1-5.05.2019 Bieszczady Wschodnie. Ukraińska majówka.
: 14 maja 2019, 18:48
To się miało nie udać.
Wszystkie portale pogodowe zapowiadały ponurą – bądź jeszcze bardziej ponurą – aurę na majowy długi weekend. Toteż na noclegu w Ustrzykach Górnych ( gdzie ekipa miała punkt zborny ) obmyślano “plan B”, “plan C”, “plan D”...itd
Dzień pierwszy.
Porankiem 1 maja podjeżdżamy do Wołosatego, by tam na nowym parkingu zostawić auta. 16 zł za dobę. No comment. Chwilę potem budka strzegąca wstępu do BPN. Okazuje się, że trzeba kupić bilet. Nieważne, że nie masz zamiaru chodzić po szlakach Bieszczadzkiego Parku Narodowego; nieważne, że chcesz tylko przejść 2 km drogą, by dotrzeć do granicy. Albo kupujesz bilet, albo won nazad. No comment.
Wkrótce docieramy do prowizorycznego przejścia granicznego Wołosate – Łubnia. Otwarte od 9.00. Po naszej stronie: urzędnicza pompa – ministry, VIP-y wszelkiej innej maści, telewizja.
Po stronie ukraińskiej: “wsjo normalno”: witają nas straganiki z poczęstunkiem “chlebem i wódą”. Tzn: wodą Oczywiście gratis.
Pokosztowawszy różnych “domasznych praduktów” regionalnych ruszamy z przełęczy Beskid w dół do wioski Łubnia. Tam przy pierwszym sklepiku popas ( czy raczej: popij )
Po krótkiej gadce właściciel sklepiku zgadza się podwieźć nas do drogi Użgorod-Użok. Dobre to parę km w nogach zaoszczędzone. Potem ze Stawnego innym autkiem do Użoka na obiad. Wreszcie kolejnym pod sam żółty szlak. Od rana nad całą okolicą wiszą ciężkie deszczowe chmury, ale póki co dramatu nie ma. Realizujemy “plan A”: wejść na grzbiet, uchwycić GSB i zabiwakować w jakimś przyjaznym miejscu. Przyjazne miejsce znalazło się tuż przy złączeniu szlaków: rozległa polanka pod Krugłą ze źródłem wody.
Rozkładamy namioty, rozpalamy ognisko. Zaczyna trochę siąpić, ale po chwili przestaje, Za to na wieczornym niebie rozkłada się tęcza. Czyżby znak nadziei? :> Nadziei zdawałoby się dość płonnej, bo widoczne z polanki grzbiety nikną w ołowianych chmurach, a prognozy na jutro fatalne: mo loć Nic to, zobaczymy co ranek przyniesie. W końcu: “Nadzieja umiera ostatnia” - jak mawiali starożytni Rosjanie
Dzień drugi.
Nie leje. Chmurno, ale nie leje. Poranna guzdranina bez pośpiechu, by tropiki wyschły. Zrobiła się 11.00. Nie leje. No to idziemy. Wg “planu B” zejdziemy pierwszym czy drugim niebieskim szlakiem, gdyby się rozlało. A jak się nie rozleje, to idziemy, ile się da
Po drodze awaria: Agnieszka struła się czymś wczoraj i ledwie żyje; po dojściu do Kińczyka orzeka, że dalej nie da rady. Dochodzimy więc do pierwszej niebieskiej zejściówki i tam się rozstajemy. Jola schodzi z Agnieszką dla asekuracji, bo dziewczyna słabo wygląda. Przed rozstaniem ustalamy jeszcze warianty “planu B”, “planu C”, “planu D”...itd, po czym ruszamy dalej w składzie uszczuplonym do 5 osób. Ruszamy – bo nie leje Ale za to zaczyna wiać. Z czasem coraz mocniej. Mijają kolejne godziny i kilometry – a wciąż nie leje. Ale wieje – coraz bardziej. A chmury coraz wyżej – i zrobiło się widokowo, a czasem nawet słoneczko przebłyskuje
No to nadzieja rośnie: może jednak się uda! Miał być deszcz, a nie ma. Miał być zefirek, a jest wichura. Najwyraźniej prognozy się nie sprawdzają, a nieprzewidziany wcześniej wiatr przepędza deszczowe chmury gdzie indziej. Z biegiem dnia nabieramy pewności, że dziś nie zmokniemy. Widoczki jakieś tam są. Co prawda szału ni ma, ale miało nic nie być – więc cieszymy się tym co jest I tak to dodreptaliśmy tego dnia suchą stopą pod Wielikij Wierch. Za nim rozległa polana z obfitym źródłem wody. Zostajemy więc tu na noc – nie jedyni zresztą: kilka innych ekip też.
Dzień trzeci.
Po otwarciu oczu widzimy….białość. Napadła nas chmura – widoczność kilka metrów. Ale chmura się nie skrapla, za to znów wieje wiatr, susząc namioty. No to OK, znów powolna guzdranina i obserwowanie, co się dzieje z chmurą. Z czasem chmura zaczyna się podnosić, parę chwil później widać już wioski w dolinie. Będzie dobrze
Zwijamy majdan i w drogę. Jest południe. Nim docieramy na grzbiet – chmury podnoszą się już wysoko i robi się widoczność podobna jak dnia poprzedniego. Czyli: całkem znośna. Utrzymując baaaardzo spokojne tempo przed 15.00 stajemy na szczycie Pikuja.
UDAŁO SIĘ!!!!
Wbrew dramatycznym prognozom przeszliśmy całe pasmo Bieszczad Wschodnich “na sucho”
To teraz nagroda: fotki, relaks, obiadek.
No i w dół: niebieską zejściówką do wsi Szczerbowiec. Tyle, co włazimy w las…..zaczyna kropić. Ale po 5 minutach już po deszczyku. We wsi za cerkwią pierwszy sklepik. Pifffffko! A za chwilę: ulewa. No cóż: no to drugie piffffko. Rozsiadamy się na sklepikowej werandzie z lubością obserwując burzę, jaka się rozpętała na Pikuju. Pompka, że hej! Ale teraz…..niech se leje tam do woli
Po trzecim piwku we wsi przestaje padać, ruszamy więc dalej w dół. Ostatecznie lądujemy w hotelu w Zbinach. Wieczorem rozlało się na dobre – i tak już było do końca weekendu. My zaś do późnej nocy świętujemy pełne wykonanie “planu A”
Dzień czwarty.
Ugadujemy z właścicielem hotelu transport powrotny. Po śniadaniu zawozi nas do Sianek, bo na sobotę zaplanowałem przejażdżkę najładniejszym ponoć fragmentem Kolei Zakarpackiej, czyli odcinek: Sianki – Wołosjanka ( z przerwą na obiad w Użoku ). Zdarł z nas gościu, bo zaśpiewał sobie 1700 hrywien za kurs przez Dolinę Użańską, ale nam zależało na czasie: alternatywą było telepanie się marszrutkami przez tereny na północ od Bieszczad, co raczej zajęłoby nam większość dnia – jak znam ukraińskie realia. A tak: w południe jesteśmy już w Siankach. Ponoć czas to pieniądz
Trasa kolei rzeczywiście malownicza, tylko akurat dzień był deszczowo-mglisty; na dodatek szyby w wagonach niemiłosiernie brudne, więc gołym okiem ledwo co było widać, nie mówiąc o obiektywie, ale za to Cyganie umilali nam podróż muzyką.
W Siankach umówione spotkanie z Agą i Jolą, które przez te dni baciarzyły w dolinach, namierzając przy okazji ciekawą kwaterę ciekawego jej właściciela Saszy w Osadzie Szerbin ( nieopodal Wołosjanki ). Tam też zaliczamy ostatnią noc. Sasza za pan brat z pogranicznikami, dzięki czemu dziewczyny zaliczyły wejście na Opołonek – niedostępny dla normalnych śmiertelników pod groźbą kulki między łopatki, tudzież łopatki między kulki…..czy jakoś tak
W niedzielę rano zostaje już tylko dojechać pociągiem do Stawnego, potem wynajętym autkiem do Łubni, z buta przez granicę do Wołosatego po nasze samochody. Wieczorem wszyscy meldują się w swoich domach.
I to by było na tyle – tym razem
Całość moich fotek:
https://photos.google.com/share/AF1QipN ... dfRFVKUzZ3
Wybrane fotki Agi i Ilony:
https://photos.google.com/share/AF1QipO ... ZGNUxqR29R
Wszystkie portale pogodowe zapowiadały ponurą – bądź jeszcze bardziej ponurą – aurę na majowy długi weekend. Toteż na noclegu w Ustrzykach Górnych ( gdzie ekipa miała punkt zborny ) obmyślano “plan B”, “plan C”, “plan D”...itd
Dzień pierwszy.
Porankiem 1 maja podjeżdżamy do Wołosatego, by tam na nowym parkingu zostawić auta. 16 zł za dobę. No comment. Chwilę potem budka strzegąca wstępu do BPN. Okazuje się, że trzeba kupić bilet. Nieważne, że nie masz zamiaru chodzić po szlakach Bieszczadzkiego Parku Narodowego; nieważne, że chcesz tylko przejść 2 km drogą, by dotrzeć do granicy. Albo kupujesz bilet, albo won nazad. No comment.
Wkrótce docieramy do prowizorycznego przejścia granicznego Wołosate – Łubnia. Otwarte od 9.00. Po naszej stronie: urzędnicza pompa – ministry, VIP-y wszelkiej innej maści, telewizja.
Po stronie ukraińskiej: “wsjo normalno”: witają nas straganiki z poczęstunkiem “chlebem i wódą”. Tzn: wodą Oczywiście gratis.
Pokosztowawszy różnych “domasznych praduktów” regionalnych ruszamy z przełęczy Beskid w dół do wioski Łubnia. Tam przy pierwszym sklepiku popas ( czy raczej: popij )
Po krótkiej gadce właściciel sklepiku zgadza się podwieźć nas do drogi Użgorod-Użok. Dobre to parę km w nogach zaoszczędzone. Potem ze Stawnego innym autkiem do Użoka na obiad. Wreszcie kolejnym pod sam żółty szlak. Od rana nad całą okolicą wiszą ciężkie deszczowe chmury, ale póki co dramatu nie ma. Realizujemy “plan A”: wejść na grzbiet, uchwycić GSB i zabiwakować w jakimś przyjaznym miejscu. Przyjazne miejsce znalazło się tuż przy złączeniu szlaków: rozległa polanka pod Krugłą ze źródłem wody.
Rozkładamy namioty, rozpalamy ognisko. Zaczyna trochę siąpić, ale po chwili przestaje, Za to na wieczornym niebie rozkłada się tęcza. Czyżby znak nadziei? :> Nadziei zdawałoby się dość płonnej, bo widoczne z polanki grzbiety nikną w ołowianych chmurach, a prognozy na jutro fatalne: mo loć Nic to, zobaczymy co ranek przyniesie. W końcu: “Nadzieja umiera ostatnia” - jak mawiali starożytni Rosjanie
Dzień drugi.
Nie leje. Chmurno, ale nie leje. Poranna guzdranina bez pośpiechu, by tropiki wyschły. Zrobiła się 11.00. Nie leje. No to idziemy. Wg “planu B” zejdziemy pierwszym czy drugim niebieskim szlakiem, gdyby się rozlało. A jak się nie rozleje, to idziemy, ile się da
Po drodze awaria: Agnieszka struła się czymś wczoraj i ledwie żyje; po dojściu do Kińczyka orzeka, że dalej nie da rady. Dochodzimy więc do pierwszej niebieskiej zejściówki i tam się rozstajemy. Jola schodzi z Agnieszką dla asekuracji, bo dziewczyna słabo wygląda. Przed rozstaniem ustalamy jeszcze warianty “planu B”, “planu C”, “planu D”...itd, po czym ruszamy dalej w składzie uszczuplonym do 5 osób. Ruszamy – bo nie leje Ale za to zaczyna wiać. Z czasem coraz mocniej. Mijają kolejne godziny i kilometry – a wciąż nie leje. Ale wieje – coraz bardziej. A chmury coraz wyżej – i zrobiło się widokowo, a czasem nawet słoneczko przebłyskuje
No to nadzieja rośnie: może jednak się uda! Miał być deszcz, a nie ma. Miał być zefirek, a jest wichura. Najwyraźniej prognozy się nie sprawdzają, a nieprzewidziany wcześniej wiatr przepędza deszczowe chmury gdzie indziej. Z biegiem dnia nabieramy pewności, że dziś nie zmokniemy. Widoczki jakieś tam są. Co prawda szału ni ma, ale miało nic nie być – więc cieszymy się tym co jest I tak to dodreptaliśmy tego dnia suchą stopą pod Wielikij Wierch. Za nim rozległa polana z obfitym źródłem wody. Zostajemy więc tu na noc – nie jedyni zresztą: kilka innych ekip też.
Dzień trzeci.
Po otwarciu oczu widzimy….białość. Napadła nas chmura – widoczność kilka metrów. Ale chmura się nie skrapla, za to znów wieje wiatr, susząc namioty. No to OK, znów powolna guzdranina i obserwowanie, co się dzieje z chmurą. Z czasem chmura zaczyna się podnosić, parę chwil później widać już wioski w dolinie. Będzie dobrze
Zwijamy majdan i w drogę. Jest południe. Nim docieramy na grzbiet – chmury podnoszą się już wysoko i robi się widoczność podobna jak dnia poprzedniego. Czyli: całkem znośna. Utrzymując baaaardzo spokojne tempo przed 15.00 stajemy na szczycie Pikuja.
UDAŁO SIĘ!!!!
Wbrew dramatycznym prognozom przeszliśmy całe pasmo Bieszczad Wschodnich “na sucho”
To teraz nagroda: fotki, relaks, obiadek.
No i w dół: niebieską zejściówką do wsi Szczerbowiec. Tyle, co włazimy w las…..zaczyna kropić. Ale po 5 minutach już po deszczyku. We wsi za cerkwią pierwszy sklepik. Pifffffko! A za chwilę: ulewa. No cóż: no to drugie piffffko. Rozsiadamy się na sklepikowej werandzie z lubością obserwując burzę, jaka się rozpętała na Pikuju. Pompka, że hej! Ale teraz…..niech se leje tam do woli
Po trzecim piwku we wsi przestaje padać, ruszamy więc dalej w dół. Ostatecznie lądujemy w hotelu w Zbinach. Wieczorem rozlało się na dobre – i tak już było do końca weekendu. My zaś do późnej nocy świętujemy pełne wykonanie “planu A”
Dzień czwarty.
Ugadujemy z właścicielem hotelu transport powrotny. Po śniadaniu zawozi nas do Sianek, bo na sobotę zaplanowałem przejażdżkę najładniejszym ponoć fragmentem Kolei Zakarpackiej, czyli odcinek: Sianki – Wołosjanka ( z przerwą na obiad w Użoku ). Zdarł z nas gościu, bo zaśpiewał sobie 1700 hrywien za kurs przez Dolinę Użańską, ale nam zależało na czasie: alternatywą było telepanie się marszrutkami przez tereny na północ od Bieszczad, co raczej zajęłoby nam większość dnia – jak znam ukraińskie realia. A tak: w południe jesteśmy już w Siankach. Ponoć czas to pieniądz
Trasa kolei rzeczywiście malownicza, tylko akurat dzień był deszczowo-mglisty; na dodatek szyby w wagonach niemiłosiernie brudne, więc gołym okiem ledwo co było widać, nie mówiąc o obiektywie, ale za to Cyganie umilali nam podróż muzyką.
W Siankach umówione spotkanie z Agą i Jolą, które przez te dni baciarzyły w dolinach, namierzając przy okazji ciekawą kwaterę ciekawego jej właściciela Saszy w Osadzie Szerbin ( nieopodal Wołosjanki ). Tam też zaliczamy ostatnią noc. Sasza za pan brat z pogranicznikami, dzięki czemu dziewczyny zaliczyły wejście na Opołonek – niedostępny dla normalnych śmiertelników pod groźbą kulki między łopatki, tudzież łopatki między kulki…..czy jakoś tak
W niedzielę rano zostaje już tylko dojechać pociągiem do Stawnego, potem wynajętym autkiem do Łubni, z buta przez granicę do Wołosatego po nasze samochody. Wieczorem wszyscy meldują się w swoich domach.
I to by było na tyle – tym razem
Całość moich fotek:
https://photos.google.com/share/AF1QipN ... dfRFVKUzZ3
Wybrane fotki Agi i Ilony:
https://photos.google.com/share/AF1QipO ... ZGNUxqR29R