceru niżej znajduje się rozdroże z wiatą kominkową. Kiedyś bylibyśmy niemal w centrum Czeremchy... Obok wiaty stoi terenówka - widziałem ją idąc słowackim asfaltem. Coś pichcą na obiad, więc podchodzę i pytam się, czy nie jadą czasem w stronę Jaślisk i nie zabraliby mnie ze sobą. Kierowca nie powiedział "nie", ale jego małżonka już tak, sugerując, że mają mało miejsca. Fakt, na tylnym siedzeniu musiało zmieścić się dziecko i trochę bagaży, więc żegnam się i idę dalej. W końcu nigdzie mi się nie spieszy, a godzina młoda!
Obrazek

Tam, gdzie w przeszłości stały domy i stodoły...
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Minąłem cerkwisko i odbicie niebieskiego szlaku w kierunku Barwinka, kiedy usłyszałem hałas silnika. Terenówka szybko mnie dogoniła, kierowca wyskakuje i mówi:
- Spróbujemy się zmieścić.
Tak podejrzewałem, że jednak facet chętniej by mnie zabrał ;). Upchaliśmy się bez większego problemu, natomiast ja ewidentnie byłem problemem dla kobiety siedzącej na fotelu pasażera. Zerkała na mnie niepokojąco, po czym w końcu przeprosiła i założyła sobie i dziecku maseczki. Aby ją uspokoić także wyciągnąłem własną z kieszeni.

Mijamy bród w okolicy dawnego PGR-u - to tam ustawiono zakaż ruchu. Ale po co? Bród był normalnie przejezdny, wody mniej niż rok temu. W Lipowcu (Липовиць) stwierdziłem, że może bym wyszedł i posiedział nad rzeką, ale tak się długo nad tym zastanawiałem, że zatrzymaliśmy się dopiero w Jaśliskach, niedaleko "słynnych" pięciu drewnianych chałup.
Obrazek

Nie sądziłem, że tak szybko się tu znajdę! Żegnam się i lecę przez opustoszały rynek prosto do schroniska "Zaścianek".
Obrazek
Obrazek

Pokoje są pełne, więc rozbijam namiot na ogródku obok bramki prowizorycznego boiska. Jak zwykle miła pani właścicielka ostrzega, że na noc zapowiadają silne burze i ulewy. W razie czego będę uciekał pod dach!
Obrazek

Jaśliska darzę wielkim sentymentem i zawsze chętnie tu wracam, ale z powodu wczesnej pory postanawiam dodatkowo pokręcić się po okolicy. Bez plecaka i na luzie wybieram się na spacer do pobliskiej Daliowej (ruś. Далёва, ukr. Дальова). Wśród tutejszych grekokatolików silna musiała być ukraińska świadomość narodowa, gdyż w 1933 roku wybudowali cerkiew w stylu charakterystycznym dla terenów położonych bardziej na wschód, a rzadko występującym na Łemkowszczyźnie.
Obrazek
Obrazek

Po wypędzeniach z lat 40. cerkiew niszczała, użytkował ją PGR jako magazyn siana. Po upadku komunizmu doczekała się remontu, lecz praktycznie nie pełni już funkcji sakralnych, choć formalnie ciągle należy do kościoła unickiego. Do środka wpuszcza mnie pani z pobliskiego domu, w którym akurat trwa mała impreza w rytmie disco-polo. Drewniane wnętrza nie posiadają oryginalnego wyposażenia, a ikonostas można podziwiać w muzeum we Lwowie.
Obrazek
Obrazek

Mocno zarośnięty cmentarz wokół świątyni.
Obrazek

Po wizycie w kościele zachodzę nad Jasiółkę i siadam pod mostem. W tej samej rzece myłem się rano na biwaku w Jasielu, więc mogę pomoczyć nogi i teraz.
Obrazek

Po schłodzeniu wracam do Jaślisk, gdzie na wjeździe stoi tablica zapraszająca "do stóp Matki Bożej Królowej Nieba i Ziemi". No fakt, obraz w jaśliskim kościele uważany jest za cudowny i nawet koronował go JP2.
Obrazek

Wieczorne kolory na otaczających mnie górach.
Obrazek

W schronisku spotykam znajomego, którego nie widziałem 8 lat. Ciężko stwierdzić, czy ucieszył się na mój widok, czy wręcz przeciwnie :D. Końcowym akcentem dnia była oczywiście wizyta w barze "Czeremcha". Piwo mają paskudne, ale klimat świetny. I jeszcze ten księżyc czający się za kościelną wieżą...
Obrazek
Obrazek

Burze na szczęście nas ominęły, choć horyzont czasem przecięła jakaś błyskawica. W środowy poranek witam mnie słońce, jednak z każdą chwilą nadciąga coraz więcej chmur. Dobrze, że i tak planuję dzisiaj "dzień lenia" - mało chodzenia, trochę zwiedzania. Dodatkowe atrakcje czekają mnie pod prysznicem, gdzie w czasie kąpieli... zatyka mi się ucho! Przez prawie dwie godziny próbuję je odetkać, kupuję w punkcie aptecznym jakieś krople i w końcu się udaje!

Opuszczając "Zaścianek" czuję, że z nieba siąpi... No cóż robić? Trzeba iść tak czy siak, ale trochę modyfikuję listę zadań: zamiast przejść się Traktem Węgierskim do Szklar ponownie zachodzę do Daliowej i ustawiam się na drodze prowadzącej do Rymanowa.

Aut mija mnie sporo, lecz głównie nie z tej strony co trzeba. Zjeżdżają nawet dwie stare przyczepy z Niewiadowa.
Obrazek

Liczę samochody, które nie chcą mnie zabrać. Zatrzymuje się ten z numerem 11-tym. Z Sosnowca. Krótka chwila i wysiadam w Króliku Polskim. Wioska, jak sama nazwa wskazuje, była zamieszkiwała głównie przez Polaków, więc posiadała kościół rzymskokatolicki, a nie cerkiew. Wybudowano go w XVIII wieku obok starszej, murowanej zakrystii.
Obrazek
Obrazek

Na tablicy ogłoszeniowej wisi kartka zapraszająca na pielgrzymkę do Medzugorje. Chyba bym się bał tam jechać z tą firmą, która nie wie, iż to nie Chorwacja, a Bośniacy wymagają od każdego turysty aktualnego testu na (nie)obecność wirusa.
Obrazek

Obejrzawszy kościół idę sobie spokojnie chodnikiem i nagle mój wzrok przyciąga napis: SKLEP SPOŻYWCZY. OGRÓDEK PIWNY. No, czegoś takiego nie można minąć obojętnie! Co prawda formę ogródka piwnego pełni tutaj normalny ogród na tyłach sklepu, ale ja siadam sobie z przodu. Słoneczko przygrzewa, deszczowe chmury poszły precz, jest pięknie... Prawie udało mi się zasnąć nad plastikowym stołem ;). Ruch przy sklepie jest minimalny, najwięcej zamieszania robi czarny kot, który próbuje polować nawet między regałami.
Obrazek
Obrazek

Sąsiedni Królik Wołoski (Королик Волоський) był dla odmiany zasiedlony niemal wyłącznie przez Rusinów. Po akcji "Wisła" wioska przestała istnieć, pozostała tylko murowana cerkiew św. Mikołaja z 1843 roku. Również miała zaszczyt stać się magazynem PGR-u, więc jej stan daleki jest od świetności, choć ściany wytrzymały lata dewastacji.
Obrazek
Obrazek

Świątynia od kilku lat należy do stowarzyszenia społeczników i trwają prace remontowe. Mam nadzieję, że jej efektem nie będzie nowość waląca po oczach, bo na razie świeżo położone blachy na wieżach świecą się, jak psu jajca... Remont uniemożliwia też zajrzenie do środka, ale odsuwam kratę i kręcę się po zakrzaczonym cmentarzu. Wśród grobów stoją kamienne resztki, pewnie kaplicy albo domu pogrzebowego, oraz dzwonnica parawanowa.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Pora wracać. Na stopa znowu muszę trochę poczekać, ale głównie z powodu zmniejszonego ruchu. Zabiera mnie trzeci lub czwarty samochód - dziewczyna z jeszcze innym podwózkowiczem jedzie do Daliowej, gdzie kupuje swojskie sery.
- A skąd dzisiaj podróżujesz? - zagaduje mnie.
- Z Jaślisk.
Chwila konsternacji.
- Ale... to chyba nie w tym kierunku teraz powinieneś łapać, przed nami właśnie są Jaśliska!
- Moje drogi są trochę pokręcone - śmieję się.

Wychodzę na rogatkach Daliowej, obok przydrożnego krzyża i zabieram się za czekanie...
Obrazek
Obrazek

Przejeżdża radiowóz - widzieli mnie już w Króliku, więc teraz przypatrują się podejrzliwie. Kij im w oko. Trzeci autostop zjawia się dość szybko i ponownie są to ludzie z Sosnowca.
- To oznacza, że nie jesteśmy tacy źli - mówi dziewczyna z wozu :P.
Tak się składa, że jadą aż do Zyndranowej i nawet pod chatkę. Mógłbym więc zabrać się z nimi aż do samego końca, ale po co? W końcu nigdzie mi się nie spieszy - jak wielokrotnie sobie powtarzam. Wolę wysiąść w Tylawie (ruś. Тылява, ukr. Тилява) i zjeść obiad oraz napić się czegoś zimnego w zajeździe.
Obrazek

Do Zyndranowej ruszyłem dopiero dwie godziny później. Przeszedłem kilometr asfaltem i skorzystałem z czwartego tego dnia autostopu - pani z Krakowa, która przeprowadziła się w te okolice, postanowiła mi ulżyć widząc maszerującego z ciężkim plecakiem i jeszcze z reklamówką z zakupami w ręku :)...

Re: "Przecież nigdzie mi się nie spieszy" - Beskid Niski, dorzecze Jasiółki.

: 10 września 2020, 16:38
autor: Pudelek
Zyndranowa (Зындранова) to moja ulubiona wioska Beskidu Niskiego. Zawsze zaglądam tam z wielką przyjemnością. Tym razem po raz pierwszy udało mi się do niej dotrzeć stopem - pani mieszkająca do niedawna w Krakowie wysadziła mnie przy nowym moście na Pannie.

Chatka i baza namiotowa SKPB Rzeszów (też moja ulubiona) leży półtora kilometra dalej, niemal na samiutkim końcu miejscowości. Tłumów nie ma, ale i tak nie mogę spać w środku, bo nie zarezerwowałem wcześniej noclegu, a pojedynczym turystów nie udostępniają całych pokoi. Takie zasady w czasie epidemii, o których wiedziałem wcześniej i całkowicie zaakceptowałem, świadomie się nie zapowiadając. To i tak lepiej niż w przypadku kilku innych obiektów "studenckich" w Beskidach, które poszły na łatwiznę i w ogóle się nie otworzyły.

Rozbijam namiot na trawie za budynkiem obok czterech innych. Twarz jednego z poznanych chłopaków wydaje się znajoma.
Obrazek

Okazuje się, że to Dominik, który cztery lata temu prowadził grupę kursantów SKPG Kraków i spotkaliśmy się w Zawadce Rymanowskiej. Teraz bawi się tu zupełnie prywatnie wraz z kumplami.

Tymczasem na południu zaczyna się niepokojąco ściemniać. Wkrótce słyszymy odgłosy silnej burzy, walącej w słowacką ziemię.
Obrazek
Obrazek

Nas tylko trochę postraszyło chwilowymi, niezbyt mocnymi opadami, lecz na Słowacji lało ponoć potężnie.
Obrazek

Gdy na zegarku pojawiła się 19-ta, postanowiłem przejść się do sklepu. Niebo, wyczyszczone przez burzę, nabrało soczystych kolorów i oświetlało okolicę.
Obrazek

Sklep w Zyndranowej działa tylko rano i wieczorem - "po dojeniu", a więc godzina otwarcia jest płynna. Zawsze kręciło się przy nim sporo osób, ale tym razem panuje cisza.
Obrazek

Wybór na półkach chyba niewiele lepszy niż za komuny, o działającej lodówce można zapomnieć. O jakiejś reklamówce lub torbie również. Chciałem kupić na wieczór flaszkę smakową, ale wysokich procentów już nie sprzedają, bo miejscowych nie interesowały. Dziwne. Nie narzekam jednak - biorę lekko ciepłego sikacza i siadam na werandzie z widokiem na pustą drogę i przystanek, gdzie z rzadka dociera jakiś autobus. Uwielbiam ten klimat, a że nigdzie mi się nie spieszy, spędzam kwadranse na gapienie się przed siebie. Ruchu prawie brak, przemknął tylko rowerzysta i pomachał mi ręką oraz przed samym moim odejściem pojawił się samochód znajomego od sprzedawcy.
Obrazek

Podczas powrotu zaczyna się powoli ściemniać.
Obrazek

Chłopaki z Krakowa rozpalają ognisko pod obszerną i wygodną wiatą. Każdy wrzuca coś na ruszt, a oni mają nawet rzemieślnicze piwa chłodzone w strumieniu, więc z przyjemnością częstuję się jednym z nich.
Obrazek
Obrazek

Rozmowy, śmiechy, śpiewy, słuchanie muzyki (głównie Krzysztofa Krawczyka :D) przerywa około 22.20 awantura. Oprócz nas na polu śpi jeszcze jedna parka. Ustawili swój ogromny namiot tuż obok wiaty, dosłownie ze dwa metry od jej granic. I teraz mają pretensje, że oni nie mogą zasnąć, bo my się bawimy! Mogli go rozbić nad paleniskiem! Bo pole nie jest naszą własnością! Tymczasem wygląda na to, że zostało własnością ich... Ostatecznie odpuszczamy i przenosimy się na ławki od drugiej strony chatki, na tarasie przy wejściu, gdzie zamontowano huśtawki. Siedzi tam również bazowa (lepiej mi pasuje chatkowa, lecz wszyscy używali pierwszej wersji), która mówi do mnie groźnym tonem:
- Teraz proszę, abyście wszyscy poszli już spać!
Zrobiłem tak głupią minę, iż cała ekipa wybuchnęła śmiechem. To oczywiście żart, integrujemy się jeszcze długo i dzielnie bronimy przed wirusem.
Obrazek

Czwartkowy poranek jest bezchmurny i temperatura szybko idzie w górę. Niektórzy postanowili nawet nie kłaść się do namiotów.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Każdy niespiesznie zajmuje się swoimi sprawami. Pojawił się także pies z sąsiedztwa, który bardzo chce być głaskany, a i żarciem nie pogardzi.
Obrazek
Obrazek

Krakowiacy ruszają do Jaślisk nowo wytyczonym niebieskim szlakiem chatkowym, natomiast ja wymyśliłem sobie dość pokręconą trasę: wieczorem muszę dotrzeć do Zawadki Rymanowskiej, zahaczyłbym jeszcze o Duklę, ale chciałbym dodatkowo zobaczyć cerkiew w Chyrowej i pustelnię św. Jana. Przypomina to wybieranie się z Górnego Śląska do Warszawy przez Berlin ;). Żeby zrealizować ten plan będę musiał skorzystać z podwózek, ale nie mam wątpliwości, że mi się uda.

Chatkę opuszczam niezbyt wcześnie, gdyż dopiero o 10:30. Ale przecież nigdzie mi się nie spieszy, mam calutki dzień - pogody i ciepły, wręcz upalny. W Zyndranowej mijam kolejno: katolicką kaplicę, prawosławną cerkiew oraz Skansen Kultury Łemkowskiej.
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Problem jest taki, że nie mija mnie nikt ze zmotoryzowanych. Żadnego ruchu w interesującą mnie stronę! Nawet przy skansenie puściutko. Dopiero po opuszczeniu wioski w lesie pojawia się jedno auto, drugie, lecz wyprzedzają mnie na przyspieszonym gazie...
Obrazek

W połowie drogi między Zyndranową a Tylawą zatrzymuje się... bazowa!
- Gdybyś poczekał, to miałbyś podwózkę spod chatki - woła ze śmiechem. No tak, ale godzinę wcześniej nawet ona nie wiedziała jeszcze, że gdzieś pojedzie. Zabiera mnie ze sobą i wysadza w Tylawie (Тылява), a sama ściąga z bagażnika rower i rusza na trasę w kierunku Olchowca.

W zajeździe zjadam zupę i wypijam piwo, po czym udaję się zobaczyć dawną cerkiew greckokatolicką. Ironią losu jest fakt, że w miejscowości, gdzie zaczęła się schizma tylawska, prawie nie ma obecnie ani prawosławnych, ani unitów. Cerkiew tych drugich służy dziś jako kościół katolicki, a świątynię prawosławną rozebrano i pamiątką po niej jest nieduża kaplica. Wokół cerkwi/kościoła przetrwało kilka starych nagrobków - smętne resztki dawnego cmentarza.
Obrazek
Obrazek

Z Tylawy jedna z dróg odbija w kierunku Chyrowej, staję więc za skrzyżowaniem z chęcią łapania stopa. Miejsce jest niezbyt wygodne, gdyż brak tu pobocza, ale prawdziwy problem jest ten sam, co w Zyndranowej - brak ruchu! Tym razem kompletnie, przez kwadrans nie pojawia się nic! Niby czasu mam nadal dużo, lecz zaczynam się niecierpliwić... A jeśli będę tak tkwił aż do popołudniowych powrotów z pracy?? Może zrezygnować i pojechać od razu do Dukli? Niee, to byłaby kapitulacja! Spoglądam na mapę. Do Chyrowej mam dziewięć kilometrów asfaltu, bardzo nie chciałbym ich teraz pokonywać piechotą. Może jednak nie będę miał wyjścia?

Zarzucam plecak i ruszam przed siebie. Po kilkuset metrach z jednego z gospodarstw wyjeżdża samochód i... zatrzymuje się! Kobieta podwiezie mnie co prawda tylko 1/3 trasy, do Mszany (Мшана), lecz to już jakiś postęp.

Wychodzę przy zabudowaniach byłego PGR-u. Większość budynków to ruina, w kilku działa hodowla kóz, których sery zostały wpisane na listę "produktów tradycyjnych". Wyblakłe napisy przypominają, że przez pewien czas (w latach 80. ubiegłego wieku) gospodarstwa należały do Igloopolu, a konkretnie był to jeden z zakładów rolnych "Igloopol-Pektowin" z siedzibą w Jaśle. Po 1989 roku ogromny kombinat mający filie na terenie całej Polski trafił szlag...
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Mszanę, jak prawie wszystkie wioski Beskidu Niskiego, zamieszkiwali Łemkowie. W większości wyjechali stąd lub ich wywieziono do ZSRR już w 1945 roku, a w ich miejsce przybyli Polacy ze zniszczonej Huty Polańskiej. Zniszczeń miała doznać też Mszana, lecz chyba nie aż tak wielkich, skoro osiedlili się tu sąsiedzi zza góry. Pamiątką po dawnych mieszkańcach są pojedyncze drewniane chaty oraz trochę krzyży przydrożnych w górnej części miejscowości.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Sto lat temu Mszana była greckokatolicka, potem w wyniku schizmy stała się niemal wyłącznie prawosławna, zatem musiały istnieć dwie świątynie. Cerkiew unicka stanowiła unikatową konstrukcję drewnianą z murowanymi fragmentami wnętrza i spłonęła w latach 60. XX wieku. Kaplicę prawosławną mieli podobno rozebrać żołnierze radzieccy. Cerkwisko znajduje się nad tym białym budynkiem, który wygląda jak normalny dom mieszkalny, a to filialny kościół katolicki.
Obrazek

W pewnym momencie widzę nadjeżdżającą z góry... bazową! Przejechała bardzo błotną trasę i wraca do auta w Tylawie. A ja znowu spotykam ją w momencie, kiedy nie umiem złapać stopa! Mijają kolejne kilometry, coś tam jeździ (konkretnie to trzy sztuki), ale nic to nie daje. Nawet niewielkie koniki patrzą na mnie spode łba.
Obrazek
Obrazek

Przeszedłem około 4 kilometrów i zdążyłem minąć tabliczkę graniczną miejscowości. Zabudowania się skończyły, zaczęło podejście i widoki na okolicę i właśnie wtedy zatrzymała się babka wracająca z grzybobrania.
- Normalnie bym pana nie podwiozła - mówiła przestawiając koszyki pełne darów lasu. - Ale widziałam jak pan robi zdjęcia, a ja też bardzo lubię fotografować.
No proszę, jednak aparat przydaje się nie tylko do utrwalania przeszłości ;).
Zamiłowanie do fotografii zaowocowało dodatkowo tym, iż "wypuściła" mnie w miejscu, skąd najlepiej widać cerkiew w Chyrowej (Гирова). Faktycznie, ujęcia na dolinę Iwielki niczego sobie.
Obrazek
Obrazek

Hyrowa (tak do 1968 roku nazywała się w języku polskim) była areną niezwykle zaciętych walk w czasie operacji preszowsko-dukielskiej w 1944 roku. Wehrmacht i Armia Czerwona wraz z sojusznikami ścierali się tu zagonami pancernymi, a straty po obu stronach były tak duże, że okolicę określano po wojnie jako Dolina Śmierci (Słowacy mają swój odpowiednik po tamtej stronie). Wieś spłonęła, ale teren zdobyły w końcu oddziały czechosłowackie. Rusinów wywieziono do Sowietów i na Ziemie Wyzyskane, przetrwała cerkiew greckokatolicka (choć podobnie jak w Mszanie zdecydowana większość Łemków przeszła na prawosławie). Na cmentarzu nagrobki z ruskimi krzyżami mieszają się z nowymi, polskimi.
Obrazek

Chyrowska cerkiew Opieki Bogurodzicy pochodzi z XVIII wieku. Miała szczęście, bo jeszcze kilkadziesiąt lat temu rozważano rozbiórkę niszczejącego obiektu, ale doczekała się remontu. Funkcjonuje jako katolicki kościół filialny.
Obrazek

Docierając tu zrealizowałem pierwszy punkt ze swojego planu. Jestem zadowolony, ale nie sądziłem, że zabierze mi to tyle czasu! Wracam z powrotem na górę do drogi i zastanawiam się nad dalszym postępowaniem: czy pójść na łatwiznę i dostać się znowu do Tylawy czy jednak ruszyć na szlak? Zdecyduje kierowca samochodu, o ile takowy się zatrzyma.
O dziwo, tym razem poszło szybko - zza zakrętu wyskoczyło czarne, wypasione BMW ze studentem zaocznym za kierownicą.
- Jadę do Olchowca - rozłożył ręce w przepraszającym geście. - Więc mogę zawieść jedynie na skrzyżowanie.
No i sprawa rozwiązana - rozdroże dróg to jednocześnie przełęcz, przez którą biegnie czerwony szlak w kierunku pustelni św. Jana. Tu drobna, lecz ważna uwaga: na niektórych starych mapach wyznaczony jest inny jego przebieg, obok cerkwi i od razu w kierunku szczytu, ale to już przeszłość.
Obrazek
Obrazek

Początek podejścia to teren budowy szerokiej, nowej drogi prowadzącej donikąd. Pewnie będzie się nią elegancko zwozić drewno. Na szczęście można ją obejść bocznymi ścieżkami. Następnie godzina nudy: do góry, stabilizacja wysokości terenu, trochę w dół, trochę w górę i mocno w dół. 99% w lesie, praktycznie brak jakichkolwiek widoków, więc poruszam się dość szybko, bez zbędnych zatrzymywań. Spotykam kilkoro turystów, niektórzy z błagalnym wzrokiem pytają się, czy teraz będzie z górki, czy w dół. Przy okazji kolejna uwaga - w pewnym momencie miałem zetknąć się z odbiciem żółtego szlaku do Dukli, ale w ogóle go nie zauważyłem.
Obrazek

Pustelnia św. Jana z Dukli często przedstawiana jest jako spora atrakcja turystyczna. Hmm, pozwolę sobie mieć bardzo przeciwne zdanie.
Rzeczywiście św. Jan w miejscu tym przez pewien okres pełnił żywot pustelnika, a po jego beatyfikacji wzniesiono w 18. stuleciu kaplicę - obecna to numer trzy, w stylu neogotyckim. Obok niej stoi drewniany "Dom Pustelnika", czyli chyba coś w rodzaju domu rekolekcyjnego z sentencjami Jana Pawła przywieszonymi do ścian. Niestety, nie przekroczyłem jej progu, bo za drzwiami stał gruby, mokry facet w samych kąpielówkach, który właśnie wycierał całe ciało ręcznikiem! Nie do końca byłem pewien, czy to striptiz czy może właśnie brał kąpiel (ale w korytarzu??), a może po prostu jest potężnie spocony, lecz obraz ten skutecznie zniechęcił mnie do wejścia. Oprócz grubasa przy domu kręcili się jacyś robotnicy, na barierkach suszyły się dywany, a bernardyn (zakonnik, nie pies) opowiadał dwóm osobom o gąsienicach czołgowych.
Obrazek

Do sanktuarium podchodzą kolejni ludzie, część z dużymi plecakami, pewnie robią GSB. Słysząc zachwyty nad tym miejscem pragnę szybko się oddalić, uzupełniając przedtem zapasy smacznej i lodowatej wody w źródełku wyciekającym spod kościoła. Owo źródło to właściwie największy plus mojej wizyty.
Obrazek

Jeśli ktoś chciałby specjalnie tutaj przybyć albo nadłożyć drogi to nie warto! Pod względem architektonicznym to żadne cudo. Pod względem religijnym także trudno o skupienie i wzniosłą atmosferę, zwłaszcza po zderzeniu z facetem w kąpielówkach. Liczyłem chociaż na jakieś panoramy, lecz były one bardzo ograniczone.
Obrazek

Dopiero w końcowym odcinku szlaku na jedynej polanie można podziwiać górki z najbliższej okolicy: Piotrusia i Ostrą, a także zarośniętą Cergową.
Obrazek
Obrazek

Staję na przystanku i w ramach testu próbuję złapać stopa w kierunku Dukli. Test wyszedł znakomicie, bowiem już po chwili wchodziłem do terenówki, która przed minutą zabrała dziewczyny schodzące, podobnie jak ja, z sanktuarium. Nie minął kwadrans i byłem przy ratuszu w Dukli :).
Obrazek

Oczywiście kieruję się do jedynej działającej w mieście restauracji, na rynku. Lokal ten opisywałem już wielokrotnie, jak dla mnie to miejsce zmarnowanych szans. Mogli być legendą, lecz z każdym rokiem coraz głośniej słychać negatywne głosy klientów. Ludzie narzekają na słabą obsługę, bardzo długie czasy oczekiwania, wątpliwe wartości smakowe i jakościowe produktów, menu nie zgadzające się z rzeczywistością i właściciela. Ten postanowił się dostosować, gdyż od pewnego czasu na każdą krytykę w internecie odpowiada hasłami takimi jak:
"Młoda pani może nie zmęczona życiem ale na pewno znudzona, a do tego wcale nie głodna, ale za to wkurwiona na cały świat, (...) co ci ludzie mają w głowach" - o pewnej kobiecie, "Istny bełkot (...), żenada (...), widać trafiła się damulka" - o innej, "Kolejna fanka kuchennych rewolucji" - to jedno z łagodniejszych. Polecam poczytać opinie na google maps ;).
Niestety, brak konkurencji bardzo rozleniwia. Nauczony doświadczeniem z ubiegłego roku (czekałem godzinę na żarcie, a okazało się, że moje zamówienie gdzieś przepadło, nie usłyszałem nawet "przepraszam") zamówiłem jedynie zupę. No i piwo, bo te mają ciągle znakomite. Wersja pszeniczno-mangowa była tak pyszna, iż wychyliłem ją w kilka łyków, a dodatkowo kazałem sobie nalać na wynos do butelki po wodzie.
Obrazek

Było przed 18-tą, kiedy zrobiłem ostatnie zakupy i wyszedłem na Trakt Węgierski, czyli szosę prowadzącą w kierunku Barwinka. Założyłem sobie, że stopa będę łapał w miejscach bezpiecznych, czyli przede wszystkim na przystankach autobusowych. Zakładam, że na każdym spędzę maksymalnie pięć-dziesięć minut i w razie niepowodzenia pójdę dalej. Najpierw jednak zajrzałem na położone w pewnym oddaleniu od centrum Dukli dwa cmentarze żydowskie. Do niedawna nawet nie wiedziałem, że takowe tam są... Mało kto dziś o tym pamięta (a raczej prawie nikt nie chce pamiętać), że pod koniec XIX wieku w miasteczku Żydzi stanowili ponad 80% mieszkańców.
Obrazek

Starszą nekropolię założono w XVIII wieku, nowszą w kolejnym stuleciu. Istniał również dom przedpogrzebowy, z którego pozostały jedynie dolne części ścian. Na obu kirkutach przetrwało w sumie kilkaset macew.
Obrazek
Obrazek

Ktoś pożydził na nową tablicę i użył starej zakazującej wysypywania śmieci.
Obrazek

Ruszam dalej. Na pierwszy przystanek trafiam już za granicami miasta, w Lipowicy. Ruch aut jest masakryczny, jak to na głównej przelotówce. Dominują tiry pędzące na Słowację, do tych nawet nie próbuję machać. Mijają minuty, zabieram toboły i maszeruję przed siebie. Na szczęście droga ma pobocze, inaczej musiałbym się chyba chować w rowach, aby uniknąć rozjechania.

Następna mieścina to Nowa Wieś. Próbuję na jednym przystanku, próbuję na drugim, obok kamieniołomu. Nic z tego. Wybiegnę w przyszłość i od razu napiszę, że nie udało mi się złapać podwózki przez całe 7 kilometrów! Przejechała koło mnie setka, może dwie setki samochodów, ale nikt się nie zatrzymał. To dość częsta sytuacja na tak ruchliwych odcinkach - po pierwsze każdy kierowca myśli tylko o tym, żeby jak najmocniej dociskać gaz, każdemu się spieszy, po drugie każdy uważa, że przecież podwieźć może ktoś inny, tyle tu innych wozów...
Obrazek

Po półtorej godzinie docieram do Trzciany i skręcam w lewo, gdzie za Jasiółką zaczyna się Zawadka Rymanowska (Завадка Риманівська). Tam, jak podejrzewałem, nie mam żadnego problemu ze złapaniem okazji: pojawia się pierwszy samochód i od razu wskakuję do środka. Rodzice z małym dzieckiem, odpoczywający w ośrodku w Abramowie, podwożą mnie prosto pod chatkę SKPB Lublin.

Tutaj klimat również przyjazny, ale jednak różniący się od tego w Zyndranowej: sporo osób, dominują rodziny z mocno nieletnimi. Efekt łatwego dojazdu, położenia tuż przy drodze i bliżej szeroko rozumianej cywilizacji. Tak było zawsze: Zyndranowa to głównie plecakowcy, niespokojne duchy, indywidualni wędrowcy, a Zawadkę wypełniali ci, którzy chcieli spędzić tani urlop z potomstwem...

Tym razem rezerwowałem sobie nocleg wcześniej, więc mam miejsce w chacie, w pokoju wieloosobowym. Na zewnątrz płonie ognisko, w ciemne niebo lecą dźwięki gitary i śpiewów. Każdy wieczór podczas tego wypadu był inny, każdy fajny. Na dokładkę słuchamy filozoficznych rozważań młodych mam na temat ich pociech (...wyobrażam sobie je jako fasolkę, pojawia się już ukształtowana i wystarczy tylko podlewać...), z którymi najbardziej żywo dyskutują obcy faceci ;).
Obrazek

Ostatni poranek jest chmurny, jak mój nastrój - człowiek cholernie nie chce opuszczać Beskidu. Fotografuję nową chatkową podłogę, pakuję się i niechętnie sunę w kierunku drogi krajowej, gdzie jeżdżą busy na Duklę i dalej na Krosno.
Obrazek
Obrazek

Zatrzymuję się jeszcze na chwilę na moście i patrzę na Jasiółkę. Towarzyszyła mi w tym roku codziennie, zaczynając od noclegu na Jasielu, poprzez Jaśliska i potem w tej okolicy. I na tym kolejna przygoda się kończy...
Obrazek