Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Relacje z górskich wypraw i innych wyjazdów oraz imprez forumowiczów. Ten dział jest przeznaczony dla osób, które chcą opisać swoje relacje i/lub pokazać zdjęcia ze spotkań nie będących Klubowym Zjazdem lub Górską Wycieczką Klubową.

Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy

Awatar użytkownika
ecowarrior
Turysta
Turysta
Posty: 11
Rejestracja: 11 stycznia 2017, 18:09

Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: ecowarrior » 11 stycznia 2017, 18:12

Od dawna wybieram się do Slovenskýgo raju i dotrzeć, z różnych powodów, nie mogę. Mapa nabiera wartości od kilku solidnych lat i tylko co jakiś czas otrząsam ją z kurzu. Koniec tego, ruszam w tym roku (czyli ponad dwa lata temu)! Plan zakłada kilkanaście dni włóczęgi, począwszy od Ružomberoka a skończywszy w Bieszczadach :)

Dzień pierwszy - 29.08.2014r.
Docieram do pracy z plecakiem. Fizycznie jestem na miejscu, wykonuję swoje obowiązki, przekazuję kolegom z pracy hasła do komputera i poszczególnych programów, współpracuję z klientami, lecz myślami jestem oddalony o dziesiątki, setki kilometrów - siedzę w pociągu, przemierzam skalne i pyliste szlaki, śpię w namiocie, wpatruję się w gwiazdy i zamawiam kolejną Borovičkę :)
Czas samorealizacji zawodowej dobiega końca. Znikam w ubikacji przeobrażając się z pana Andrzeja w ecowarriora. Okulary znikają w futerale, koszula w szafie a na głowie pojawię się chusta i kapelusz. Przyodziany w krótkie dżinsy i schodzony t-shirt opuszczam miejsce pracy.
Docieram na dworzec i dawaj do pociągu zmierzającego do Katowic. Tam przesiadka do Zwardonia, następnie do Žiliny, by ostatecznie ok 22:30 zameldować się w Ružomberoku. Kroki nieubłaganie wiodą mnie do mojej ulubionej piwiarni Nové Korzo. Z daleka wita mnie dźwięk muzyki rockowej a w środku przyglądają się znajome twarze. Przy barze zostaję poczęstowany kielonkiem Borovički. Chwilę dyskutuję z jednym czy drugim bywalcem, po czym z porcją tegoż napoju i piwkiem w dłoni zasiadam do osobnego stolika.
Obrazek
Analizuję mapy, połączenie na kolejny dzień i wychylam kolejne piwko. Nigdzie mi się nie spieszy, czas mija przyjemnie więc jeszcze trochę zostaję. Stwierdzam, że jakiegoś specjalnego planu na nocleg nie mam, natomiast w stronę Prednýgo Čebratu wiedzie czerwony, zapewne mało uczęszczany szlak. Już ok. 2 km od knajpy powinny znajdować się pierwsze łąki. Biorąc pod uwagę, że jutrzejszy pociąg jest tuż po 08 i trzeba będzie zwijać namiot, miejsce na nocleg wydaje się być idealne. Z tym wdzięcznym założeniem, osuszam resztę szklanicy i zadowolony z siebie opuszczam lokal.
Do miejsca, które sobie wymyśliłem faktycznie docieram w niespełna 20 min. Znajduje się na uboczu, przy mało uczęszczanym szlaku. Sprawnie rozbijam namiot, nastawiam budzik i dosyć szybko zasypiam.

Dzień drugi – 30.08.2014r.
Wstaję przed dźwiękiem budzika. Spało się doskonale i jestem zdecydowanie wypoczęty. Spaceruję przed namiotem, podziwiam widoki i wiem, że jeśli okoliczności pozwolą to z tej opcji noclegu z pewnością ponownie skorzystam.
Pociąg przyjeżdża na czas. Jadąc do Popradu przemierzam jeden z moich ulubionych odcinków zagranicznych linii kolejowych. Zachwycam się pięknem monumentalnych Tatr i cieszę wdrażaną do życia przygodą :) W Popradzie błyskawiczna przesiadka do Vydrnik i po kilkunastu minutach jazdy zatrzaskuję za sobą drzwi pociągu. Piechotą przemierzam odcinek dziurawej, lecz wyjątkowo urokliwej, usłanej jabłoniami, drogi do Hrabušic – małej wsi w Kotlinie Hornadzkiej, leżącej w południowo – zachodniej części Slovenskýgo raju.
Obrazek
Życie tutaj toczy się bardzo wolno, na drogach minimalny ruch a jedynym żywszym miejscem wydaje się być sklep spożywczy i knajpa do której zaglądam po uprzednim zrobieniu zakupów. Nie spieszy mi się, nie po to wyjechałem na urlop. Spokojnie zjadam śniadanio – obiad, wypijam piwko, Borovičkę przegryzam kiełbasą i opracowawszy dalszy plan działań ruszam przed siebie. Po półgodzinnym marszu docieram do Hrdlo Hornádu, skąd rozpoczynam wędrówkę jedną z najpiękniejszych tras jakie zdarzało mi się przemierzyć czyli Przełomem Hornadu (Prielom Hornádu). Odcinek do rozdroża pod Kláštorską rokliną w pełni mnie kontentuje. Prawie jak zwykle mam farta. Ludzi spotykam tyle co kot napłakał, pogoda wyśmienita a wąwóz którym się przemieszam wzdłuż Hornadu co rusz zmienia swe oblicze, to kładki, to łańcuchy, to znów leśne ścieżki, skały czy też metalowe półki pod którymi leniwie płynie potok. Przy rozdrożu robię chwilę przerwy, po czym nadal niebieskim szlakiem podążam ku Letanovským mlynie. Ten odcinek pokonuję znacznie wolniej. Jest zdecydowanie niebezpieczniejszy - metalowe półki, śliskie kamienie - a miejsca po drodze tak zacne, że co rusz zatrzymuję się na kolejne zdjęcia.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Tak sobie spokojnie idę, kontempluję przyrodę, gdy z zamyślenia wyrywa mnie jakby odgłos helikoptera. Technicznie najcięższy odcinek jest już za mną więc myślę sobie, że jeśli się coś zdarzyło to pewno znajduje się za plecami. Nic bardziej mylnego, niebawem zauważam zgromadzenie kilkunastu turystów nad którymi zawisł helikopter, po czym zaczął spuszczać linę z ratownikiem górskim. Podchodzę bliżej i widzę około dwudziestoletniego faceta leżącego na brzegu Hornadu, owiniętego w folię termiczną i otoczonego grupką turystów. Pytam się kogoś z brzegu czy to ćwiczenia? Niestety nie, gość się za bardzo wyluzował, zbiegał poślizgiem i wywinął orła z skutkiem brzydkiego złamania ręki, co jeszcze przed chwilą można było zauważyć poprzez wystającą przez przebitą skórę kość :/
Obrazek
Piechurów, zaabsorbowanych ludzkim dramatem, pozostawiam za sobą i niebawem dochodzę do polany przy Letanovským mlynie. Młyn pozostał już tylko z nazwy, gdyż funkcjonował tutaj jedynie na początku XIX w. Następnie spalił się i nie został już odbudowany. Działa jednak bufet, przy którym postanowiłem zrobić pierwszy solidniejszy postój od wejścia na „Przełom“.
Zajmuję wolną ławkę i spokojnie popijam piwko. Jestem zadowolony z przebytej trasy i aspektów przyrodniczych pierwszego dnia wędrówki. Z zadumy wyrywa mnie Słowak, którego uprzednio spotkałem na szlaku, pytając o domniemane ćwiczenia z udziałem helikoptera. Zapraszam do stoliczka. Dowiaduję się, że poszkodowanego bardzo drogo wyniesie sobotni wypad, gdyż nie był ubezpieczony. Ponoć gdy go podnosili był w szoku. Wpatrywał się gdzieś w dal i pewno sam nie wiedział nad czym bardziej ubolewać, zdrowiem czy kapitałem? Zamawiamy kolejne piwko i dyskutujemy o górach, które dane nam było w życiu zwiedzić, następnie komentujemy ostatnie wydarzenia polityczne i żywo rozprawiamy o sporcie. Po osuszeniu szklanic chwilę maszerujemy razem, by na pierwszym rozstajnym się pożegnać. Kolega prosi o odrobinę wody więc przelewam mu pół butelki, następnie rusza na Tomášovský výhľad, a ja odbijam czerwonym na Kláštorisko – rozległą polanę z ruinami klasztoru kartuzów z przełomu XIII i XIV stulecia. Ruiny są spore, a za nimi umiejscowiony jest drewniany szałas archeologów, którzy w okresie letnim systematycznie odsłaniają i konserwują kolejne elementy zabytku.
Podchodząc do bufetu schroniska, odwracam się ku jedynemu zajętemu stolikowi i z uśmiechem na twarzy przystawiam dwa palce do kapelusza skinając głową biesiadującemu kolektywowi. Nim podchodzi do mnie barmanka zostaję poczęstowany kielonkiem, po porcji na jedną i drugą nogę :) Zamawiam piwko i Borovičkę, po czym wyjmuję portfel i zamierzam zapłacić. Wtem podchodzą dwie osoby z grupy stoliczkowej i mówią do obsługi, że jestem z ekipy archeologów i wolontariuszy studenckich uniwersytetów słowackich, którzy mają tutaj zniżkę 50%. W ten oto sposób przysiaduję się do nowo poznanych kamratów, zostając honorowym członkiem ekipy pracującej przy konserwacji klasztoru :)
Na tarasie schroniska spędzamy sporo czasu. Kolejno poznaję osoby pracujące przy ruinach świątyni. Dowiaduję się, że pierwsze mury zabytku zostały odkryte w 1983r. przez Michala Slivkę z Katedry Archeologii Uniwersytetu im. Komenskiego w Bratysławie, wujka jednego z uczestników tegorocznych wykopów. Zostaje mi przybliżona historia obiektu wraz z postępującymi pracami konserwacyjnymi, sposób dofinansowania, systematyka postępujących działań renowacyjnych i osób angażujących się w projekt. Po kilku godzinach biesiady ogarniam się i zamierzam zamówić pokój. Pomysł zostaje natychmiastowo i w sposób bezwzględny storpedowany przez archeologów. Zostaję zaproszony na nocleg z opcją darmowego pozostania jak długo tylko chcę. Tak więc wieczorne pogawędki przy schronisku zamieniamy na dysputy w szałasie, światło lamp na świece, a Borovičkę i piwo na wino i nalewkę z plecaka...

Dzień trzeci 31.08.2014r.
Wstaję wyspany, co prawda trochę zamroczony, ale niebywale zadowolony. Wychodzę z plecakiem na wolne powietrze z zamiarem lokalizacji wczorajszych współbiesiadników. Część osób nadal śpi, część udała się na piwo do schroniska, a część zabiera się za ogarnięcie szałasu i przyniesienie z nieodległego źródełka wodę. Dołączam do ostatniej grupy. Porządkuję część pomieszczeń, następnie rąbię drewno, by ostatecznie przejść się z 2 baniakami po wodę. Kolektywne śniadanie ma się odbyć trochę później, właściwie za późno jak na moje dzisiejsze plany. Z apetytem zjadam więc rybę, następnie żegnam się z archeologami przebywającymi w obrębie szałasu i podchodzę pod schronisko by podziękować za nocleg osobom, które mnie zaprosiły. Wypijamy pożegnalne piwko i mimo protestów kolegów i koleżanek oddalam się w stronę Podlesok, małej turystycznej osady mieszczącej się w dolinie Vel'kej Bielej vody, przy ujściu wąwozu Suchá Belá. To właśnie tutaj zaczyna się Przełom Hornadu.
Pogoda się zmienia. O ile rano było całkiem nieźle to teraz zaczyna być nieciekawie. Niebo zasnuło się chmurami, choć jeszcze nie pada.
- Przynajmniej tyle z tego, że na jednej z najbardziej popularnych tras Slovenskýgo raju będzie mniej turystów – myślę sobie.
I trzymając się owej myśli odbijam do jednej z przydrożnych knajp na lángoša i piwko :) Następnie kręcę się między dwoma czy trzema kramami, zakupuję 2 odznaki i podbudowany nową inwestycją w siebie, zahaczam o jeszcze jedną knajpkę.
Suchá Belá to wapienny, krasowy, skalisty, wąwóz o długości ok. 4 km, gdzie różnica pomiędzy początkiem trasy a jej wylotem sięga 400 m n.p.m. Wąwozem spływa potok o tej samej nazwie co sama Dolina. Ruch turystyczny odbywa się tutaj w jednym kierunku a trasę przecinają liczne kładki, śliskie drabinki i urokliwe wodospady.
Zaczyna siąpić, jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza. Przede wszystkim jestem zadowolony, że w końcu udało mi się tutaj dotrzeć, dzień długi a wyprawy dopiero początek. Zakładam pelerynę i ruszam przed siebie :)
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Walory przyrodnicze Doliny są faktycznie powalające. Odcinki drabinkowych podejść, z ciężkim plecakiem, również. Przez całą trasę siąpi. Drewniane kładki, schody i drabinki są niebywale śliskie. Bywają miejsca, że poruszam się dosłownie na czworakach. Wszystko to jednak, jak przypuszczałem, sprzyja spokojowi na szlaku. Jest mało turystów, a co za tym idzie sporo czasu na kontemplację i fotografię bez zbędnego tła.
Mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych do Suchéj Beli, záver (950 m n.p.m.) docieram po dwóch godzinach z minutami. Na rozstajnym szlaków siadam na plecaku, z rozkoszą otwieram zimne piwko i zabieram się za przegląd map.
Znów się wypogadza. Odbijam żółtym i ponownie zmierzam do Kláštoriska, gdzie w przypływie apetytu zamawiam obiad. Godzina młoda, gdyż dopiero 16:30. Decyduję się ruszyć do Čingova i gdzieś w okolicy przenocować. Jutro mam dalsze połączenie z Spišskéj Novéj Vsi więc będzie bliżej i łatwiej z pobudką. Aktualny odcinek przemierzam zupełnie sam, nie spotykam ani jednego turystę więc jest czas na spokojne delektowanie się przyrodą, sesję zdjęciową i zachwyt nad potęgą gór.
Obrazek
I tak się pozachwycałem, pozamyślałem, że przeoczyłem odbicie do przełęczy Biely potok. Niebawem wyłonił się przede mną solidny znak STOP. I w tym momencie kompletnie wyłączyło mi się myślenie, gdyż mógłbym przysiąc, że na oddalonym drzewie jakbym widział niebieski szlak. No to myślę sobie:
- Cholera, zamknęli szlak, nadciąga zmierzch a powrót rozbije mi plan – i dalsze kuszenie złego – przecież widzisz dawny szlak, ścieżka wydeptana, zapewne wiele turystów stało w tym miejscu tak jak ty i spokojnie poszli dalej.
I ja nieszczęsny ruszyłem przed siebie. A było to paskudne zejście w dół, gdzie ścieżka urwała się przy sporej jaskini. O wyimaginowanym szlaku nie było oczywiście mowy! Zmęczony hamowaniem nawet nie pomyślałem aby robić zdjęcia, a przecież tak bardzo cenię sobie dokumentację mych wypraw! No nic, stoję przed dalszym dylematem. A im bardziej byłem wyczerpany i wku...y tym bardziej zanikało zdroworozsądkowe myślenie. Każdy przedmiot w plecaku jakby dwukrotnie nabrał wagi a na domiar złego zaczęło kropić!
- No w dupę jeża, dlaczego ja?! Po takim zejściu na pewno nie mam ochoty wracać i szukać szlaku (znów błąd)!!!!
W dole słyszę narastający szum Hornadu, no to kombinuję sobie:
- Zejdziesz w dół, do koryta rzeki, a później wzdłuż brzegu dojdziesz sobie do zielonego a z nim do Čingova.
Niby sprytne, podbudowany tą myślą schodzą w dół. Nie, to jest raczej złe określenie, zdecydowanie nieadekwatne do zaistniałej sytuacji. Robię dziwne podskoki na tyłku i dłoniach w dół. Gdy złapałem jako taką przyczepność to zygzakiem, podpierając się co dwa metry o kolejne drzewa dotarłem do powalonych wiatrem drzew, pomiędzy którymi rosły podejrzane krzewy, trawy i pojedyncze drzewa. Coraz bardziej zagłębiałem się w zieleni, nogi i dłonie znajdowały się w opłakanym, częściowo zakrwawionym i zdjętym pęcherzami stanie. Odgłos Hornadu był jednak tak potężny jakbym znajdował się tuż obok niego. I tak też było. Podczas kolejnego kroku nie złapałem przyczepności i instynktownie złapałem się jednego z niewielu pojedynczych drzew. Pode mną była przepaść w dole której, wzdłuż skalistego brzegu, płynął Hornad! W tak przerąbanej sytuacji jeszcze się w górach nie znajdowałem! Co za głupota, durnota i brak przewidywalności! Trzymałem się tego drzewka i aż dziw jakie absurdalne myśli w tym momencie przychodzą człowiekowi do głowy.
- Masz wykupione ubezpieczenie, to bardzo dobrze! Ale na co ci te ubezpieczenie sokoro w schronisku piłeś do obiadu piwo. Mogło jeszcze nie wyparować. Cała opłata na marne – po chwili kolejna myśl – a co to za różnica, jeśli drzewo puści to raczej nie wyjdziesz cało z upadku!!!! Ależ głupi byłby koniec, i jaki wstyd do rodziny!!!!
Podbudowany krytycznymi przemyśleniami odczekałem z 20 sekund regenerując siły i zdając sobie wyjątkowo jasno sprawę z tego, że tym razem zupełnie nikt mi nie pomoże i mogę liczyć wyłącznie na siebie. Skoro wdepnąłem w to łajno sam to sam muszę się z niego wykaraskać!
Okazało się, że mam o wiele więcej rezerwy energii aniżeli przypuszczałem. Powoli zmierzchało, drobny problem nastręczał fakt prawidłowego powrotu do jaskini a następnie do BARDZO MĄDREGO ZNAKU „STOP”. Nie bardzo wiedziałem w jakim kierunku ruszyć pod górę, gdy jednak spojrzałem na swoje dłonie, spodnie i t-shirt, utwierdziłem się w przekonaniu, że na pewno zostawiałem solidne ślady i wystarczy się tylko dokładniej rozglądać.
Do jaskini dotarłem o wiele szybciej aniżeli schodziłem w dół, a przynajmniej takie miałem wrażenie. W tym miejscu czułem się już jak w domu i ogarnęła mnie dziwna, jakaś taka szalona głupawka. Przez chwilę zastanawiałem się nawet czy tutaj nie nocować. Ruszyłem jednak dalej i niebawem minąłem mądry znak, by po jakiejś minucie (tylko 1 min, która tyle mnie kosztowała!!!!) odnaleźć odbicie do przełęczy Biely potok. Zrzuciłem plecak, wypiłem chyba z pół butelki wody i wpatrywałem się w majaczący w oddali znak. Teraz już wiem, że STOP bezwzględnie oznacza ANI KROKU DALEJ! Odetchnąłem z ulgą i pieszczony delikatną bryzą mżawki wyobrażałem sobie żywopłot. Tak, żywopłot, bo myślałem sobie - gdyby głupota miała liście to byłbym dzisiejszego wieczoru żywopłotem...
W Čingovie melduję się ok 19:15. Dosyć sprawnie docieram do pewnego campingu, który znajduje się tuż przy wylocie szlaku. Wyczerpany, z wywieszonym jęzorem, przepocony i zabrudzony podchodzę do recepcji, gdzie zamawiam nocleg pod namiotem i zimne piwko! Pada deszcz, nie przeszkadza mi to jednak. Jestem absolutnie szczęśliwy :)
Mijam trzyosobową grupę, dzielnie siedzącą przy ognisku i rozbijam się nieopodal. Doprowadzony do jako takiego porządku nabieram świeżego powietrza w płuca i podchodzę do mijanych wcześniej Słowaków z zapytaniem czy mogę się przysiąść. Nie zdążyłem się do końca przedstawić gdy w me ręce trafia dobrej jakości napitek. Na jedną i drugą nóżkę :)
Obrazek
Niebawem zamawiam do każdego po piwku i przenosimy się na werandę domku kempingowego w którym nocują nowo poznani znajomi. Spędzamy w swym towarzystwie kolejne, bardzo sympatyczne godziny, by przed 24 udać się na zasłużony spoczynek.

Dzień czwarty 01.09.2014r.
Wstaję o 08. W nocy co prawda lało jak z cebra ale namiot nie przemókł. Jestem wyspany i gotowy do dalszych wojaży. Po porannym prysznicu i naprędce przygotowanym śniadaniu mam zamiar udać się na wylotówkę Cingova by złapać okazję do Spišskej Novej Vsi. Znów delikatnie mży. Nie uchodzę daleko od pola namiotowego by dojść do wniosku, że może lepiej rzucić okiem na najbliższy przystanek autobusowy, a nóż pojedzie coś w tym kierunku co ja i nie będę musiał od rana moknąć. Jak znalazł, autobus odjeżdża za jakieś 30 min, podczas gdy z 150 m dalej uśmiech się do mnie otwarta karczma :P
Jestem jedynym pasażerem tego wdzięcznego środka transportu. Podczas kilkunastominutowej podróży prowadzimy z kierowcą ożywioną rozmowę o moich dalszych planach i wynikach piłkarskich minionego weekendu.
Nova Wieś Spiska. Do odjazdu pociągu w stronę Lipan mam jeszcze z 40 min. Spokojnie zakupuję bilet, chowam aparat i ruszam w strugach deszcze na poszukiwanie otwartego sklepu. Znajduję go z jakieś 5 min od stacji, vis-à-vis pewnej knajpy, gdzie postanawiam się ogrzać, osuszyć i przy kufelku przejrzeć mapy oraz dalsze połączenia.
Pociąg przyjechał z prawie godzinnym poślizgiem, co posypało mi kolejne połączenie. Do Kysak docieram jednak w zupełnie innej pogodzie. Znów świeci słońce. W tej małej wsi, gdzie główną atrakcją jest węzeł kolejowy, na którym od Kolei Koszycko-Bogumińskiej odgałęziała się linia do Proszowa, spędzam przy drewnianym stoliku, umiejscowionym na zewnątrz dworca, z półtora godziny smakując całkiem niezłego lanego piwka. Po raz kolejny wpadam w zachwyt nad możnością przepłukania gardła w obrębie dworca kolejowego, co u nas jest nie do pomyślenia, a tutaj w niczym nikomu nie przeszkadza a wręcz umacnia więź społeczną :D Jakoś przestaję się martwić
wcześniejszym spóźnieniem i z pełnym zadowoleniem oddaję się lekturze dalszych przygód niezłomnego Dirka Pitta :)
Do Lipan, ponad sześciotysięcznej miejscowości znajdującej się pomiędzy Wyżyną Szaryską (Šarišská vrchovina) a Górami Czerchowskimi (Čergov) docieram o 15. Za pół godz. odjeżdża autobus do Kamenicy skąd rozpocznę dwudniową wędrówkę po Čergovie (Góry Czerchowskie).
Przystanek autobusowy jest opustoszały, zaglądam więc do przydrożnego baru nawiązując dyskusję z miejscowymi bywalcami. Nim rozmowa rozkręca się na dobre podjeżdża autobus, do którego ruszam sprintem dopingowanym zza moich pleców aplauzem :)
W Kamenicy spoglądam oczywiście w stronę Kamenickýgo hradu – najwybitniejszego wapiennego wzgórza w całym paśmie skalicowym Cergova, na szczycie którego znajdują się ruiny XIII- wiecznego zamku. Spokojnie zmierzając w stronę hradu podziwiam rozległe łąki, pastwiska i piękne zabudowania. Niechybnie zbliżam się do mojego ulubionego pasma w Karpatach – Beskidu Niskiego. Jest to widoczne na każdym kroku.
Obrazek
Pod sam zamek jest solidne podejście, podczas którego trzeba się trochę wymęczyć. Spotykam tam młodą parę z dzieckiem i jednego rowerzystę. Sam zamek przypomina zabytki z okolic Jury Krakowsko – Częstochowskiej czy też ruin zamku nad Rytrem, natomiast widoki trafiają w sam środek mych preferencji, gdyż mam możność rozkoszować się panoramą otaczających mnie łąk i polan jak również szczytów Beskidu Sądeckiego i Niskiego.
Ponownie wracam do Kamenicy, gdzie zaglądam do jednego z przybytków, robię zakupy na wynos, by ostatecznie Sokolią doliną ruszyć ku, jak się spodziewam, zamkniętej chacie pod Mincolem. Nim ostatecznie pochłania mnie zalesiona dolina, jeszcze raz odwracam się za siebie i spoglądając na rozległe krajobrazy sam do siebie mówię:
- Tak, masz tutaj połączenie Niskiego, Gorców i Pienin...
Podążając przed siebie mijam jedną z najbardziej popularnych atrakcji Cergova – wyrastającą z lasu, potężną wapienną skałę o nazwie Sokolia skala. Mimo oczarowania jakie budzi wśród większości osób, na mnie jakoś specjalnego wrażenia nie robi. Może dlatego, że przypomina trochę przerośniętą Maczugę Herkulesa, którą oglądałem do znudzenia.
Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej. Do małej polanki na której wybudowana jest chata docieram po zmroku. Przybytek jest zamknięte na cztery spusty. Przed paroma godzinami ktoś tutaj z pewnością był, spod resztek ogniska nadal da się wyczuć żar. Cóż jednak z tego skoro zaczyna padać i wiać. Dla pewności zalewam wodą niedopałki paleniska, rozbijam namiot i przy zimnym piwku oddaję się kolejnym rozdziałom lektury. Tym razem śpię niespokojnie, co rusz przemyka mi coś przed namiotem, w lesie co chwilę łamią się gałęzie, a dziwne odgłosy z otchłani nie pozwalają odejść w świat Morfeusza.
Awatar użytkownika
ecowarrior
Turysta
Turysta
Posty: 11
Rejestracja: 11 stycznia 2017, 18:09

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: ecowarrior » 11 stycznia 2017, 18:12

Dzień piąty 02.09.2014r.
W końcu nastał poranek. Dziwna to była noc, na dodatek śniło mi się, że jakiś morderca wkrada się do namiotu. Tfuuu, dobrze, że już widno, choć nadal pochmurno a w partiach szczytowych mgliście.
Obrazek
Przez chwilę dokonuję rekonesansu polany, po czym wracam do namiotu i z smakiem przystępuję do spożycia śniadania. Następnie przeglądam mapy i naprędce konstruuję dzisiejszy plan. Przede wszystkim zakłada on podejście na szczyt Mincola a następnie powrót na polanę, spakowanie namiotu i co dalej zobaczymy.
Obrazek
Minčol (1157 m) to najwyższy szczyt pasma oddalony się jakieś 40 min. od polany na której się znajduję. Dobytek pozostawiam w namiocie i bez obciążenia ruszam w partie szczytowe, gdzie dominują potężne pastwiska i rozległe połoniny przypominające bieszczadzkie czy też wielkofatrzańskie krajobrazy. Jest mgliście, na szlaku ni widu, ni słychu innych turystów. Przy krzyżu pomiędzy Lazami a Minčolem, gdzie de facto widoki są ponoć piękniejsze aniżeli na samym wierzchołku (niestety nie mogę się obiektywnie wypowiedzieć z powodu zasranej mgły) pada mi bateria w aparacie :/ Udaje się jednak wydusić resztkę energii na pamiątkowe zdjęcia więc jako tako się uspakajam.
Obrazek
Na samym Mincolu nie spędzam wiele czasu, gdyż w zaistniałej sytuacji nie ma to większego sensu. Liczyłem, że być może „mleko” opadnie i jednak coś zobaczę. Nic z tego. Podjadam sporo borówek na drugie śniadanie, po czym powoli wracam do namiotu.
Już przed wyprawą intrygowały mnie ruiny XIII – wiecznego Hanigovskýgo hradu nad Ľutiną. Nie komplikując więc sobie planów wymieniam baterie i ruszam ku sedlu Ždiare.
Obrazek
Mgła wyraźnie zelżała, pozostawiając po sobie rozległe dywany pajęczych sieci. Po przekroczeniu przełęczy wychodzi słońce, które będzie mi towarzyszyć przez praktycznie cały tydzień :) Szlak do zamku raczej mało uczęszczany, w wielu miejscach wygląda na zapomniany. Wrażenie potęgują wyrastające w każdym miejscu grzyby. Prawdziwą sztuką jest omijanie owych naturalnych przeszkód.
Obrazek
Na kolejnym rozstajnym zdejmuję plecak i siadając na przydrożnej ławeczce spoglądam na jawiącą się w oddali Lackową.
Po kolejnych 10 min. docieram do pozostałości hradu, u podnóża którego otwieram piwko, odpoczywam w wiacie i z daleka obserwuję prace mające na celu konserwację obiektu. Następnie bez obciążenie ruszam na obchód ruin, wewnątrz których, jak się okazuję, trwają prace archeologiczne.
Obrazek
Krótko rozmawiam z konserwatorami, po czym schodzę do niewielkiej, gdyż zamieszkałej przez niespełna pięciuset osobową ludność Ľutiny.
Zmierzając w doliny mijam mieszczącą się na obrzeżach wsi cmentarną cerkiew, by następnie zejść do centrum i na dłużej zatrzymać się w XIX-wiecznej Bazylice Zaśnięcia Matki Bożej (Bazilika Zosnutia presvätej Bohorodičky v Ľutine) – najstarszej greckokatolickiej bazylice mniejszej na Słowacji. Pierwotnie wiernymi wschodniosłowackiej cerkwi greckokatolickiej byli niemal wyłącznie Rusini. Jednak za czasów Czechosłowacji doszło do słowakizacji słowackich Rusinów, wskutek czego o ile językiem liturgicznym nadal pozostaje staro-cerkiewno-słowaiański, to jednak językiem wehikularnym cerkwi obecnie stał się niemal wyłącznie słowacki.
Obrazek
Obrazek
Resztki zapasów nadal mam w plecaku więc nie przykładając wagi do konieczności uzupełnienia zasobów podążam przez Olejnikov i Majdan do żółtego szlaku wiodącego ku Horskej chacie Čergov. Olejnikov to mała, XIV – wieczna wieś, gdzie większość spotkanych osób jest Romami, starającymi się mnie rozjechać samochodami bądź ledwie trzymającymi się motocyklami. Mijam jedną z cygańskich osad i stwierdzam, że dawno nie widziałem tak specyficznej miejscowości, gdzie wrogość w stosunku do mojej osoby jest wręcz namacalna. Podejmuję decyzję by przyspieszyć kroku, i nie zmieniłaby jej zapewne nawet otwarta knajpa!
Obrazek
Mijając tablicę wskazującą zakończenie wsi znów oddycham pełną piersią i ponownie cieszę się wędrówką. Jest doskonała pogoda, spokojnie przemierzam dolinę otoczoną z dwóch stron zalesionymi wzgórzami a obok mnie szumi potok Ľutinka. Dziurawa nawierzchnia starej drogi oraz widoczna z daleka drewniana architektura przypomina zeszłoroczną wędrówkę po wertepach Ukrainy :) No teraz to by się przydał klimatyczny sklep bądź bar :) Osada wygląda na wymarłą, spotykam tylko jedną osobę, która słysząc kroki chowa się w domu. Przemierzam kolejne metry i nikogo więcej, czy to na drodze, w polu, ogródku albo oknie. Z daleka lokalizuję budynek wiejskiego sklepu i raźno do niego zmierzam. Niefart, otwierają dopiero za dwie i pół godziny. Przez chwilę zastanawiam się czy poczekać, ale trochę bez sensu, dokładnie tyle czasu mam do schroniska. Staję się coraz bardziej głodny i chętnie bym przepłukał gardło! Z lubością przywodzę na myśl wizję kąpieli, ciepłej strawy i pieniącego się kufelka :) Na skraju osady, przy rozstajnym zielonego i żółtego odbijam ku chacie. Mijam przedostatni budynek, tartak … którego strzeże potężny pies. Z natury boję się psów, gdyż będąc kilkuletnim chłopcem miałem z jednym okazem sporą nieprzyjemność. Wówczas skubany skutecznie zapolował na moją kostkę :/ Wracając jednak do wędrówki, stres który mnie opanował byłby znacznie mniejszy gdyby brama tartaku była zamknięta a zwierzę w jakiś sposób uwiązane. Nic z tego, bydlak mnie oczywiście przyuważył i nabierając tępa, z spokojnego spaceru, przez truchcik, przeinaczający się z czasem w tryb przyspieszono – sprintowy ruszył za mną! Przypomniałem sobie, że mój odstraszać na psy diabli wzięli przed wyprawą. No to zrzucam plecak i dawaj w stronę najbliższych drzew! Nim jednak zdążyłem skorzystać z doświadczenia praprzodków to ktoś wybiegł z zabudowań i przywołał czworonoga do porządku. Słyszałem zza siebie jakieś przeprosiny, chyba również okrzyki, że nie gryzie. Nie tracąc jednak ni chwili pozbierałem zakurzony plecak i nie próbując go otrzepać, nie oglądając się za siebie, i nie zważając na okrzyki jegomościa, oddaliłem się czym prędzej!
Obrazek
No teraz to miałem prawdziwie przesuszone gardło. Dopiero po jakimś kilometrze czy dwóch, za kilkoma wirażami, nieopodal przyjemnym potoku postanowiłem się zatrzymać i doprowadzić do porządku odzienie, organizm oraz plecak. Chustę przemoczyłem w wodzie, otworzyłem ostatnie piwko i w skupieniu popracowałem nad uspokojeniem zszarganych nerwów. Reszta trasy mija spokojnie przy wizji wieczornej kąpieli oraz analizie jutrzejszego dotarcie w okolice Koniecznej, gdzie około 15:45 mam się spotkać z Natalią. I wszystko pięknie – ładnie, tylko zaczynam, sam ze sobą, kolejną nieśmiałą dyskusję:
- Słuchaj no, nie dziwi Cię, że jest wtorek, że nie spotkałeś dziś ani jednego turystę, że faktycznie psy dupami szczekają?
Podążając tym tokiem myślenia dumam dalej:
- Czy w tym wypadku opłaca im się na tym zadupiu otwierać schronisko skoro prawie na pewno nie będzie gości?
I tak sobie spokojnie rozmawiam, z każdym krokiem utwierdzając się w przekonaniu, że prysznic, piwko i wykwintną kolację diabli wezmą.
Niebawem domysły stają się faktem! Docieram do zamkniętego na cztery spusty obiektu i odbijam się od zamkniętych drzwi, przed którymi dla pewności postawiono małą, hokejową bramkę!!
Po zaakceptowaniu zaistniałej sytuacji przygotowuję sobie coś do jedzenia i przypominam, że w okolicy Čergova, przy zielonym szlaku, gdzieś na pograniczu łąk i lasów, winna być ukryta drewniana chata myśliwska. Ruszam więc na poszukiwanie. Krążę w tę i we w tę, docieram do rozstajnej przy chochtulce, ponownie wracam ku szczytowi, po drodze penetrując wszelkie odbicia. Ostatecznie nie znajduję obiektu. Postanawiam jednak podjęć ostatnią akcję poszukiwawczą. Na łące wielkiej jak dupa Kim Dzong Una zrzucam plecak i bez obciążenia staram się odnaleźć ślady przypominające zejście do utulnej, która winna znajdować się gdzieś tutaj. No nadal nic. Zrezygnowany olewam cały interes i zrzucam toboły przy mijanej jakiś czas temu prywatnej chacie Čergovčanka. Dokonuję rekonesansu wokół obiektu i z satysfakcją odkrywam, że otwarta jest drewutnia. Tak więc decyzja podjęta. W małej komórce zostawiam plecak, wyjmuję śpiwór, karimatę i rybę ( :D ), by następnie przygotować drewno na ognisko i spokojnie osuszyć przemoczone buty. Wieczór zamienia się w noc, gwiazd przybywa, a ja wpatrując się w blask płomieni spędzam ostatnie tegoroczne chwile w paśmie Čergova.
Obrazek
Po jakimś czasie pozwalam by ognisko wygasło i udaję się na spoczynek. W ciasnym pomieszczeniu słyszę i widzę myszy. Starając się jednak nie zwracać na nie uwagi gaszę czołówkę i próbuję zasnąć.
Co rusz gdy powoli „odchodzę” skubane robią hałas i wskakują mi na śpiwór. To ja zrzucam je, świecę czołówkę i przeganiam. Po trzech, powtarzających się sytuacjach wpadam w furię. Zwijam rzeczy i rozbijam namiot, w którym z satysfakcją uśmiecham się sam do siebie :D

Dzień szósty 02.09.2014r.
Wstaję wcześnie. Już przed 7 jestem na nogach. Przygotowuję poranne śniadanie, po czym rozsądnie dozuję ostatnie krople wody mineralnej i schodzę zielonym, zupełnie zdziczałym, wyposażonym w masę pajęczyn, chwastów i zapomnianych ścieżek, szlakiem do Hertnik.
Obrazek
Tam uzupełniam zapasy, wypijam na przystanku maślankę zagryzaną bułką i wskakuję do autobusu zmierzającego ku Bardejovie.
Obrazek
Miasto jest ładne z rzucającymi się w oczy solidnymi murami miejskimi oraz pięknym rynkiem i najcenniejszym zabytkiem, XIV-wiecznym kościołem św. Idziego. O ile mury miejskie udało się zobaczyć to na zwiedzanie rynku i pozostałych zabytków zabrakło czasu i animuszu, który skutecznie odebrali mi Romowie startujący do mnie na dworcu autobusowym. A była to grupka 3 durnych nastolatków którzy podeszli gdy samotnie sprawdzałem połączenia, po czym coś pieprzyli i dwa razy tupnęli nogami. Znając mniej więcej tego typu zachowania odwróciłem się w ich stronę i dałem do zrozumie by się odpalantowali bo mam poważniejsze sprawy na głowie. Burknęli, że zaraz wrócą i zniknęli. Ja również nie czekałem, przyspieszyłem na wylotówkę ku polskiej granicy. Nim dotarłem do przystanku, gdzie miałem ostatnie słowackie połączenie, dołączył się do mnie jegomość, który wracając z pracy opowiadał o rodzinie mieszkającej w Polsce, swoich wędrówkach i w ogóle planach na przyszłość, licząc, że dołączę do niego w przeciągu 3 lat do wyprawy ku Santiago de Compostela. Następnie facet skarżył się na zbyt niskie dotacje z UE i sztuczne, uzdatniane chemicznie jedzenie, pytając czy gdziekolwiek na Słowacji czy w Czechach spotkałem naturalnie biegające barany, kury, krowy albo owce? Po twierdzącej odpowiedzi nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, którą przerwałem obwieszczając, że zajrzę jeszcze do knajpy która wyłoniła się na jednym z winklów :D
Po osuszeniu dwóch piwek docieram do Becherova, gdzie wysiadam przy cerkwi, mając jednocześnie przed oczami Beskid Niski.
Obrazek
Spaceruję wokół świątyni, po czym zmierzam ku nieodległej granicy RP. Po chwili łapię okazję i żegnam się na jakiś czas ze Słowacją. W samochodzie, z przyzwyczajania, staram się sklecać zdania łamaną Słowacczyzną, po czym kierowca odpowiada, że on również Polak i ma syna dosyć często wędrującego po Karpatach. Szybko nawiązujemy nić porozumienia.
Obrazek
W Koniecznej postanawiam się zatrzymać i zajrzeć do tamtejszej cerkwi oraz pospacerować po imponującym, otaczającym świątynię, cmentarzu.
Do przyjazdu Natalki pozostały ponad dwie godziny więc ruszam do Zdyni by zajrzeć do spożywczego, którego w Koniecznej nie uświadczysz. Zabiera mnie Państwo, które zmierza w okolice Gorlic. Sklep co prawda zamknięty, ale z nieodległego budynku zostałem spostrzeżony, skutkiem czego niebawem wybiega Pani i przybytek zostaje otwarty, przy jednoczesnym, zapewnieniu, że skoro turysta we wsi to tradycyjne godziny otwarcia – zamknięcia nie obowiązują :D
Przy stoliku zrzucam plecak, otwieram piwo, spokojnie przeglądam mapy i konstruuję namiastkę planu nisko – bieszczadzkiego. Po dwóch godzinach relaksu wskakuję do autobusu i wraz z Natalią ponownie podjeżdżamy do Koniecznej, skąd żółtym szlakiem, przez Radocynę, zmierzamy do Nieznajowej. Ponownie jestem w mym ulubionym Beskidzie. Serce się cieszy – ścieżki sprzed lat nadal pyliste, zapomniane.
Obrazek
Kapliczki, stare cmentarze i pozostałości zabudowań przypominają burzliwą historię, a śpiew ptaków i otaczająca przyroda wzmaga poczucie izolacji i kontemplacji.
Obrazek
Trawersując z zdjętymi butami kilka brodów docieramy do opuszczonej chatki studenckiej. I pomyśleć, że tyle lat minęło od mojego ostatniego pobytu w tym miejscu.
Obrazek
Rozbijamy namiot, kąpiemy się w potoku, a następnie wyruszamy na łowy celem uzbierania drewna na wieczorne ognisko. Przy blasku gwiazd, winie i sympatycznych dyskusjach mija kolejny wieczór górskiej przygody.
Obrazek
Jakoś nie potrafię zasnąć, targany emocjami i radością ponownego spędzenia wieczoru w tym czarodziejskim miejscu wspominam spotkanie sprzed lat z DakOtą, wędrówkę z kuzynem, TuAlfem i bratem. Wtedy było tutaj sporo osób, szaleństwo turystycznej braci i brak miejsc. Obecnie cisza, samotność i rykowisko jeleni o 4 nad ranem...

Dzień siódmy 03.09.2014r.
Nastaje kolejny piękny dzień. Przy śpiewie ptaków spokojnie spożywamy śniadanie.
Obrazek
Następnie zaglądamy do mapy, zwijamy namiot i przekraczając Wisłokę oraz Zawoję ruszamy do Rozstajnego.
Obrazek
O dawnej świetności Nieznjowej, słynącej niegdyś z targów i jarmarków praktycznie nic już nie świadczy. Nieopodal chatki studenckiej znajdują się ostatnie opuszczone zabudowania, a pośród łąk spostrzec można pojedyncze krzyże.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
W okolicach Rozstajnego robimy przerwę, podczas której skupiam się na przyspieszonym praniu. Rozstajne, podobnie jak Nieznajowa już nie istnieje. Po miejscowości w której niegdyś mieściła się m. in. cerkiew i karczma pozostała jedynie kapliczka z 1928r., żeliwny krzyż przydrożny oraz niewielki cmentarz – typowe artefakty tutejszych wsi – widm, są to ostatni niemi świadkowie minionych dziejów – zmagań frontowych, cierpień, emigracji wojennej i powojennej „Akcji Wisła”. Następnie podążamy mało ruchliwą drogą w stronę Świątkowej Małej z zamiarem przyjrzenia się Cerkwi św. Michała Archanioła.
Obrazek
Nie uchodzimy nawet stu metrów, gdy zatrzymuje się pierwszy samochód i wraz z parą sympatycznych turystów podjeżdżamy ku cerkwi. Spokojnie spacerujemy wokół zabytkowej świątyni, by po jakimś czasie udać się w dalszą podróż ku Krempnej. W Kotaniu stwierdzamy, że tutaj wychodzimy, gdyż chcielibyśmy sobie podejść pod cerkiew. Towarzysze podróży dochodzą do wniosku, że również chętnie przyjrzą się obiektowi więc ponownie udajemy się na zwiedzanie w czteroosobowej grupie.
Obrazek
Docieramy do Krempnej, miejscowości w której ostatni raz byłem w 2007 czy 2008r. Pod sklepem spożywczym rozdzielamy się z naszymi dobroczyńcami i przystępujemy do realizacji własnych celów, a konkretnie mówiąc wyszukania lokalu obiadowego. Z szelmowskim uśmiechem oświadczam, że już tutaj byłem i znam lokalną restaurację z doskonałą domową kuchnią. Ku mojej rozpaczy okazuje się, że prawie dekada to dużo. Obiekt od lat nie funkcjonuje i obecnie znajduje się w stanie agonalnym :( Momentalnie tracę poczucie humoru i oznajmiam, że nadchodzące popołudnie straciło dla mnie sens! Natka przytomnie zauważa szyld informujący, że w odległości ok 1 km od nas, nad miejscowym zalewem, mieszczą się domki wczasowe z reklamą czynnej gastronomii. Biorąc pod uwagę, że jest wrzesień podchodzę do jej optymizmu z lekkim sceptycyzmem. I mój błąd, bo lokal o dość pospolitej nazwie „Karczma Beskidzka” jest otwarty i co więcej ma do zaoferowania naprawdę sporo jakości za bardzo przyzwoitą cenę!
Obrazek
Zamawiamy wybrane zestawy oraz kilka smacznych, limitowanych piw. Nie spieszy nam się. Relaksujemy się z 2 godzinki, rozmawiamy z obsługą, która tłumaczy, że jest już po sezonie, ale liczą, że jednak do października uciągną, po czym przystąpią do gruntownych remontów ośrodka i od wiosny ponownie wracają na rynek.
W drodze do Ropianki zatrzymujemy się przy imponującej łemkowskiej, drewnianej Cerkwi św. Kosmy i Damiana z XVIII w. W przeciwności do historii analogicznych obiektów, mimo spalenia prawie całej wsi w czasie I Wojny Światowej świątynia przetrwała.
Dziś prawie wszystko idzie z górki. Dopiero co ruszamy w dalszą trasę a od razu łapiemy autostop do Polany, małej wsi podkarpackiej, która w latach 1768-1772 stanowiła bazę konfederatów barskich.
Obrazek
Obrazek
Zwiedzamy murowaną Cerkiew św. Jana Złotoustego z 1914r., która stała się sławna dzięki niechlubnemu konfliktowi pomiędzy miejscową społecznością wyznania rzymskokatolickiego, a prawosławnego, którego apogeum przypadło w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku ( http://www.beskid-niski.pl/index.php?po ... gia/polany" onclick="window.open(this.href);return false;" onclick="window.open(this.href);return false; ).
Kolejną okazją docieramy do leśnego rozstajnego u podnóża Kiczery, skąd mamy zaledwie 2 km do Chatki Malucha.
Na miejsce docieramy ok 18:30. Jesteśmy dziś jedynymi turystami. Spokojnie odstawiamy plecaki, po czym znikamy w czeluściach lasu celem przygotowania drewna na wieczorne ognisko. Odczuwamy zdecydowane zadowolenie z minionego dnia. Zapraszamy do towarzystwa chatara by przy blasku gwiazd, płomieni i z smacznym winem miło spędzić kolejny wieczór.
Ostatnio zmieniony 12 stycznia 2017, 20:43 przez ecowarrior, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
ecowarrior
Turysta
Turysta
Posty: 11
Rejestracja: 11 stycznia 2017, 18:09

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: ecowarrior » 11 stycznia 2017, 18:13

Dzień ósmy 04.09.2014r.
Dziś przedostajemy się w Bieszczady. Budzą nas pieszczoty, prześwitujących się przez drewniane okiennice, porannych promieni słońca. Za oknem piękna pogoda, a w środku specyficzna woń drewnianej chaty. Chce się żyć! Chwilę leniwie leżymy na materacach opowiadając głupkowate anegdotki, by po jakimś czasie wstać i przygotować poranną herbatę, którą ostatecznie nie wypijamy a zlewamy do termosu. Wysłuchujemy podpowiedzi chatara w jaki sposób ściąć część trasy i zgodnie z jego wskazówkami ruszamy na przełaj, przez łąki i las, do Mszany. Oczywiście ścisłe podpowiedzi co do naszego skrótu po kilku winklach biorą w łeb, skutkiem czego częściowo na wyczucie, a częściowo przy pomocy kompasu docieramy do łąki z której jawi się uroczy widok na naszą pierwszą docelową wioskę. Przy kubku herbaty i smaczny piwku urządzamy sobie piknik.
Obrazek
W Mszanie łapiemy stopa do Tylawy gdzie zwiedzamy (a raczej oglądamy przez kraty) zamkniętą cerkiew i cmentarz. Nieopodal Zyndranowa, ech z utęsknieniem wspominam odwiedziny tego miejsca sprzed lat, smaczną jajecznicę, chatara, Wojtka z Komandosem i nasłuchiwanie nocnego wycia wilków. Przed nami 90 km autostopem do Wetliny. Planujemy się jeszcze zatrzymać w Jaśliskach, których do tej pory nie miałem przyjemności zwiedzić, i ewentualnie zahaczyć o „Wandę” w Komańczy. Mamy szczęście, na wyjątkowo mało ruchliwej drodze wojewódzkiej 897, nawiasem mówiąc przypominającą dziurawą osiedlówkę, stoi szkolny, pomarańczowy Jelcz. Pytamy kierowcę czy nie podrzuci kawałek,
- Owszem, wsiadajcie. Na ten moment jadę tylko do Jaślisk! - :D
Obrazek
W Jaśliskach rzuca się w oczy przede wszystkim rynek z resztkami drewnianych zabudowań z początku XIX w. oraz XVIII – wieczny kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Trochę krzątamy się po okolicy, poszukujemy pozostałości murów miejskich i ubolewamy nad zamianą bryły ratusza, który stał się jakiś bezkształtny, bezosobowy. Ogólnie rzecz biorąc miasteczko pozostawia po sobie pozytywne wrażenie, z aurą sennej niespieszności i chlubnej historii sprzed lat, kiedy to posiadało prawa miejskie i potężne mury obronne strzegące drogi z Węgier do Dukli i Krosna.
Niebawem łapiemy kolejną okazję, czyli jak się okazuje ten sam pomarańczowy autobus szkolny, który podwozi nas do krańca swojej trasy, tzn. Woli Niżnej. Wysiadamy przy cerkwi, by następnie ruszyć ku wylotówce na Komańczę. Zatrzymujemy się przy kaplicy św. Jana Chrzciciela z 1902 r., której to architektura, barwa i jakoś takie ogólne wrażenie kojarzy się z serialem Zorro z lat 50 i 90 Xx w.
Obrazek
Z jakieś 20 min. czekamy na kolejny autostop, by ostatecznie wysiąść w Komańczy. Trochę zawalam sprawę, bo Natka mówi, że nasi dobroczyńcy jechali aż do Cisnej, ale jakoś tak mi się wkręciło, że chciałem wysiąść tutaj. Może to z sentymentu...
Robimy zakupy, zamieniamy słowo z okolicznymi turystami, opowiadam o mej bytności w tym miejscu sprzed 8 i 16 lat, a następnie z błyskiem w oku prowadzę do zapamiętanej spelunki „Wanda”!
Obrazek
Z tym, że obecnie „Wanda” to nie spelunka. Owszem, może z zewnątrz, ale w środku lokal na miarę Zakopanego, Karpacza, czy też Wisły. Rozkoszujemy się smacznym jadłem, wszystko zapijamy wybornym piwkiem i niebawem meldujemy się na wylotówce Komańczy.
Obrazek
Obrazek
Nie mija 5 min. i wraz z Waldkiem mkniemy do Osławicy, gdzie nasz dobrodziej prowadzi gospodarstwo agroturystyczne i opowiada o przygodach sprzed 20 lat, gdy to wypasał owce na okolicznych wzniesieniach. Z powodzeniem na przyszłość i pozdrowieniami dla Olimpii z Bazy pozostajemy w dalszym ciągu na wojewódzkiej
897. Stoimy, stoimy i jakoś tak suszy w gardle. Kombinuję sobie co by tu zrobić by przepłukać spieczone usta a zarazem nie zrazić potencjalnego dobrodzieja. Natka, jak zwykle zachowuje przytomność umysłu:
- Masz przecież termos. A weź sobie przelej piwko i będziesz dozował wedle własnego mniemania.
Złota dziewczyna!!!!
Nie uczyniliśmy po łyczku i zatrzymuje się samochód podwożący nas do Woli Michowej. W ramach krótkiej trasy kierowca opowiada o pasji zbierania pasków żołnierzy z okresu I Wojny Światowej i zaprasza na herbatę. Czas nagli więc grzecznie dziękujemy i schodzimy na temat samej Balnicy oraz Wojtaka, który właśnie nas mija samochodem. Podziwiamy jego pracę oraz pasję związana z walką i pamięcią przeszłości tychże rejonów. Wspominamy bytność pod dachem jego schroniska i sklepu, by ostatecznie rozstać się przy przystanku autobusowym. Skutecznie przepędza nas spod niego straż graniczna i ostatecznie zrzucamy plecaki przy Latarni Wagabundy. Chwilę swoje odstajemy by niebawem wsiąść do kolejnej okazji, która to podwozi nas w okolice Smereka, skąd od razu przesiadamy się do transportu pod samo pole namiotowe w Wetlienie :D Po rozbiciu namiotu i zbawiennym prysznicu dziarskim krokiem zmierzamy do Bazy by wypłacić sobie nagrodę po solidnie i pięknie spędzonym dniu :)
Obrazek

Dzień dziewiąty 05.09.2014r.
Piękny rześki poranek. Sporządzamy sobie śniadanie i planujemy co dalej. Już wiemy, że jutro nad ranem do Cisnej dotrze Grześ więc obopólnie zarządzamy autostop do Brzeg Górnych, by stamtąd tradycyjnym szlakiem przez Puchatka, Wetlińską i Smerek dotrzeć do Kalnicy skąd ktoś nas zapewne zgarnie.
Odcinek jest powszechnie znany więc nie będę się zbytnio rozpisywał.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Trasa mija w wyśmienitej pogodzie, doskonałych humorach i pięknych widokach. Na Przełęczy Orłowicza przypominam sobie „zasadę termosu” skutkiem czego przelewam wino a Natka załatwia na jutro, poprzez „bla bla car,” powrotny transport do siebie.
Obrazek
Na Smereku niewiele osób. Rozkoszujemy się ostatnimi widokami, by ostatecznie zagłębić się w bukowym lesie.
Obrazek
Obrazek
Przejezdnym busikiem docieramy do Cisnej.
Obrazek
W jednej z moich ulubionych knajp zatrzymujemy się na kolację, następnie podchodzimy do bacówki, nawiązujemy bliskie kontakty z częścią bywalców aby ostatecznie zejść do Siekierezady, gdzie też spędzamy resztę wieczoru. Zdecydowanie przesadzonego przez moją niegodziwą osobę :/
Obrazek

Dzień dziesiąty 06.09.2014r.
Obiecałem Grzesiowi, że będę go wyglądał przed bacówką. Jest przed 06, samopoczucie dosyć niemrawe, lecz słowo się rzekło! Wyczołguję się z ciepłej otuliny śpiwora i zwlekam po drabinie z strychu. Na zewnątrz piękny poranek, ten krótki, magiczny okres gdy słońce jeszcze nie wzeszło, lecz jest już jasno. Cisna spowita jest morzem mgieł, podczas gdy wszystko co powyżej 600 m. tonie w bezmiarze przejrzystości. W Chatce Puchatka zapewne ruch w oczekiwaniu na wschód słońca. Aż zazdroszczę tamtejszym bywalcom...
Niebawem pojawia się nasz kompan. Zasiadamy na ławeczce i trochę czasu spędzamy przy opowieściach o przygodach z wakacji i planach na dzisiejszy dzień. Postanawiamy poczekać z Natalią na jej połączenie, skutkiem czego udajemy się na niespieszne śniadanie i piwo do Siekiery oraz mieszczącej się obok niej karczmy.
Obrazek
Jak z bicza strzelił i prawie południe! W fantastycznym miejscu czas potrafi niejednego oszukać. Natka rusza w swoją drogę a my szlakiem, którym jeszcze żaden z nas nie szedł. Znów coś nowego – uwielbiam to uczucie :) Nasza trasa wiedzie czerwonym z Cisnej, przez Małe Jasło, Okrąglik i Fereczatą do Smereka, a następnie wzdłuż drogi do Wetliny. Prawie żadnej osoby nie mijamy. Podejście daje trochę w kość lecz jak zwykle warto. W okolicach Małego Jasła, na jednej z nasłonecznionych polan, zarządzamy solidny postój, gdzie Grześ wynajduje suszone ryby z naszej zeszłorocznej wędrówki po Ukrainie :D
Obrazek
Pokrzepieni długim odpoczynkiem, smacznym jadłem i orzeźwiającym trunkiem ruszamy dalej. Zbierając po drodze Jagody docieramy do Okrąglika, gdzie również na chwilę odpoczywamy.
Obrazek
Niebawem mijamy się z grupą rozwrzeszczanej i podchmielonej młodzieży, której nikt nie potrafił ogarnąć, a z osób które szły z tyłu co rusz padało pytanie w stylu:
- A czy widzieliście z przodu dziewczynę w krótkich spodenkach, okularach i czerwonej sznurówce na prawym bucie, bo chyba ktoś nam się zgubił...
Poniżej Fereczatej raczymy się niespieszną obiadokolacją by pokrzepieni nowym zasobem energii ruszyć ku Smerekowi. Do miejscowości docieramy solidnie po zmierzchu. Tuż przed zamknięciem karczmy wpadam spocony i zdyszany do środka. Przerażone dziewczę za ladą właśnie zabierało się za liczenie kasy. Nie pozwalając na rzucenie tradycyjnego „właśnie zamykamy” wskazałem głową na chłodny Leżajsk:
- Bez paniki, dwa na wynos!
Oczka białogłowej momentalnie się rozpromieniły, a w mej dłoni wylądowały dobrze znane butelki.
Na chłodnym powietrzu chwilę zbieramy siły, by ruszać do pola namiotowego przy Pttk-u w Wetlinie. Na miejscu migiem rozbijamy namiot, wrzucamy do środka dobytek i zadowoleni z siebie udajemy się do Bazy Ludzi z Mgły :D Przy smacznym bigosie i wybornym piwku błogo mija czas. Gwar okolicznych rozmów i rockowa muzyka dopełnia szczęścia. Grześ po raz kolejny wspomina, że jutro nad ranem wraca do Sosnowca, co zupełnie do mnie nie trafia! Nie potrafię przejść do porządku dziennego z świadomością, iż chciało się komuś po 7-8 godzin obijać w autobusach w jedną i tyleż samo w drugą stronę aby tylko jeden dzień spędzić w Biesach! To już zaawansowany Bieszczadoholizm! Na taki heroizm z pewnością bym się nie zdecydował...

Dzień jedenasty 07.09.2014r.
Mój kompan ma ok 08:30 autobus do Krakowa. Wstajemy więc odpowiednio wcześnie, spożywamy śniadanie i ruszamy do sklepu, a następnie na przystanek.
- I co dalej poczniesz? - Grześ
- A nie wiem. Pogoda rewelacyjna, baza jak się patrzy, pełnego plecaka nie chce mi się po raz kolejny tachać więc zapewne tutaj zakotwiczę. Skoczę gdzieś na chłodne piwo, a później się zobaczy – eco
- To ja mama propozycję. Nie wiem czy już tam byłeś, ale za Przełęczą Orłowicza znajduje się fantastyczna - jak a mój gust - wieś, za rzadka uczęszczana przez turystów, z klimatycznym sklepikiem i dobudowaną wiatą. Przechodziłem tam z jakieś dwa lata temu i miło wspominam, w szczególności komitywę z tamtejszą ludnością.
- A no widzisz, właśnie mi zaplanowałeś dzień :D
- Tylko nie zasiedź się, z powrotem mizernie. Miejscowość znajduje się u podnóża połonin i praktycznie nic nie jeździ.
- Spoko, jakiegoś stopa podłapię.
Obrazek
Busik, z unoszącym się za nim pyłem i piaskiem, znika za wirażem, a ja zadowolony z jawiącego się planu wracam na pole namiotowe. Jest niedziele, nieliczne namioty poznikały a pozostała praktycznie pustka – właśnie to co lubię :D
W pttk-owskim barze rozliczam się za minioną noc i przedłużam pobyt do jutra. Nie śpieszę się. Przy wybornej tarninówce i smacznym piwku przeglądam mapę, czytam książkę, po czym minimalizuję obciążenie plecaka i znikam na szlaku.
Pogrążony we własnych myślach pokonuję ostatnie łąki by dotrzeć do parkingu na granicy PN. Przy opuszczonym stoisku, pełniącym funkcję zarówno baru, sklepu, punktu sprzedaży biletów wstępu do PN jak i biletomatu do parkingu inwestuję w piwko. Delektując się spienionym napojem zrzucam plecak i siadając na drewnianej ławeczce dyskutuję z facetem z obsługi.
Obrazek
Mówi, że sezon się kończy i teraz to w Bieszczadach w przeważającej mierze spotkać będzie można samotników bądź małe, specyficzne grupki.
- A wiesz – mówi facet – może to i lepiej, że już powyjeżdżali, bo poubliżano mi, że aż w kościach łamie. Nie mam już ochoty słuchać, że to bilety drogie, że zdzieram za parking, że ja Żyd jestem. A co ja mogę? Przecież to nie moje, ja tutaj tylko dorabiam!
Jakieś pojedyncze osoby przemykają w stronę połoniny, a nam się tak przyjemnie gawędzi, że inwestuję w kolejne piwko i schodzimy do lat 70 / 80. Do komun hipisowkich na połoninie, w Caryńskiem. Do Szamana (Krasnal), Wikinga, Wojtka „Tarzana” czy Prezesa.
Po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że przegadaliśmy blisko godzinę. Biorę się za siebie i sprawnie docieram na Przełęcz. Jest słonecznie, lecz nie skwarno, godzina w miarę młoda więc znajduję dogodne miejsce, kładę plecak pod głowę i zapadam w półgodzinną drzemkę.
Obrazek
Szlak w dół kompletnie opustoszały (jak się ma okazać w kolejnych latach, to normalne). I dobrze. Pośród potężnych, dwumetrowych rudbekii docieram do wymarłej osady Suche Rzeki, a następnie do małej (lecz długiej) gdyż ledwie 200 – osobowej wioski, Zatwarnicy.
Obrazek
Obrazek
Spoczywam na ławie i obserwując otoczenie z lubością oddaję się degustacji chłodnego piwka. Po jakimś czasie zauważam zmierzającą w stronę sklepu parę turystów. Dziś przemieszczali się na wzdłuż Sanu i cieszyli się dzikością natury. Pokazują zdjęcia świeżych śladów niedźwiedzi i demonstrują petardy hukowe, które posiadają na tę okoliczność. Zupełnie jak moje :D Siedzący nieopodal miejscowy zainteresował się rozmową i niebawem do nas dołącza Mówi, że faktycznie od jakiegoś czasu kręci się w okolicy niedźwiedź i pyta czy może od nas odkupić jedną sztukę. Zostają mu sprezentowane 2. Moi nowi znajomi bywają w tej miejscowości co roku. Mówią, że tutaj ich ciągnie, gdyż jest to miejscowość raczej omijana przez turystów, nadal zdziczała, na uboczu. Niebawem ruszają w swoją stronę. Miejscowy gdzieś znika a naprzeciwko gromadzą się 4 nowe osoby. Wygląda na to, iż po skończonej pracy przyszli umacniać więzy społeczne. Jakoś tak wychodzi, że nie wiedzieć kiedy a siedzę wśród nich częstując słowacką gruszkówką. Mam już zamiar odchodzić, pytają gdzie teraz zmierzam.
- Autostopem do Wetliny!
Niebawem jeden z nich wybiega ze sklepu.
- Za 25 zamykają i podwiozą Cię do Chmiela!
Faktycznie, pół godziny później zmierzam do rzeczonej miejscowości. Nie niknie mi z oczu samochód właścicieli sklepu gdy samodzielnie zatrzymuje się kolejny:
- Dokąd?
- Wetlina.
- Wskakuj. Do Dwernika podrzucę!
Podwozi mnie proboszcz Parafii św. Michała Archanioła w Dwerniku. Czas mija błyskawicznie, przy rozmowach o mojej wędrówce i pracy duszpasterskiej w kościele parafialnym jak i filialnych w Zatwarnicy oraz Chmielu.
Ponownie stoję na obrzeżach drogi i coś tam poprawiam przy paskach plecaku. Podjeżdża na rowerze jakiś dzieciak i z zainteresowaniem przygląda się co robię. Następnie z poważną minką skupionego dziecka oświadcza, że w lasach przed mną są dziki, a jest przekonany, że to prawda, bo mama zabrania mu tam jeździć po zmroku.
Wyjmuję z plecaka jakiś zakupiony w Zatwarnicy baton i wręczając chłopcu, z takąż samą miną odpowiadam, że właśnie mnie uratował, bo gdyby nie on to piechotą pognałbym do Wetliny a tak siądę sobie na trawie i poczekam na bezpieczny transport :)
Naszą dysputę przerywa wyłaniający się zza wiraże dżip z otwartą paką. Po chwili wskakuję na tył samochodu i smagany wieczornym powiewem wiatru docieram z moimi dobrodziejami pod samą Bazę Ludzi z Mgły!!
Obrazek
Tak błyskawicznego transportu się nie spodziewałem. Dziś był mój najlepszy pod tym względem dzień :D Trzeba to uczcić!

Dzień dwunasty 08.09.2014r.
Kolejny słoneczny poranek. Około 09 budzi mnie szum potoku i rozmowy przy stoliku mieszczącym się nieopodal namiotu. Zamieniam po słowie z parą spożywająca śniadanie, po czym pakuję ostatni namiot z pola biwakowego i korzystając z zaproszenia ponownie dosiadam się do ławy. Zamawiam po tarninówce i przy rozkosznym słońcu toczymy leniwe rozmowy:
- To gdzie dzisiaj uderzasz?
- Jeszcze nie wiem. Podejdę na pętlę, rozejrzę się gdzie kręci się najwięcej osób i ruszę w przeciwnym kierunku.
Godzinę później odbijam zielonym szlakiem w stronę Działu. Początkowe kładki wiodące przez podmokły teren szybko znikają i zagłębiam się w cichym bukowym lesie. Po godzinie docieram do partii szczytowych z rozległymi łąkami i widokiem na połoniny. Godzina młoda, nic mnie nie goni. Zdejmuję plecak, wyjmuję książkę i zadowolony z pogody, otaczających mnie okoliczności przyrody oraz samotności oddaje się lekturze. Po jakimś czasie słyszę dobiegające z dali rozmowy. Oho, pierwsi spotkani na szlaku turyści. Chłopaki na chwilę się przysiadają. Rozprawiamy o Słowacji i Ukrainie. Nową znajomość przepijamy kieliszkiem gruszkówki, po czym kamraci się oddalają a ja kończę rozdział i również się zbieram. U podnóża Zdegowej spotykam kolejne dwie, i właściwie ostatnie aż do Rawek, osoby. Są to dziewczyny z którymi zamieniam po słowie. Niebawem dowiaduję się, że zresztą mnie kojarzą.
- A skąd? Raczej zapamiętałbym.
- Z Bazy. Byłeś z jakąś dziewczyną. To było kilka dni temu. Mogłeś zapomnieć, a my nie, bo robiłeś striptiz przymierzając nowo zakupioną koszulkę :D
Szczyt Małej Rawki coraz bliżej. Słońce skwarzy choć przeraźliwie wieje. Pachnie zmianą pogody.
Obrazek
Właśnie zdejmuję plecak gdy za mną dźwięczy znajmy odgłos otwieranego piwa. Z ślinką na języku odwracam się wstecz i spostrzegam promienny uśmiech oraz wyciągniętą w moją stronę dłoń z otwartym napojem:
- Nad ranem ty postawiłeś, pozwól więc się zrewanżować! - tak to moi znajomi z Wetliny :D
Chwilę rozmawiamy, poznajemy swoje plany na najbliższą przyszłość i zadowoleni z zawartej znajomości oddalamy się. Oni w stronę Wielkiej Rawki a ja ku Bacówce.
Przybytek pełny. Melduję się na glebie, pochłaniam pyszne pierogi i tuż przed zmrokiem oznajmiam, że udaję się rozpalić ognisko. Kto ma ochotę posiedzieć przy blasku płomieni to zapraszam.
Niespełna pół godziny później pojawia się parę osób, w tym część obsługi Bacówki. I tak przy dźwięku gitar oraz wspólnych rozmowach miło mija czas. Przed 22 dołączają studenci szkoły filmowej z Wrocławia. Ci to mają fantazję. Jak to powiedziała jedna z nowo poznanych koleżanek:
- Bo widzisz, fantazja, wyobraźnia i improwizacja to podstawa naszego przyszłego zawodu.
Celem rozwijania w/w zdolności wymyślili sobie twórczą zabawę przy użyciu gitar. Ktoś zagrywał właśnie wymyślony, często zmienny, rytm a wyznaczona osoba musiała w dosyć szybkim czasie dobrać słowa i melodię. Więc gdy już wszyscy udali się na spoczynek, zostałem sam z młodymi aktorami, a towarzyszył nam tajemniczy, przemieszczający się miedzy mokradłami i połoninami Zdzisław: “Cicho, cicho idzie Zdzicho! A Zdzicho jest zły!!! Nie to co my!!!” :D

Dzień trzynasty 09.09.2014r.
Paskudny poranek. Jak się rozpadało w nocy tak leje jak z cebra do teraz. Bieszczady przykryte są grubą warstwą chmur. Do tego wieje. Rzadko kto opuszcza obiekt. Większość siedzi w pokojach a nieliczni integruję się w jadalni. Z współczuciem obserwujemy co rusz przebiegające osoby, które truchtem odbijają ku Rawkom. Ktoś komentuje, że to żołnierze. Często tędy przebiegają w ramach ćwiczeń.
Prognozy wskazują, że jutro to samo. Cóż to chyba dobry moment na zakończenie wyprawy. Przed południem przestaje na chwilę padać.
Obrazek
Wykorzystuję moment, żegnam się z obsługą oraz poznaną ekipą i ponownie zmierzam na Pętlę Bieszczadzką, gdzie podłapuję stopa do Ustrzyk Górnych. Zamawiam coś do zjedzenia, orientuję w powrotnych połączeniach na jutrzejszy dzień i udaję do Kremenarosa gdzie melduję się na ostatni nocleg.
Obrazek
Czas dzielę pomiędzy lekturę, kawę i drzemkę. Wieczorem zaglądam do baru gdzie spędzam kilka ostatnich godzin.
Obrazek
Drzwi przybytku otwierają się coraz częściej a do stolika dosiadają osoby, z którymi mijałem się przez ostatnie kilka dni, w tym wrocławscy studenci :D Niebawem wychodzimy na zewnątrz i przy dźwięku gitar oraz pieniącym się piwku spędzamy ostatnie chwile tegorocznej bieszczadzkiej przygody.

Dzień czternasty 10.09.2014.
Czas powrotu.
Pobudka około 07:30. Dalej pada. Nie potrafię wyrazić jak bardzo cieszę się z dzisiejszej aury. Nie cierpię wracać w piękną słoneczną pogodę. Człowiek obojętnie jak zacnie spędziłby wyprawę to jednak każdorazowo nie potrafi zaakceptować powrotów gdy za oknem jest słonecznie, radośnie, kolorowo...
Tak więc zadowolony z siebie jadę w stronę Krakowa a towarzyszy mi moc wspomnień, uśmiech zadowolenia i nieśmiałe plany na kolejne przygody.
Osobom, z którymi dane mi było wędrować, podróżować okazją, spędzać czas przy płomieniach ogniska, schroniskowych czy barowych kufelkach dziękuję za mile spędzone chwile i do zobaczenia gdzieś i kiedyś...

Wytrwałych zapraszam do galerii:
https://goo.gl/photos/4xvEc6ryw7aYuDuT9" onclick="window.open(this.href);return false;
Awatar użytkownika
dmirstek
Turysta
Turysta
Posty: 43
Rejestracja: 20 grudnia 2014, 21:52

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: dmirstek » 17 stycznia 2017, 22:51

Magia. Uwielbiam czytać Twoje relacje, choć dawno nie było nowej dawki. Dziękuję :)
Awatar użytkownika
ecowarrior
Turysta
Turysta
Posty: 11
Rejestracja: 11 stycznia 2017, 18:09

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: ecowarrior » 18 stycznia 2017, 20:17

I bardzo mnie cieszy, że Ci się podobało :) Po drodze od ostatniej fotorelacji zdążyło mnie na dobre wywalić z forum... :|
Awatar użytkownika
buba
Turysta
Turysta
Posty: 2227
Rejestracja: 05 lipca 2011, 11:35
Kontakt:

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: buba » 19 stycznia 2017, 9:33

ecowarrior pisze: Po drodze od ostatniej fotorelacji zdążyło mnie na dobre wywalić z forum... :|
Ale ze co? za dlugo sie nie logowales i system uznal ze jestes robotem sieciowym? Czy moze ktos uznal ze w swoich relacjach np. za bardzo promujesz uzywki i przez to jestes niebezpieczny dla otoczenia? :P
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam tą mniej uczęszczaną, cała reszta jest wynikiem tego ,że ją wybrałam..."

na wiecznych wagarach od życia..
Awatar użytkownika
ecowarrior
Turysta
Turysta
Posty: 11
Rejestracja: 11 stycznia 2017, 18:09

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: ecowarrior » 19 stycznia 2017, 11:52

buba pisze:
ecowarrior pisze: Po drodze od ostatniej fotorelacji zdążyło mnie na dobre wywalić z forum... :|
Ale ze co? za dlugo sie nie logowales i system uznal ze jestes robotem sieciowym? Czy moze ktos uznal ze w swoich relacjach np. za bardzo promujesz uzywki i przez to jestes niebezpieczny dla otoczenia? :P
Zapewne chodzi o to pierwsze, bo przecież jedno małe piwo, raz na tydzień, rozcieńczone sokiem i to nieraz na 2 jeszcze nikomu nie zaszkodziło :10:
Awatar użytkownika
Pudelek
Turysta
Turysta
Posty: 3056
Rejestracja: 23 czerwca 2008, 17:43

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: Pudelek » 19 stycznia 2017, 11:55

Gdybyś na Słowacji poprosił o piwo z sokiem, to nie wiem czy zostałbyś obsłużony :P
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Awatar użytkownika
PiotrekP
Administrator
Administrator
Posty: 8709
Rejestracja: 22 kwietnia 2009, 11:33
Kontakt:

Re: Slovenským rajem, Čergovem, Ondavskom vrchovinom i Beskidem Niskim ku Bieszczadom 28.08 - 11.09.2014

Post autor: PiotrekP » 20 stycznia 2017, 11:41

To tak samo jak byś zamówił w Edenburgu szkodzką z colą.
Góry są piękne i niech takie pozostaną.

Nasze Wędrowanie
ODPOWIEDZ