Tyrol, Habicht, 17-19.08.2019
: 26 sierpnia 2019, 20:42
„… a ponieważ ze zwątpieniem w duszy niedobrze jest siedzieć w miejscu, ruszył w drogę”
Thomas Mann, Józef i jego bracia
Dziesięć lat na forum, 35 lat w Tatrach, w górach nawet dłużej. A człowiekowi ciągle wydaje się, że nic się nie zmieniło, że jest ciągle tym samym człowiekiem... przynajmniej, dopóki tabletek nie brakuje. Albo kumpla ze studiów nie spotka.
Jeszcze nie skończył się ostatni lipcowy Tyrol, już planuję dwa następne. Sierpień, wrzesień. Marcin jest gotowy na sierpień. Pogromca GSB to właściwy wybór, ale kto jeszcze? Na poważną wyprawę warto zabrać sprawdzony team, z przypadkową osobą nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się jakaś gaduła, albo ktoś, kto nie wie, do czego służą raki. Niestety urlopy, terminy, pieniądze… sprawdzone osoby odmawiają, albo coś kręcą. Nawet ta, dla której porzuciłem mięso, nawet ta, dla której chciałem nauczyć się włoskiego. Marcin rekomenduje Ilonę, jak się później okazuje twardą dziewczynę, ale z kontuzją. Kukuczka przestrzegał przed babami w górach… wiedział, gdzie ich miejsce... no cóż zaryzykujemy.
Rezerwuję dwa schroniska po dwie noce. Insbrucker Hütte i Nürnberger Hütte. Wyjazd 19 sierpnia w sobotę. Przed wyjazdem pojawiają się niepokojące prognozy, po ładnym weekendzie ma być paskudnie. Przyspieszamy wyjazd, zamiast soboty piątek. W sobotni ranek docieramy do Gschnitz, pakujemy sprzęt i trochę prowiantu i ruszamy do schroniska. Marcin zostaje z Iloną w tyle, w dwójkę nie powinni się zgubić, chociaż… kto wie. Docieram do schroniska, tutaj słyszę, że miejsc nie ma i pozostaje Notlager. Czekam godzinę, ekipy nie widać. Zostawiam plecak i ruszam aklimatyzacyjnie na pobliską górkę. Kalkwand trochę wyższy niż Rysy. Nazwa nieprzypadkowa, takie dolomitowe górki, w końcu Brenner i włoskie Dolomity na rzut kamieniem. Gdy wracam ekipa dociera do schroniska… ładny Ciechocinek tu się szykuje, chyba zrobili już wszystko na co ich stać.
Wieczorem robi się zimno, w jadalni tłoczno, nie mogę znaleźć sobie miejsca w oczekiwaniu na 22.00. Wreszcie koniec konsumpcji i można zasiedlić podłogę. Dostajemy grube i wygodne materace, za nocleg płacimy po 5 Euro. Nie pamiętam, kiedy wyspałem się w schronisku tak dobrze, w domu zresztą też. W niedzielę przepiękna, bezchmurna pogoda. Uwielbiam takie słońce, chmury, deszcz podcinają mi skrzydła i wpędzają w stany depresyjne. Ruszamy na Habicht (3277). Szlak dobrze oznaczony, idzie sporo ludzi, Ciechocinek zostaje w tyle. Nie zgubią się, gdy się zmęczą, wrócą do schroniska. Relacje, które czytałem, nijak się mają do tego co zastałem na szlaku. Niewielkie pole śnieżne po drodze, trochę żelastwa, w tych warunkach zupełnie niepotrzebne. Może w lipcu lub czerwcu jest to trudniejszy szczyt. W sierpniu to góra dla każdego, 3 godziny do schroniska, następne 3 na szczyt. Początkowo sporo ludzi, ale i miejsca nie brakuje. Z czasem robi się luźniej, po 1,5 godziny przychodzi ekipa. Jeszcze narzekają, że kazałem zabrać raki. Do Marcina dociera dopiero teraz, że jest powyżej 3 tysięcy metrów. Nie wiem, może tylko żartuje. A może to już choroba wysokościowa i gada bez sensu. Humory dopisują, Ilona ciepie żartami. Długie lenistwo, schodzę ostatni po 4 godzinach leżenia. Pusto, coraz piękniej w promieniach popołudniowego słońca. Wieczorem zaczynamy od nalewek. Nie robią wrażenia, dopiero po kilku kieliszkach stawianego przez Marcina wina robi się wesoło. Tak wesoło, że budzimy śpiących Niemców, którzy muszą mnie uciszać. Nie bardzo pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale na potrzeby relacji napiszę, że ciepaliśmy dowcipami. W ogóle dużo „ciepaliśmy” w czasie tego wyjazdu.
Poniedziałek, paskudny ranek, wszystko we mgle, jakaś mżawka. Przeczekamy to? Ale następne dni nie zapowiadają się lepiej. Zejdziemy na dół i zadecydujemy co dalej. Zejście działa na mnie demobilizująco i depresyjnie. Deszcz wzmaga się. Przypominają mi się słowa z filmu Ridleya Scota: „...wszystkie te chwile zaginą w czasie. Jak łzy w deszczu”. Chcę wracać w domu. Czeka tam kot i żona, ktoś z tej dwójki ucieszy się z mojego powrotu.
Na dole popas, sprawdzamy prognozy w różnych częściach Alp i nie tylko. Ilona broni się, chce pojechać gdziekolwiek, ale ja myślę już tylko o fotelu, kawie i kocie na kolanach. Wracamy. W drodze powrotnej rozmowy o podróżach i nie tylko, poznajemy się bliżej, niejedno zaskoczenie. Może jeszcze uda nam się razem coś w Alpach… Ale najpierw rehabilitacja. Niekoniecznie w Ciechocinku.
https://photos.app.goo.gl/HwpSarecc4u8dFaR7
https://photos.app.goo.gl/m5r4PiRLRAyxCRbF7
Thomas Mann, Józef i jego bracia
Dziesięć lat na forum, 35 lat w Tatrach, w górach nawet dłużej. A człowiekowi ciągle wydaje się, że nic się nie zmieniło, że jest ciągle tym samym człowiekiem... przynajmniej, dopóki tabletek nie brakuje. Albo kumpla ze studiów nie spotka.
Jeszcze nie skończył się ostatni lipcowy Tyrol, już planuję dwa następne. Sierpień, wrzesień. Marcin jest gotowy na sierpień. Pogromca GSB to właściwy wybór, ale kto jeszcze? Na poważną wyprawę warto zabrać sprawdzony team, z przypadkową osobą nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się jakaś gaduła, albo ktoś, kto nie wie, do czego służą raki. Niestety urlopy, terminy, pieniądze… sprawdzone osoby odmawiają, albo coś kręcą. Nawet ta, dla której porzuciłem mięso, nawet ta, dla której chciałem nauczyć się włoskiego. Marcin rekomenduje Ilonę, jak się później okazuje twardą dziewczynę, ale z kontuzją. Kukuczka przestrzegał przed babami w górach… wiedział, gdzie ich miejsce... no cóż zaryzykujemy.
Rezerwuję dwa schroniska po dwie noce. Insbrucker Hütte i Nürnberger Hütte. Wyjazd 19 sierpnia w sobotę. Przed wyjazdem pojawiają się niepokojące prognozy, po ładnym weekendzie ma być paskudnie. Przyspieszamy wyjazd, zamiast soboty piątek. W sobotni ranek docieramy do Gschnitz, pakujemy sprzęt i trochę prowiantu i ruszamy do schroniska. Marcin zostaje z Iloną w tyle, w dwójkę nie powinni się zgubić, chociaż… kto wie. Docieram do schroniska, tutaj słyszę, że miejsc nie ma i pozostaje Notlager. Czekam godzinę, ekipy nie widać. Zostawiam plecak i ruszam aklimatyzacyjnie na pobliską górkę. Kalkwand trochę wyższy niż Rysy. Nazwa nieprzypadkowa, takie dolomitowe górki, w końcu Brenner i włoskie Dolomity na rzut kamieniem. Gdy wracam ekipa dociera do schroniska… ładny Ciechocinek tu się szykuje, chyba zrobili już wszystko na co ich stać.
Wieczorem robi się zimno, w jadalni tłoczno, nie mogę znaleźć sobie miejsca w oczekiwaniu na 22.00. Wreszcie koniec konsumpcji i można zasiedlić podłogę. Dostajemy grube i wygodne materace, za nocleg płacimy po 5 Euro. Nie pamiętam, kiedy wyspałem się w schronisku tak dobrze, w domu zresztą też. W niedzielę przepiękna, bezchmurna pogoda. Uwielbiam takie słońce, chmury, deszcz podcinają mi skrzydła i wpędzają w stany depresyjne. Ruszamy na Habicht (3277). Szlak dobrze oznaczony, idzie sporo ludzi, Ciechocinek zostaje w tyle. Nie zgubią się, gdy się zmęczą, wrócą do schroniska. Relacje, które czytałem, nijak się mają do tego co zastałem na szlaku. Niewielkie pole śnieżne po drodze, trochę żelastwa, w tych warunkach zupełnie niepotrzebne. Może w lipcu lub czerwcu jest to trudniejszy szczyt. W sierpniu to góra dla każdego, 3 godziny do schroniska, następne 3 na szczyt. Początkowo sporo ludzi, ale i miejsca nie brakuje. Z czasem robi się luźniej, po 1,5 godziny przychodzi ekipa. Jeszcze narzekają, że kazałem zabrać raki. Do Marcina dociera dopiero teraz, że jest powyżej 3 tysięcy metrów. Nie wiem, może tylko żartuje. A może to już choroba wysokościowa i gada bez sensu. Humory dopisują, Ilona ciepie żartami. Długie lenistwo, schodzę ostatni po 4 godzinach leżenia. Pusto, coraz piękniej w promieniach popołudniowego słońca. Wieczorem zaczynamy od nalewek. Nie robią wrażenia, dopiero po kilku kieliszkach stawianego przez Marcina wina robi się wesoło. Tak wesoło, że budzimy śpiących Niemców, którzy muszą mnie uciszać. Nie bardzo pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale na potrzeby relacji napiszę, że ciepaliśmy dowcipami. W ogóle dużo „ciepaliśmy” w czasie tego wyjazdu.
Poniedziałek, paskudny ranek, wszystko we mgle, jakaś mżawka. Przeczekamy to? Ale następne dni nie zapowiadają się lepiej. Zejdziemy na dół i zadecydujemy co dalej. Zejście działa na mnie demobilizująco i depresyjnie. Deszcz wzmaga się. Przypominają mi się słowa z filmu Ridleya Scota: „...wszystkie te chwile zaginą w czasie. Jak łzy w deszczu”. Chcę wracać w domu. Czeka tam kot i żona, ktoś z tej dwójki ucieszy się z mojego powrotu.
Na dole popas, sprawdzamy prognozy w różnych częściach Alp i nie tylko. Ilona broni się, chce pojechać gdziekolwiek, ale ja myślę już tylko o fotelu, kawie i kocie na kolanach. Wracamy. W drodze powrotnej rozmowy o podróżach i nie tylko, poznajemy się bliżej, niejedno zaskoczenie. Może jeszcze uda nam się razem coś w Alpach… Ale najpierw rehabilitacja. Niekoniecznie w Ciechocinku.
https://photos.app.goo.gl/HwpSarecc4u8dFaR7
https://photos.app.goo.gl/m5r4PiRLRAyxCRbF7