Big in Japan, czyli jeden dzień na Okinawie, Japonia
: 03 lutego 2020, 7:03
Big in Japan, czyli jeden dzień na Okinawie, Japonia, marzec 2019
Tym razem relacja mniej górska, nieco egzotyczna, z wieloma przygodami, bardzo pouczająca, mocno refleksyjna i … znacznie spóźniona .
Odwiedzając w marcu 2019 Tajwan (po raz piąty) miałem już wszystko dokładnie zaplanowane.
Pracę w firmie naszych tajwańskich kooperantów skończyliśmy w piątek, sobotę miałem wolną a lot powrotny dopiero w niedzielę późnym popołudniem.
Korzystając z okazji – bo może kolejnej nie będzie – wymyśliłem sobie rzecz nieco szaloną: jednodniowy wypad do … Japonii, a konkretnie na Okinawę, oddaloną o 1,5 godziny lotu z Tajpej.
Można tam dolecieć lokalnymi tanimi liniami lotniczymi, co wychodziło porównywalnie jak lot Wizzem czy innym Ryanem z Katowic Pyrzowic do powiedzmy Sztokholmu czy innego Dusseldorfu.
Plan był nieco napięty: wylot z Tajpej o 6:00 rano, a powrót z Okinawy o 20:30.
W podróż zabrałem zatem tylko bagaż podręczny – mały plecak z lustrzanką i kamerą. I jedną koszulkę na zmianę w razie potrzeby. No i książkę na lot i czekanie na lotnisku.
Wszyscy moi tajwańscy przyjaciele nieco dziwili się temu co wymyśliłem, ale mocno kibicowali w moich zamiarach.
Jednak ciekawie zaczęło się już rano na lotnisku w Tajpej – większość Tajwańczyków, jak ustaliłem podczas rozmowy ze stojącą za mną sympatyczną Tajwanką, lata na Okinawę na kilka dni na zakupy.
Zabierają zatem duże, ale puste walizki i spędzają kilka dni na intensywnych zakupach.
Jest to z jednej strony kwestia cen ale z drugiej – zupełnie innego asortymentu dostępnego w Japonii.
Niestety ja wzbudziłem duże podejrzenia personelu lotniskowego (byłem zresztą jedynym białym w samolocie na trasie Tajpej – Okinawa) – gdy powiedziałem że mam tylko bagaż podręczny a w dodatku lecę na jeden dzień, zostałem … zabrany na kontrolę osobistą na zaplecze.
No nie powiem, mimo że nic nie miałem na sumieniu to mocno się spociłem.
Rozebrali mnie do bielizny, dokładnie przeszukali, dodatkowo prześwietlili, przetrząsnęli cały plecak a na końcu zostałem jeszcze … obwąchany przez psa do wykrywania narkotyków !!!
Chociaż trzeba przyznać, że wszystko odbyło się w największą kulturą i szacunkiem dla mojej osoby. Na końcu zostałem grzecznie przeproszony i poza kolejką wprowadzony już poza strefę kontroli osobistej (bo już mnie dokładnie sprawdzili).
Lot upłynął szybko, ale niespokojnie – przez ostatnie dwadzieścia minut były naprawdę straszliwe turbulencje. Lądowanie w Naha na Okinawie jest ciekawe, bo pas sięga nieco dalej w ocean na takiej specjalnej grobli.
Okazało się, że to nie koniec zabawy w kontrole – japoński oficer imigracyjny kazał mi poprawić formularz na wizę wjazdową do Japonii, bo nie wypełniłem rubryki „Place of your stay in Japan”. Wyjaśniłem, że nie zatrzymuję się w żadnym hotelu ani u nikogo na miejscu, bo … dzisiaj wieczorem wracam z powrotem na Tajwan. Po raz kolejny wzbudziło to mocne podejrzenia (szpieg czy przemytnik narkotyków ?) i skończyło się kolejną kontrolą osobistą. Tym razem wiedziałem już czego się spodziewać, więc podszedłem do tego bardziej spokojnie. Procedura była niemal identyczna jak w Tajpej, ale zamiast pieska mieli elektroniczny wykrywacz narkotyków (!!!) jak mi to potem wyjaśnili. No jednak Made in Japan to nie jest pusty slogan.
Najpierw jednak podróż autobusem z bocznego terminala (remont) do terminala głównego.
Autobus kolorowy; zwróćcie uwagę na groźną minę kierowcy (w lusterku):
Na lotnisku też kolorowo od kwiatów – są po prostu wszędzie:
Po wszystkim pobrałem japońskie pieniądze i wsiadłem do taksówki.
Tutaj kilka słów wyjaśnienia – długo zastanawiałem się nad konkretnym celem do zwiedzenia na Okinawie. Ponieważ miałem do dyspozycji tylko kilkanaście godzin, a musiałem mieć rezerwę na nieprzewidziane zdarzenia, to rozważając wszystkie z i przeciw, decyzja mogła być tylko jedna.
Muzeum i park pamięci poświęcony bitwie o Okinawę. Mieszczący się dokładnie na polu tej strasznej bitwy, na wybrzeżu.
Trochę wcześniej poczytałem o tej jednej z decydujących bitew II Wojny Światowej, ostatniej na tak duża skalę na Pacyfiku, która miała miejsce między 1 kwietnia a 21 czerwca 1945 (tak, tak, to tylko w Europie II WŚ skończyła się w maju 1945).
W bitwie po stronie Aliantów, głównie Amerykanów wzięło udział:
- ponad pół miliona żołnierzy,
- 1300 okrętów (!!!),
- 400 czołgów
- 500 samolotów.
Wykrwawieni Japończycy z kolei wystawili:
- 130 tys. żołnierzy,
- kilkadziesiąt czołgów,
- 1000 samolotów
Amerykanów zginęło ponad 12 tysięcy, ale Japończyków aż 130 tysięcy.
W dodatku w wyniku używania cywilów jako żywych tarcz (o czym dalej), masowych samobójstw spowodowanych psychozą i osobliwie pojmowanym honorem i oddaniem cesarzowi, zginęło ponad 140 tysięcy ludności cywilnej (o tym również nieco dalej).
Tak więc pojechałem z taksówkarzem te 25 km tam, gdzie się to działo 74 lata temu.
Tu jeszcze mała dygresja odnośnie samochodów, bo było to dla mnie ciekawe doświadczenie,
Wiadomo wszem i wobec, że Japonia motoryzacją stoi a słowo Toyota jest znane chyba na całym świecie. Jest to zresztą ulubiona marka samochodów terenowych wykorzystywanych przez ISIS …
Nauczony moimi doświadczeniami w tym względzie z mojej wizyty w Korei Płd. wiedziałem wprawdzie, że w Japonii powiniem się spodziewać nieco innych japońskich samochodów niż u nas, ale o takich modelach nigdy nie słyszałem …
No to po kolei:
Honda Freed
Honda Fit
Honda Life
Mazda Demlo
Nissan Serena
Nissan Moco
Toyota Aqua
Toyota Comfort
Toyota Vitz
Toyota Crown
Toyota Premio
Toyota Regius
Suzuki Palette
Przyznać się proszę, kto z Was znał chociaż jeden z tych modeli ?
Jak wyglądają, to można sobie wygooglować.
Najwięcej – i największych – jest Toyot, praktycznie wszystkie taksówki to Toyoty, zwłaszcza – wyglądające jak luksusowe Mercedesy – Toyoty Comfort albo Crown.
Co do motoryzacji jeszcze, to w Japonii obowiązuje ruch lewostronny, więc trochę nieswojo się czułem na początku.
Taksówki mają bardzo komfortowe, w zasadzie wyłącznie duże, przestronne limuzyny.
Wewnątrz jest bardzo czysto i jakby luksusowo.
Jedna rzecz szczególnie mnie zadziwiła – podchodząc do taksówki nie trzeba otwierać drzwi, a Pan taksówkarz nie wysiada, żeby nam je otworzyć, ale wciska specjalny przycisk, który steruje małym elektrycznym siłownikiem otwierającym nam drzwi przed nosem. Bardzo elegancko – tutaj zdjęcie jak to wygląda.
Niestety problemem jest to, że praktycznie nigdzie nie ma terminali do kart płatniczych, co sprawiło, że musiałem z taksówkarzem podjechać kilka km do „atiema” (jak to wymawiał Pan złotówa, przepraszam, Pan Yen), czyli bankomatu.
Tych ostatnich też jak na lekarstwo – na całym lotnisku Naha (uwaga – to jest port międzynarodowy) było ich raptem trzy sztuki a żeby do nich się dostać musiałem dreptać przez pół lotniska i kilka pięter.
Taksówkarze, żeby już ten temat wyczerpać to w zdecydowanej większości starsi, bardzo starsi panowie – mój drugi wyglądał na jakieś 90 lat … Bardzo uprzejmi, uśmiechnięci i bardzo energiczni. Problem jedynie w ich słabej (lub wcale) znajomości angielskiego.
Jeden z nich mówił nieco lepiej i zrobił mi jeszcze gratis małą wycieczkę objazdową, żeby pokazać gdzie mieszka .
No ale do rzeczy …
Muzeum, którego oficjalna nazwa brzmi „Okinawa Prefectural Peace Memorial Museum” zajmuje bardzo duży teren położony na stromych klifach tuż nad oceanem. Tworzy dość specyficzny kompleks składający się z głównego budynku (dość rozległego z wieloma salami i niezwykle ciekawą ekspozycją), parku pamięci w postaci granitowych płyt z wyrytymi dziesiątkami tysięcy nazwisk poległych, położonymi wśród niskich drzewek – robi to wstrząsające wrażenie (porównywalne chyba tylko z wizytą na cmentarzu wojennym na polu bitwy pod Ypres, gdzie byłem w 2013 roku), oraz bardzo długiego ciągu kapliczek, pomników i pomniczków ciągnących się wzdłuż wybrzeża i sięgających dżungli, kończących się na wzgórzach na nad-oceanicznych klifach.
Wszechobecna zieleń jest naprawdę intensywna, soczysta – coś wspaniałego.
W sklepiku przy wejściu do muzeum jest jeszcze bardziej kolorowo – aż razi w oczy; takie kolorowe łańcuchy w formie origami:
Eskpozycja robi wrażenie – jest tu dużo zdjęć poległych żołnierzy, spalonych zwłok, są artefakty w postaci pocisków, broni, hełmów.
Są oryginalne ruiny zabudowy, przywiezione tutaj z wielu miejsc, są odtworzone jaskinie, gdzie szukali schronienia cywile i gdzie japońscy żołnierze popełniali masowe samobójstwa (co można zobaczyć m.in. w wojennych filmach Clinta Eastwooda).
Jest sala pamięci z zachowanymi wspomnieniami tych, co przeżyli to piekło. Tutaj było najwięcej ludzi – spotkałem wyłącznie Japończyków.
Są odtworzone koszary armii amerykańskiej (wraz z bazą bombowców B52) i nawet w skali 1:1 amerykański klub-kantyna „New York” oraz sklep (też skala 1:1) z zaopatrzeniem dla armii USA, okupującej po wojnie Okinawę.
Do dzisiaj zresztą jest tutaj największa zagraniczna baza wojskowa USA (nie liczę wyspy Guam, bo ta – chociaż baza większa – jest terytorium USA).
Wszystko dość dokładnie objaśnione, opisane i skomentowane w języku angielskim.
I tak po jakichś dwóch godzinach zwiedzania i czytania zaczęło we mnie narastać nieodparte wrażenie, że tak słowo za słowem, zdanie za zdaniem, tablica za tablicą Japończycy za pomocą tego muzeum uprawiają coś w rodzaju swojej własnej polityki historycznej.
Tak nienachalnie, delikatnie, ale konsekwentnie przedstawiają się jako …. ofiary (a nie współsprawcy) II Wojny Światowej, wybielają swoje winy pisząc np. o tym, że „w latach przedwojennych w otoczeniu cesarza Japonii pojawili się „agresywni militaryści”, którzy nakłonili cesarza do militaryzacji i „włączenia” się w lokalne konflikty zbrojne wobec Chin i Korei”. O Pearl Harbor nic, o masakrze nankińskiej (nieznających odsyłam do źródeł, choćby do Wiki) ani słowa, o okupacji Korei oraz Tajwanu i Chin kontynentalnych – żadnej wzmianki. Tylko ciągle o najeździe USA, ataku amerykańskiej armii, hekatombie japońskiej ludności cywilnej itp.
Takie to wszystko dość znajome – trochę jak u naszego zachodniego sąsiada, prawda ?
Ostatnio zacząłem lekturę przerażającej książki dokumentalnej nieżyjącej już amerykanki chińskiego pochodzenia Iris Chang (urodziła się i spędziła całe życie w USA) pt. „Historia zapomnianego ludobójstwa. Rzeź Nankinu”. Książka opisuje masakrę cywilnej ludności Nankinu (Chiny kontynentalne), dokonaną w 6 tygodni od 13 grudnia 1937 przez wojska japońskie. Japończycy w bardzo brutalny sposób (do wyczytanie i zobaczenia w necie) wymordowali (w niecałe 1,5 miesiąca) od ćwierć miliona do 350 tysięcy chińczyków z Nankinu.
Jak pisze Iris Chang „(Japończycy) kamuflowali rolę narodu w wywołaniu wojny, kultywując mit, iż Japończycy byli ofiarami, a nie sprawcami II wojny światowej. Groza, która dotknęła Japończyków wraz z atomowymi bombardowaniami Hiroszimy i Nagasaki, pomogła mitowi zastąpić historię”.
W innym miejscu Iris Chang pisze: „Japończycy jako naród chronili, pielęgnowali i podtrzymywali swoją zbiorową amnezję – wręcz negację – kiedy konfrontowano ich z zapisem własnego postępowania w tamtym okresie”.
Niestety w tym muzeum było to dość mocno odczuwalne …
Są też opisy łamania praw człowieka przez wojska okupujące Okinawę po II wojnie światowej:
Po zwiedzeniu wystawy wychodzę na zewnątrz i ruszam do wspomnianego parku pamięci, zorganizowanego w postaci granitowych płyt z wyrytymi dziesiątkami tysięcy nazwisk poległych, położonymi wśród niskich drzewek – robi to wstrząsające wrażenie (porównywalne chyba tylko z wizytą na cmentarzu wojennym na polu bitwy pod Ypres, gdzie byłem w 2013 roku.
Uwaga – dla tych, którzy mogą się zastanawiać, dlaczego na tym ostatnim zdjęciu ze zbliżeniem jednej z płyt powtarzają się wielokrotnie te same znaki na początku – małe wyjaśnienie.
W Japonii, podobnie jak w Chinach, Korei i na Tajwanie (krąg tzw. starej tradycyjnej kultury chińskiej), zapisuje się najpierw nazwisko a potem imię danego człowieka. Np. Czang Kaj-Szek miał na nazwisko „Czang” (jego syn to Chang Czing-Kuo), a Mao Zedong miał na nazwisko Mao, obecny prezydent Chin to Xi Jinping (o nazwisku „Xi”). Dlatego też na tych płytach wymienione są całe rodziny, stąd też początkowe znaki oznaczające nazwiska powtarzają się tyle razy.
Potem, mimo niesprzyjającej aury decyduję się na dalszą wzdłuż wspomnianych pomników w dżunglę i na okoliczne wzgórza. Jest w miarę ciepło, ale bardzo mocno wieje i jest duża wilgotność. Zapach dżungli i oceanu jest niesamowity. Przez jakieś 3 godziny wędruję samotnie (nie ma żadnych ludzi – wszyscy zostali w muzeum), chłonę piękno przyrody i rozmyślam sobie o tej bitwie.
Znowu pomniki i pomniczki, ciągną się już ze trzy kilometry:
Wędruję głębiej w dżunglę i wciąż towarzyszy mi ta niesamowicie intensywna zieleń.
W pewnym momencie natrafiam na chyba najbardziej tragiczne miejsce – grota, zabezpieczona kratą. Jak głosi napis – była to jedna z ostatnich kryjówek (o ile nie ostatnia – na końcu nawet dowództwo było bardzo rozproszone i nikt już w zasadzie nad niczym nie panował) dowództwa armii japońskiej, gdzie kilkudziesięciu oficerów popełniło zbiorowe samobójstwo aby nie dostać się do amerykańskiej niewoli. Przed wejściem widać figurkę lokalnego bóstwa, ludzie przynoszą kwiaty i oddają hołd poległym. Chwilę się zatrzymuję i rozmyślam.
Ruszam dalej przez dżunglę – moim celem jest najwyższe wzniesienie w okolicy: Mabuni Hill, które po kilkudziesięciu minutach osiągam. Można dojrzeć panoramę miasteczka z jednej a oceanu z drugiej strony.
Na szczycie Mabuni Hill:
Można powiedzieć, że moja pierwsza góra w Japonii zdobyta. Niska wprawdzie i na Okinawie (prowincja), ale od czegoś trzeba zacząć.
Znowu przedzieram się przez dżunglę, samotnie – nikogo nie spotkałem od kilku godzin.
Robi się ciasno, stromo, idę wąskim wąwozem wśród skał i lian.
W pewnym momencie wśród gęstwiny zauważam stary kamienny znak z napisami (a może to zapomniany nagrobek ?) , odkopuję go spod sterty liści i kamieni:
Gdzieś na samym końcu, po kilkudziesięciu minutach pojawiają się nawet schody, których w tym miejscu zupełnie się nie spodziewam.
Pomału czas wracać.
W recepcji muzeum zamawiam taksówkę z dowozem do bankomatu (o czym wcześniej wspominałem) i po kilkunastu minutach oczekiwania ruszam z powrotem na lotnisko.
Tutaj jeszcze ciekawostka – w drodze powrotnej na moją prośbę zahaczamy o bazę słynnych „Marines” Armii USA. Udaje mi się zrobić tylko zdjęcie napisu na zewnętrznym ogrodzeniu, gdy nie wiadomo skąd pojawia się … patrol wojsk USA.
Potężnie zbudowani Marines grzecznie, ale stanowczo zwracają mi uwagę, że nie wolno robić zdjęć, proszą o pokazanie telefonu i tego jakie zdjęcia zrobiłem. Ponieważ alternatywa nie jest pewnie wesoła to pokazuję im jedyne zdjęcie jakie zrobiłem. Pozwalają mi je zachować i jeszcze raz mówią, że więcej nie wolno.
Grzecznie potwierdzam, że „dotarło” i odjeżdżamy. Ja to jednak lubię przygody …
Podczas odprawy znowu ta sama historia (histeria ?) – oficer imigracyjny już ma wbijać wizę wyjazdową, gdy dostrzega datowane na ten sam dzień: wizę wyjazdową z Tajwanu oraz wizę wjazdową do Japonii. Widzę zaskoczenie w jego oczach i już przeczuwam, jak się to skończy.
Nie mylę się – kilka pytań i … kontrola osobista już trzecia tego dnia – pomału zaczynam się przyzwyczajać. Znam już procedury więc już całkiem spokojnie do tego podchodzę.
Znowu kulturalnie i bez problemów – no i znowu poza kolejnością za bramki.
Teraz już spokojnie obserwuję przez szybę ruch na lotnisku.
Moją uwagę zwraca coś niespotykanego gdzie indziej – okazuje się (jak potem wypytałem) że lotnisko pełni podwójną funkcję: cywilnego i … wojskowego.
Wygląda to tak, że w pewnym momencie do kolejki oczekujących cywilnych samolotów dołącza … wojskowy transportowiec (!!!). Nic poza kolejnością, tylko ustawia się grzecznie w kolejce i czeka na swój slot. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
W czerwonym kółku wojskowy samolot ustawiający się w kolejce za zwykłym cywilnym pasażerskim:
A tutaj z bliska:
W bardzo kolorowym automacie z napojami kupuję zapas na drogę powrotną i pomału kieruję się do bramek.
Po wylądowaniu w Tajpej około 22:00 zaczynam pomału odczuwać zmęczenie, a tutaj jeszcze trzeba odstać kilkadziesiąt minut w kolejce do oficera imigracyjnego po wizę.
Tenże widząc mój paszport z trzema już wizami z tego samego dnia … głupieje i pyta o co tu chodzi i co ja robię ? Zapytał nawet, czy coś zostawiłem w hotelu, że wracam z Japonii na Tajwan. Tym razem odbywa się bez osobistego przeszukania, ale i tak biorą mnie na bok, do biura i zadają kilkanaście pytań. Tłumaczę im cierpliwie co i jak, a sprawę kończy, gdy pokazuję im bilet powrotny na lot do Polski następnego dnia. Jest bowiem pewna metoda (nie żebym polecał, ale w razie czego – warto wiedzieć) na przedłużanie sobie pobytu na Tajwanie na wizie turystycznej praktycznie w nieskończoność.
Sposób jest prosty – wjeżdżając na Tajwan (tak normalnie) dostajemy bezpłatną wizę turystyczną na 90-dni. Żeby zostać dłużej trzeba mieć albo „dyplomatkę” albo inny rodzaj wizy, który wiąże się z biurokracją i kosztami. Jednak jeżeli np. po 89 dniach pobytu opuścimy Tajwan i tego samego dnia wrócimy (np. tak jak ja na Okinawę – terytorium Japonii), to po powrocie wbiją nam na lotnisku kolejną wizę na następne 90-dni. I wszystko będzie zgodne z prawem, choć nieco podejrzane. I to również tajwańska straż emigracyjna chciała sprawdzić. Znajomy Polak, który mieszka na Tajwanie od ponad roku właśnie tak robi co 90 dni, ale wraca do Polski, co jednak trochę kosztuje.
Tutaj zdjęcia z mojego paszportu – zwróćcie uwagę ile wiz z tą samą datą – datą mojej „wycieczki” na Okinawę: 09.03.2019:
Do hotelu docieram około północy, zmęczony, ale szczęśliwy, nucąc pod nosem wielki hit Alphaville – „Big in Japan”.
Udało się, byłem w Japonii.
Tym razem relacja mniej górska, nieco egzotyczna, z wieloma przygodami, bardzo pouczająca, mocno refleksyjna i … znacznie spóźniona .
Odwiedzając w marcu 2019 Tajwan (po raz piąty) miałem już wszystko dokładnie zaplanowane.
Pracę w firmie naszych tajwańskich kooperantów skończyliśmy w piątek, sobotę miałem wolną a lot powrotny dopiero w niedzielę późnym popołudniem.
Korzystając z okazji – bo może kolejnej nie będzie – wymyśliłem sobie rzecz nieco szaloną: jednodniowy wypad do … Japonii, a konkretnie na Okinawę, oddaloną o 1,5 godziny lotu z Tajpej.
Można tam dolecieć lokalnymi tanimi liniami lotniczymi, co wychodziło porównywalnie jak lot Wizzem czy innym Ryanem z Katowic Pyrzowic do powiedzmy Sztokholmu czy innego Dusseldorfu.
Plan był nieco napięty: wylot z Tajpej o 6:00 rano, a powrót z Okinawy o 20:30.
W podróż zabrałem zatem tylko bagaż podręczny – mały plecak z lustrzanką i kamerą. I jedną koszulkę na zmianę w razie potrzeby. No i książkę na lot i czekanie na lotnisku.
Wszyscy moi tajwańscy przyjaciele nieco dziwili się temu co wymyśliłem, ale mocno kibicowali w moich zamiarach.
Jednak ciekawie zaczęło się już rano na lotnisku w Tajpej – większość Tajwańczyków, jak ustaliłem podczas rozmowy ze stojącą za mną sympatyczną Tajwanką, lata na Okinawę na kilka dni na zakupy.
Zabierają zatem duże, ale puste walizki i spędzają kilka dni na intensywnych zakupach.
Jest to z jednej strony kwestia cen ale z drugiej – zupełnie innego asortymentu dostępnego w Japonii.
Niestety ja wzbudziłem duże podejrzenia personelu lotniskowego (byłem zresztą jedynym białym w samolocie na trasie Tajpej – Okinawa) – gdy powiedziałem że mam tylko bagaż podręczny a w dodatku lecę na jeden dzień, zostałem … zabrany na kontrolę osobistą na zaplecze.
No nie powiem, mimo że nic nie miałem na sumieniu to mocno się spociłem.
Rozebrali mnie do bielizny, dokładnie przeszukali, dodatkowo prześwietlili, przetrząsnęli cały plecak a na końcu zostałem jeszcze … obwąchany przez psa do wykrywania narkotyków !!!
Chociaż trzeba przyznać, że wszystko odbyło się w największą kulturą i szacunkiem dla mojej osoby. Na końcu zostałem grzecznie przeproszony i poza kolejką wprowadzony już poza strefę kontroli osobistej (bo już mnie dokładnie sprawdzili).
Lot upłynął szybko, ale niespokojnie – przez ostatnie dwadzieścia minut były naprawdę straszliwe turbulencje. Lądowanie w Naha na Okinawie jest ciekawe, bo pas sięga nieco dalej w ocean na takiej specjalnej grobli.
Okazało się, że to nie koniec zabawy w kontrole – japoński oficer imigracyjny kazał mi poprawić formularz na wizę wjazdową do Japonii, bo nie wypełniłem rubryki „Place of your stay in Japan”. Wyjaśniłem, że nie zatrzymuję się w żadnym hotelu ani u nikogo na miejscu, bo … dzisiaj wieczorem wracam z powrotem na Tajwan. Po raz kolejny wzbudziło to mocne podejrzenia (szpieg czy przemytnik narkotyków ?) i skończyło się kolejną kontrolą osobistą. Tym razem wiedziałem już czego się spodziewać, więc podszedłem do tego bardziej spokojnie. Procedura była niemal identyczna jak w Tajpej, ale zamiast pieska mieli elektroniczny wykrywacz narkotyków (!!!) jak mi to potem wyjaśnili. No jednak Made in Japan to nie jest pusty slogan.
Najpierw jednak podróż autobusem z bocznego terminala (remont) do terminala głównego.
Autobus kolorowy; zwróćcie uwagę na groźną minę kierowcy (w lusterku):
Na lotnisku też kolorowo od kwiatów – są po prostu wszędzie:
Po wszystkim pobrałem japońskie pieniądze i wsiadłem do taksówki.
Tutaj kilka słów wyjaśnienia – długo zastanawiałem się nad konkretnym celem do zwiedzenia na Okinawie. Ponieważ miałem do dyspozycji tylko kilkanaście godzin, a musiałem mieć rezerwę na nieprzewidziane zdarzenia, to rozważając wszystkie z i przeciw, decyzja mogła być tylko jedna.
Muzeum i park pamięci poświęcony bitwie o Okinawę. Mieszczący się dokładnie na polu tej strasznej bitwy, na wybrzeżu.
Trochę wcześniej poczytałem o tej jednej z decydujących bitew II Wojny Światowej, ostatniej na tak duża skalę na Pacyfiku, która miała miejsce między 1 kwietnia a 21 czerwca 1945 (tak, tak, to tylko w Europie II WŚ skończyła się w maju 1945).
W bitwie po stronie Aliantów, głównie Amerykanów wzięło udział:
- ponad pół miliona żołnierzy,
- 1300 okrętów (!!!),
- 400 czołgów
- 500 samolotów.
Wykrwawieni Japończycy z kolei wystawili:
- 130 tys. żołnierzy,
- kilkadziesiąt czołgów,
- 1000 samolotów
Amerykanów zginęło ponad 12 tysięcy, ale Japończyków aż 130 tysięcy.
W dodatku w wyniku używania cywilów jako żywych tarcz (o czym dalej), masowych samobójstw spowodowanych psychozą i osobliwie pojmowanym honorem i oddaniem cesarzowi, zginęło ponad 140 tysięcy ludności cywilnej (o tym również nieco dalej).
Tak więc pojechałem z taksówkarzem te 25 km tam, gdzie się to działo 74 lata temu.
Tu jeszcze mała dygresja odnośnie samochodów, bo było to dla mnie ciekawe doświadczenie,
Wiadomo wszem i wobec, że Japonia motoryzacją stoi a słowo Toyota jest znane chyba na całym świecie. Jest to zresztą ulubiona marka samochodów terenowych wykorzystywanych przez ISIS …
Nauczony moimi doświadczeniami w tym względzie z mojej wizyty w Korei Płd. wiedziałem wprawdzie, że w Japonii powiniem się spodziewać nieco innych japońskich samochodów niż u nas, ale o takich modelach nigdy nie słyszałem …
No to po kolei:
Honda Freed
Honda Fit
Honda Life
Mazda Demlo
Nissan Serena
Nissan Moco
Toyota Aqua
Toyota Comfort
Toyota Vitz
Toyota Crown
Toyota Premio
Toyota Regius
Suzuki Palette
Przyznać się proszę, kto z Was znał chociaż jeden z tych modeli ?
Jak wyglądają, to można sobie wygooglować.
Najwięcej – i największych – jest Toyot, praktycznie wszystkie taksówki to Toyoty, zwłaszcza – wyglądające jak luksusowe Mercedesy – Toyoty Comfort albo Crown.
Co do motoryzacji jeszcze, to w Japonii obowiązuje ruch lewostronny, więc trochę nieswojo się czułem na początku.
Taksówki mają bardzo komfortowe, w zasadzie wyłącznie duże, przestronne limuzyny.
Wewnątrz jest bardzo czysto i jakby luksusowo.
Jedna rzecz szczególnie mnie zadziwiła – podchodząc do taksówki nie trzeba otwierać drzwi, a Pan taksówkarz nie wysiada, żeby nam je otworzyć, ale wciska specjalny przycisk, który steruje małym elektrycznym siłownikiem otwierającym nam drzwi przed nosem. Bardzo elegancko – tutaj zdjęcie jak to wygląda.
Niestety problemem jest to, że praktycznie nigdzie nie ma terminali do kart płatniczych, co sprawiło, że musiałem z taksówkarzem podjechać kilka km do „atiema” (jak to wymawiał Pan złotówa, przepraszam, Pan Yen), czyli bankomatu.
Tych ostatnich też jak na lekarstwo – na całym lotnisku Naha (uwaga – to jest port międzynarodowy) było ich raptem trzy sztuki a żeby do nich się dostać musiałem dreptać przez pół lotniska i kilka pięter.
Taksówkarze, żeby już ten temat wyczerpać to w zdecydowanej większości starsi, bardzo starsi panowie – mój drugi wyglądał na jakieś 90 lat … Bardzo uprzejmi, uśmiechnięci i bardzo energiczni. Problem jedynie w ich słabej (lub wcale) znajomości angielskiego.
Jeden z nich mówił nieco lepiej i zrobił mi jeszcze gratis małą wycieczkę objazdową, żeby pokazać gdzie mieszka .
No ale do rzeczy …
Muzeum, którego oficjalna nazwa brzmi „Okinawa Prefectural Peace Memorial Museum” zajmuje bardzo duży teren położony na stromych klifach tuż nad oceanem. Tworzy dość specyficzny kompleks składający się z głównego budynku (dość rozległego z wieloma salami i niezwykle ciekawą ekspozycją), parku pamięci w postaci granitowych płyt z wyrytymi dziesiątkami tysięcy nazwisk poległych, położonymi wśród niskich drzewek – robi to wstrząsające wrażenie (porównywalne chyba tylko z wizytą na cmentarzu wojennym na polu bitwy pod Ypres, gdzie byłem w 2013 roku), oraz bardzo długiego ciągu kapliczek, pomników i pomniczków ciągnących się wzdłuż wybrzeża i sięgających dżungli, kończących się na wzgórzach na nad-oceanicznych klifach.
Wszechobecna zieleń jest naprawdę intensywna, soczysta – coś wspaniałego.
W sklepiku przy wejściu do muzeum jest jeszcze bardziej kolorowo – aż razi w oczy; takie kolorowe łańcuchy w formie origami:
Eskpozycja robi wrażenie – jest tu dużo zdjęć poległych żołnierzy, spalonych zwłok, są artefakty w postaci pocisków, broni, hełmów.
Są oryginalne ruiny zabudowy, przywiezione tutaj z wielu miejsc, są odtworzone jaskinie, gdzie szukali schronienia cywile i gdzie japońscy żołnierze popełniali masowe samobójstwa (co można zobaczyć m.in. w wojennych filmach Clinta Eastwooda).
Jest sala pamięci z zachowanymi wspomnieniami tych, co przeżyli to piekło. Tutaj było najwięcej ludzi – spotkałem wyłącznie Japończyków.
Są odtworzone koszary armii amerykańskiej (wraz z bazą bombowców B52) i nawet w skali 1:1 amerykański klub-kantyna „New York” oraz sklep (też skala 1:1) z zaopatrzeniem dla armii USA, okupującej po wojnie Okinawę.
Do dzisiaj zresztą jest tutaj największa zagraniczna baza wojskowa USA (nie liczę wyspy Guam, bo ta – chociaż baza większa – jest terytorium USA).
Wszystko dość dokładnie objaśnione, opisane i skomentowane w języku angielskim.
I tak po jakichś dwóch godzinach zwiedzania i czytania zaczęło we mnie narastać nieodparte wrażenie, że tak słowo za słowem, zdanie za zdaniem, tablica za tablicą Japończycy za pomocą tego muzeum uprawiają coś w rodzaju swojej własnej polityki historycznej.
Tak nienachalnie, delikatnie, ale konsekwentnie przedstawiają się jako …. ofiary (a nie współsprawcy) II Wojny Światowej, wybielają swoje winy pisząc np. o tym, że „w latach przedwojennych w otoczeniu cesarza Japonii pojawili się „agresywni militaryści”, którzy nakłonili cesarza do militaryzacji i „włączenia” się w lokalne konflikty zbrojne wobec Chin i Korei”. O Pearl Harbor nic, o masakrze nankińskiej (nieznających odsyłam do źródeł, choćby do Wiki) ani słowa, o okupacji Korei oraz Tajwanu i Chin kontynentalnych – żadnej wzmianki. Tylko ciągle o najeździe USA, ataku amerykańskiej armii, hekatombie japońskiej ludności cywilnej itp.
Takie to wszystko dość znajome – trochę jak u naszego zachodniego sąsiada, prawda ?
Ostatnio zacząłem lekturę przerażającej książki dokumentalnej nieżyjącej już amerykanki chińskiego pochodzenia Iris Chang (urodziła się i spędziła całe życie w USA) pt. „Historia zapomnianego ludobójstwa. Rzeź Nankinu”. Książka opisuje masakrę cywilnej ludności Nankinu (Chiny kontynentalne), dokonaną w 6 tygodni od 13 grudnia 1937 przez wojska japońskie. Japończycy w bardzo brutalny sposób (do wyczytanie i zobaczenia w necie) wymordowali (w niecałe 1,5 miesiąca) od ćwierć miliona do 350 tysięcy chińczyków z Nankinu.
Jak pisze Iris Chang „(Japończycy) kamuflowali rolę narodu w wywołaniu wojny, kultywując mit, iż Japończycy byli ofiarami, a nie sprawcami II wojny światowej. Groza, która dotknęła Japończyków wraz z atomowymi bombardowaniami Hiroszimy i Nagasaki, pomogła mitowi zastąpić historię”.
W innym miejscu Iris Chang pisze: „Japończycy jako naród chronili, pielęgnowali i podtrzymywali swoją zbiorową amnezję – wręcz negację – kiedy konfrontowano ich z zapisem własnego postępowania w tamtym okresie”.
Niestety w tym muzeum było to dość mocno odczuwalne …
Są też opisy łamania praw człowieka przez wojska okupujące Okinawę po II wojnie światowej:
Po zwiedzeniu wystawy wychodzę na zewnątrz i ruszam do wspomnianego parku pamięci, zorganizowanego w postaci granitowych płyt z wyrytymi dziesiątkami tysięcy nazwisk poległych, położonymi wśród niskich drzewek – robi to wstrząsające wrażenie (porównywalne chyba tylko z wizytą na cmentarzu wojennym na polu bitwy pod Ypres, gdzie byłem w 2013 roku.
Uwaga – dla tych, którzy mogą się zastanawiać, dlaczego na tym ostatnim zdjęciu ze zbliżeniem jednej z płyt powtarzają się wielokrotnie te same znaki na początku – małe wyjaśnienie.
W Japonii, podobnie jak w Chinach, Korei i na Tajwanie (krąg tzw. starej tradycyjnej kultury chińskiej), zapisuje się najpierw nazwisko a potem imię danego człowieka. Np. Czang Kaj-Szek miał na nazwisko „Czang” (jego syn to Chang Czing-Kuo), a Mao Zedong miał na nazwisko Mao, obecny prezydent Chin to Xi Jinping (o nazwisku „Xi”). Dlatego też na tych płytach wymienione są całe rodziny, stąd też początkowe znaki oznaczające nazwiska powtarzają się tyle razy.
Potem, mimo niesprzyjającej aury decyduję się na dalszą wzdłuż wspomnianych pomników w dżunglę i na okoliczne wzgórza. Jest w miarę ciepło, ale bardzo mocno wieje i jest duża wilgotność. Zapach dżungli i oceanu jest niesamowity. Przez jakieś 3 godziny wędruję samotnie (nie ma żadnych ludzi – wszyscy zostali w muzeum), chłonę piękno przyrody i rozmyślam sobie o tej bitwie.
Znowu pomniki i pomniczki, ciągną się już ze trzy kilometry:
Wędruję głębiej w dżunglę i wciąż towarzyszy mi ta niesamowicie intensywna zieleń.
W pewnym momencie natrafiam na chyba najbardziej tragiczne miejsce – grota, zabezpieczona kratą. Jak głosi napis – była to jedna z ostatnich kryjówek (o ile nie ostatnia – na końcu nawet dowództwo było bardzo rozproszone i nikt już w zasadzie nad niczym nie panował) dowództwa armii japońskiej, gdzie kilkudziesięciu oficerów popełniło zbiorowe samobójstwo aby nie dostać się do amerykańskiej niewoli. Przed wejściem widać figurkę lokalnego bóstwa, ludzie przynoszą kwiaty i oddają hołd poległym. Chwilę się zatrzymuję i rozmyślam.
Ruszam dalej przez dżunglę – moim celem jest najwyższe wzniesienie w okolicy: Mabuni Hill, które po kilkudziesięciu minutach osiągam. Można dojrzeć panoramę miasteczka z jednej a oceanu z drugiej strony.
Na szczycie Mabuni Hill:
Można powiedzieć, że moja pierwsza góra w Japonii zdobyta. Niska wprawdzie i na Okinawie (prowincja), ale od czegoś trzeba zacząć.
Znowu przedzieram się przez dżunglę, samotnie – nikogo nie spotkałem od kilku godzin.
Robi się ciasno, stromo, idę wąskim wąwozem wśród skał i lian.
W pewnym momencie wśród gęstwiny zauważam stary kamienny znak z napisami (a może to zapomniany nagrobek ?) , odkopuję go spod sterty liści i kamieni:
Gdzieś na samym końcu, po kilkudziesięciu minutach pojawiają się nawet schody, których w tym miejscu zupełnie się nie spodziewam.
Pomału czas wracać.
W recepcji muzeum zamawiam taksówkę z dowozem do bankomatu (o czym wcześniej wspominałem) i po kilkunastu minutach oczekiwania ruszam z powrotem na lotnisko.
Tutaj jeszcze ciekawostka – w drodze powrotnej na moją prośbę zahaczamy o bazę słynnych „Marines” Armii USA. Udaje mi się zrobić tylko zdjęcie napisu na zewnętrznym ogrodzeniu, gdy nie wiadomo skąd pojawia się … patrol wojsk USA.
Potężnie zbudowani Marines grzecznie, ale stanowczo zwracają mi uwagę, że nie wolno robić zdjęć, proszą o pokazanie telefonu i tego jakie zdjęcia zrobiłem. Ponieważ alternatywa nie jest pewnie wesoła to pokazuję im jedyne zdjęcie jakie zrobiłem. Pozwalają mi je zachować i jeszcze raz mówią, że więcej nie wolno.
Grzecznie potwierdzam, że „dotarło” i odjeżdżamy. Ja to jednak lubię przygody …
Podczas odprawy znowu ta sama historia (histeria ?) – oficer imigracyjny już ma wbijać wizę wyjazdową, gdy dostrzega datowane na ten sam dzień: wizę wyjazdową z Tajwanu oraz wizę wjazdową do Japonii. Widzę zaskoczenie w jego oczach i już przeczuwam, jak się to skończy.
Nie mylę się – kilka pytań i … kontrola osobista już trzecia tego dnia – pomału zaczynam się przyzwyczajać. Znam już procedury więc już całkiem spokojnie do tego podchodzę.
Znowu kulturalnie i bez problemów – no i znowu poza kolejnością za bramki.
Teraz już spokojnie obserwuję przez szybę ruch na lotnisku.
Moją uwagę zwraca coś niespotykanego gdzie indziej – okazuje się (jak potem wypytałem) że lotnisko pełni podwójną funkcję: cywilnego i … wojskowego.
Wygląda to tak, że w pewnym momencie do kolejki oczekujących cywilnych samolotów dołącza … wojskowy transportowiec (!!!). Nic poza kolejnością, tylko ustawia się grzecznie w kolejce i czeka na swój slot. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
W czerwonym kółku wojskowy samolot ustawiający się w kolejce za zwykłym cywilnym pasażerskim:
A tutaj z bliska:
W bardzo kolorowym automacie z napojami kupuję zapas na drogę powrotną i pomału kieruję się do bramek.
Po wylądowaniu w Tajpej około 22:00 zaczynam pomału odczuwać zmęczenie, a tutaj jeszcze trzeba odstać kilkadziesiąt minut w kolejce do oficera imigracyjnego po wizę.
Tenże widząc mój paszport z trzema już wizami z tego samego dnia … głupieje i pyta o co tu chodzi i co ja robię ? Zapytał nawet, czy coś zostawiłem w hotelu, że wracam z Japonii na Tajwan. Tym razem odbywa się bez osobistego przeszukania, ale i tak biorą mnie na bok, do biura i zadają kilkanaście pytań. Tłumaczę im cierpliwie co i jak, a sprawę kończy, gdy pokazuję im bilet powrotny na lot do Polski następnego dnia. Jest bowiem pewna metoda (nie żebym polecał, ale w razie czego – warto wiedzieć) na przedłużanie sobie pobytu na Tajwanie na wizie turystycznej praktycznie w nieskończoność.
Sposób jest prosty – wjeżdżając na Tajwan (tak normalnie) dostajemy bezpłatną wizę turystyczną na 90-dni. Żeby zostać dłużej trzeba mieć albo „dyplomatkę” albo inny rodzaj wizy, który wiąże się z biurokracją i kosztami. Jednak jeżeli np. po 89 dniach pobytu opuścimy Tajwan i tego samego dnia wrócimy (np. tak jak ja na Okinawę – terytorium Japonii), to po powrocie wbiją nam na lotnisku kolejną wizę na następne 90-dni. I wszystko będzie zgodne z prawem, choć nieco podejrzane. I to również tajwańska straż emigracyjna chciała sprawdzić. Znajomy Polak, który mieszka na Tajwanie od ponad roku właśnie tak robi co 90 dni, ale wraca do Polski, co jednak trochę kosztuje.
Tutaj zdjęcia z mojego paszportu – zwróćcie uwagę ile wiz z tą samą datą – datą mojej „wycieczki” na Okinawę: 09.03.2019:
Do hotelu docieram około północy, zmęczony, ale szczęśliwy, nucąc pod nosem wielki hit Alphaville – „Big in Japan”.
Udało się, byłem w Japonii.