09-16.07.2016. Beskidy Połoninowe; Połonina Krasna. Ukraiński dyptyk, cz. 2.
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
09-16.07.2016. Beskidy Połoninowe; Połonina Krasna. Ukraińsk
Część pierwsza tutaj:
viewtopic.php?t=11509
Wtorek.
Po śniadaniu czas na wykwaterowanie z pensjonaciku. Jeśli mamy tu zostać na drugą noc to chcemy poszukać bardziej ekskluzywnej destynacji. Jest też okazja, by zwiedzić miasteczko. Metropolia to nie jest, więc kwadrans wystarczył. W centrum jest cerkiew, kościół, urząd gminy, apteka, kilka sklepo-knajpek, pizzeria no i hotel z niezłą restauracją. Centralnie naprzeciw cerkwi, więc chłopy nie mają daleko po sumie
Zakotwiczamy w hotelowej restauracji, piwencja i dumanie: co zrobić z tak miło rozpoczętym dniem? Po drugim piwie następuje konstatacja, że w zasadzie to już jesteśmy zregenerowani po poniedziałkowej wyrypie, to co tu będziemy tak siedzieli jak te dwa *****
Czas działać. Najpierw rozpoznanie czasówek.
Potem analiza mapy. Szlakowskaz sugeruje, że na Klimową jest 5 godzin, na sam początek grani pewnie ze dwie, a reszta odkrytym terenem. A upał podobny jak w poniedziałek. Na szczęście wysokość robi się ścieżką przez las, więc będzie cień. Ale ten upał....bleee...
Powstaje chytry plan: posiedzimy sobie tu jeszcze trochę – a co, źle tu nam? Piwko jeszcze jedno....dotrwaliśmy pory obiadowej.....jemy jakiś wypasiony obiad ( suuuper mniam mniam ) .....no to jeszcze piwko......
Dobra. Zrobiło się już koło 14.00. Nim wyjdziemy z lasu na spaloną słońcem grań to będzie już ku wieczorowi – nie będzie już tak paliło. A pali okrutnie: wystarczy jakieś przerzedzenie lasu i natychmiast odczuwamy ogromną różnicę temperatury. Przez takie fragmenty odkrytych terenów przemykamy jak najszybciej, by w zacienionym terenie polekuśku w górę. Faktycznie: po ok. 2 godzinach dochodzimy do końcówki lasu. Tam jest źródło – i jego nie można przeoczyć, bo na Krasnej z wodą jeszcze cieniej niż na Świdowcu. To jedno źródło na początku, a drugie dopiero na końcu grani. Nie licząc strumieni w głębokich dolinach. Przy tym upale przymiotnik: "głębokie" działa na wyobraźnię i z góry odrzucamy taką opcję. Trza napełnić wodą wszystko co mamy i w drogę.
Okazało się, że czasu dużo na to zeszło, bo źródło lichutkie i napełnienie 1,5 litrowego pet-a zajmuje dobry kwadrans. Z naciskiem na: "dobry". Ale w zasadzie cieszy to nas. Siedzimy sobie w cieniu, a słońce coraz niżej. Nic nas nie goni. Byle tylko przed zmrokiem do Klimowej dojść, żeby mniej do przejścia następnego dnia było. A do zmroku jeszcze hoho!
W końcu wychodzimy na grań Krasnej.
Łło jenyyy......ależ piekarnik. Szczęśliwie granią przewiewa z leksza zefirek schładzając nieco skórę.
Mijamy pierwszy kopczyk: Małą Klimową. Czas odsapnąć i się rozejrzeć.
dalej na ścieżce widać już Rużą i Klimową.
No to idziem.
Tu też stadka koni przemykają, jak na Świdowcu.
A szybko okazuje się, że grań Krasnej jest jesze bardziej pofalowana niż Świdowca. Znów się zaczyna: góra-dół-góra-dół-góra-dół.......uuuupsssssss.
W końcu jest Klimowa. W zasadzie cel dnia osiągnięty – nieco niespodziewanie, bo miało być pławienie się w płynach różnistych, a tu zaś trzeba racjonować zasoby wody.
Po odpoczynku postanawiamy pójść jeszcze kawałek dalej: jasno wciąż jest, a im więcej dziś urobimy tym mniej na jutro zostanie. Wolimy uniknąć powtórki z wyrypy jak w poniedziałek.
No to gdzie by tu........o! Tam:
Na tym pagórku po prawej. Ze 3 kilometry będą zrobione więcej i jedno podejście – dobre i to.
W świetle zachodzącego słońca dochodzimy do upatrzonej miejscówki i stawiamy namiot.
Jeszcze kolacja i znów wieczorna sielanka: przy buteleczce Kozackiej Rady podziwiamy obrazki kończącego się dnia. Tym spokojniej, że upierdliwe motylki poszły już spać, co od Klimowej chmarami nas obsiadały.
Jeszcze jakieś stadko koników o zmierzchu wodopój zalicza. Takim to dobrze: srrrrru – i na dole. Srrrrrru – i u góry
A na horyzoncie wzrok przyciąga Czarnohora. Już niebawem
Dzień gaśnie.....
Środa.
Wiemy, że czeka nas ciężki dzień. W promieniach słońca od świtu do zmierzchu, bez szans na kawałek cienia. A i kilometrów niewąsko. No i wiemy już, że z tym: góra-dół-góra-dół jeszcze tu gorzej niż na Świdowcu.
Szybko więc zwijamy biwak – nawet bez śniadania - i ruszamy, by zrobić pierwszy etap nim słońce na dobre rozpali powietrze. Nawet na zdjęcia szkoda było czasu. Takeśmy się rozpędzili, że dopiero na Gropie zrobił się postój. Czas najwyższy, bo my na głodnego i kiszki już marsza grają.
Nasyceni ruszamy dalej. Teraz przed nami najwyższe wzniesienie Krasnej: Syhljańskij ( 1564 npm ).
A z niego już nowe widoki. Z dominującym motywem: góra-dół-góra-dół wzdłuż szlaku:
Nie bawimy tam długo, bo słońce już aż boli. Chcąc nie chcąc po każdym podejściu trzeba się trochę napić, żeby nie zwariować i woda znika w zastraszającym tempie.
A nieco poniżej siodła za Syhljańskim - tam gdzie szlak trawersuje następny kopczyk - widać w trawie jakąś nieckę, mapa pokazuje tam strumień. Na tej przełączce robimy odpoczynek. Adam idzie szukać strumienia, a ja analizuję dalszą trasę.
Widać już koniec grani: to z tym masztem na horyzoncie to Topas. Ostatni na zachód szczyt grani Krasnej,a szlak odchodzi w dół tuż przed nim.
Ale liczę ile do niego jeszcze: góra-dół-góra-dół. Wychodzi mi, że cztery – może pięc.
Mija prawie pół godziny gdy wraca Adam. Butelka pusta! Buuuuuu....
Strumień niby jakiś jest, ale cienki i więcej w nim błota niż wody. Nie da się nabrać do butelki ani kropli. Ruszamy dalej o suchym pysku.
Świadomy zbliżającego się końca grani mimowolnie cykam zdjęcia coraz częściej, by jak najwięcej tych połonin zabrać ze sobą do domu.
Pokonujemy mozolnie kolejne góro-doły już bez wody zupełnie. Został ostatni łyk na czarną godzinę.
Aż tu nagle taka niespodzianka: CIEŃ!!!
W zasadzie to niewiele go – trzeba się położyć na ziemi tuż przy rurze, bo słońce wysoko na nieboskłonie. Ale dobre i to. Z tego miejsca Topas wydaje się już bliziutko: jeszcze tylko dwa razy: góra-dół. Uroczyście postanawiam więc zwilżyć gardło ostatnim łykiem wody – i w drogę.
Przed upływem godziny dochodzimy do wzgórza bez nazwy na mapie ( 1522 npm ), za którym szlak opuszcza grań.
Niewiele opuszcza, bo za Topasem grań i tak się już kończy. Ostatnia okazja, by jeszcze spojrzeć w dal.
A teraz: już tylko w dół!
W okolicy źródła rozłożył się wędrowny obóz pasterzy krów – i owiec na domiar.
Jacyś nie-tubylcy. Niby ruska mowa, ale trochę inna od ukraińskiej. Chłopi koczują w takim szałasie z kawałków dykty i bele-czego, jakby żywcem wzięte z cygańskiego koczowiska koło Słowackiego Raju. Baby widać zarabiają na zbieraniu jagód. A żadne nie odpowiada na nasze : "Dobryj djień" Ani me, ani be ani całuj mnie w dupeee. Tubylcy zawsze z uśmiechem odpowiadają. Mniejsza z tym.
Wszędzie tu pełno krowich gówien i ścieżka zryta kopytami. Samo źródło to wychodząca z ziemi calowej średnicy zardzewiała rurka, z której ledwie ciurlika wąska strużka wody. Ale ciurlika, najważniejsze! Dobre 3 kwadranse napełniamy butelki. Ale już nigdzie nam nie spieszno. Tyle, że głodni, ale w tym smrodzie jeść nie będziemy. Ruszamy dalej w dół i dopiero jakiś kilometr niżej, już w cieniu drzew wciągamy do żołądków porcje chińszczyzny.
Nasyceni, napojeni, odpoczęci.....a teraz tylko w dół – i czasem nawet w cieniu drzew
W Kołoczawie – nietrudno zgadnąć, gdzie kierujemy pierwsze kroki
Potem namierzamy jeden z kilku tu hotelików. Tradycyjnie: 25 zł za noc.
Prysznic, świeże ciuchy i idziemy "na miasto". Pizza, piwko i o zmierzchu wracamy do pokoju.
Powrót.
Rano chwilka przydumy: plan zrealizowany w 100 procentach, a tu dopiero czwartek. Trzeba coś z tym zrobić. Proponuję odwiedzić naszych znajomych w Osmołodzie – może damy radę jeszcze wycieczkę na Grofę zrobić, choć podobno deszcze nadchodzą. Fakt: w czwartek nie ma już "lampy". Niebo zachmurzone i europejska temperatura. Nawet dobrze, bo na myśl o podróży marszrutką w takich upałach jak w ostatnie dni to mózg drętwieje.
"Okazja" do Miżhirii, marszrutka do Kałusza i dalej do Osmołody. Ale w Osmołodzie najpierw.......sklepiko-knajpka Trzeba wypłukać z gardeł podróżny pył. Po chwili widać już Arnikę.
Z ogródka wychodzi Julia, na podwórzu drzemie Ralf, drogą przejeżdżają liesowozy.......jak swojsko
Się człowiek już czuje tu jak w domu
Julia jak zawsze błyszczy swoimi kulinarnymi talentami. Akurat udało nam się wbić z marszu na tradycyjny huculski banosz. Pyyyyycha
Piątek sielsko-anielsko leniuchujemy cały dzień włócząc się od sklepiku do sklepiku. Ze szczególnym sentymentem odwiedzając naszą "Oksankę"
Z przerwami na plażing obok Ralfa. Faaaajnie, ale w sobotę trzeba wracać.
O 10.30 marszrutka do Kałusza. Wysiadamy w Brosziwie i za chwilę marszrutka do Dolyny. Tam ze kwadrans i kolejna już do Lwowa. We Lwowie trzeba coś przekąsić i wydać resztę hrywien. Marszrutka do Szeginii. Na granicy w drugą stronę było już trochę gorzej. Koło godziny chyba zeszło. W każdym razie: uciekł nam pociąg powrotny do Katowic z godziny 20.25 ( polskiego już czasu ). Ale dramatu nie ma: o 22.00 rusza PKS do Zielonej Góry. W Katowicach jesteśmy jakoś tak koło 5 rano w niedzielę. Cały dzień, by się odespać i odpocząć przed pracą.
I tyle tym razem.
Niebawem Rumunia
P.S.
Julia serdecznie pozdrawia całą GS-ową ekipę
Album foto z Połoniny Krasnej.
https://picasaweb.google.com/1020245576 ... 5341700385#
viewtopic.php?t=11509
Wtorek.
Po śniadaniu czas na wykwaterowanie z pensjonaciku. Jeśli mamy tu zostać na drugą noc to chcemy poszukać bardziej ekskluzywnej destynacji. Jest też okazja, by zwiedzić miasteczko. Metropolia to nie jest, więc kwadrans wystarczył. W centrum jest cerkiew, kościół, urząd gminy, apteka, kilka sklepo-knajpek, pizzeria no i hotel z niezłą restauracją. Centralnie naprzeciw cerkwi, więc chłopy nie mają daleko po sumie
Zakotwiczamy w hotelowej restauracji, piwencja i dumanie: co zrobić z tak miło rozpoczętym dniem? Po drugim piwie następuje konstatacja, że w zasadzie to już jesteśmy zregenerowani po poniedziałkowej wyrypie, to co tu będziemy tak siedzieli jak te dwa *****
Czas działać. Najpierw rozpoznanie czasówek.
Potem analiza mapy. Szlakowskaz sugeruje, że na Klimową jest 5 godzin, na sam początek grani pewnie ze dwie, a reszta odkrytym terenem. A upał podobny jak w poniedziałek. Na szczęście wysokość robi się ścieżką przez las, więc będzie cień. Ale ten upał....bleee...
Powstaje chytry plan: posiedzimy sobie tu jeszcze trochę – a co, źle tu nam? Piwko jeszcze jedno....dotrwaliśmy pory obiadowej.....jemy jakiś wypasiony obiad ( suuuper mniam mniam ) .....no to jeszcze piwko......
Dobra. Zrobiło się już koło 14.00. Nim wyjdziemy z lasu na spaloną słońcem grań to będzie już ku wieczorowi – nie będzie już tak paliło. A pali okrutnie: wystarczy jakieś przerzedzenie lasu i natychmiast odczuwamy ogromną różnicę temperatury. Przez takie fragmenty odkrytych terenów przemykamy jak najszybciej, by w zacienionym terenie polekuśku w górę. Faktycznie: po ok. 2 godzinach dochodzimy do końcówki lasu. Tam jest źródło – i jego nie można przeoczyć, bo na Krasnej z wodą jeszcze cieniej niż na Świdowcu. To jedno źródło na początku, a drugie dopiero na końcu grani. Nie licząc strumieni w głębokich dolinach. Przy tym upale przymiotnik: "głębokie" działa na wyobraźnię i z góry odrzucamy taką opcję. Trza napełnić wodą wszystko co mamy i w drogę.
Okazało się, że czasu dużo na to zeszło, bo źródło lichutkie i napełnienie 1,5 litrowego pet-a zajmuje dobry kwadrans. Z naciskiem na: "dobry". Ale w zasadzie cieszy to nas. Siedzimy sobie w cieniu, a słońce coraz niżej. Nic nas nie goni. Byle tylko przed zmrokiem do Klimowej dojść, żeby mniej do przejścia następnego dnia było. A do zmroku jeszcze hoho!
W końcu wychodzimy na grań Krasnej.
Łło jenyyy......ależ piekarnik. Szczęśliwie granią przewiewa z leksza zefirek schładzając nieco skórę.
Mijamy pierwszy kopczyk: Małą Klimową. Czas odsapnąć i się rozejrzeć.
dalej na ścieżce widać już Rużą i Klimową.
No to idziem.
Tu też stadka koni przemykają, jak na Świdowcu.
A szybko okazuje się, że grań Krasnej jest jesze bardziej pofalowana niż Świdowca. Znów się zaczyna: góra-dół-góra-dół-góra-dół.......uuuupsssssss.
W końcu jest Klimowa. W zasadzie cel dnia osiągnięty – nieco niespodziewanie, bo miało być pławienie się w płynach różnistych, a tu zaś trzeba racjonować zasoby wody.
Po odpoczynku postanawiamy pójść jeszcze kawałek dalej: jasno wciąż jest, a im więcej dziś urobimy tym mniej na jutro zostanie. Wolimy uniknąć powtórki z wyrypy jak w poniedziałek.
No to gdzie by tu........o! Tam:
Na tym pagórku po prawej. Ze 3 kilometry będą zrobione więcej i jedno podejście – dobre i to.
W świetle zachodzącego słońca dochodzimy do upatrzonej miejscówki i stawiamy namiot.
Jeszcze kolacja i znów wieczorna sielanka: przy buteleczce Kozackiej Rady podziwiamy obrazki kończącego się dnia. Tym spokojniej, że upierdliwe motylki poszły już spać, co od Klimowej chmarami nas obsiadały.
Jeszcze jakieś stadko koników o zmierzchu wodopój zalicza. Takim to dobrze: srrrrru – i na dole. Srrrrrru – i u góry
A na horyzoncie wzrok przyciąga Czarnohora. Już niebawem
Dzień gaśnie.....
Środa.
Wiemy, że czeka nas ciężki dzień. W promieniach słońca od świtu do zmierzchu, bez szans na kawałek cienia. A i kilometrów niewąsko. No i wiemy już, że z tym: góra-dół-góra-dół jeszcze tu gorzej niż na Świdowcu.
Szybko więc zwijamy biwak – nawet bez śniadania - i ruszamy, by zrobić pierwszy etap nim słońce na dobre rozpali powietrze. Nawet na zdjęcia szkoda było czasu. Takeśmy się rozpędzili, że dopiero na Gropie zrobił się postój. Czas najwyższy, bo my na głodnego i kiszki już marsza grają.
Nasyceni ruszamy dalej. Teraz przed nami najwyższe wzniesienie Krasnej: Syhljańskij ( 1564 npm ).
A z niego już nowe widoki. Z dominującym motywem: góra-dół-góra-dół wzdłuż szlaku:
Nie bawimy tam długo, bo słońce już aż boli. Chcąc nie chcąc po każdym podejściu trzeba się trochę napić, żeby nie zwariować i woda znika w zastraszającym tempie.
A nieco poniżej siodła za Syhljańskim - tam gdzie szlak trawersuje następny kopczyk - widać w trawie jakąś nieckę, mapa pokazuje tam strumień. Na tej przełączce robimy odpoczynek. Adam idzie szukać strumienia, a ja analizuję dalszą trasę.
Widać już koniec grani: to z tym masztem na horyzoncie to Topas. Ostatni na zachód szczyt grani Krasnej,a szlak odchodzi w dół tuż przed nim.
Ale liczę ile do niego jeszcze: góra-dół-góra-dół. Wychodzi mi, że cztery – może pięc.
Mija prawie pół godziny gdy wraca Adam. Butelka pusta! Buuuuuu....
Strumień niby jakiś jest, ale cienki i więcej w nim błota niż wody. Nie da się nabrać do butelki ani kropli. Ruszamy dalej o suchym pysku.
Świadomy zbliżającego się końca grani mimowolnie cykam zdjęcia coraz częściej, by jak najwięcej tych połonin zabrać ze sobą do domu.
Pokonujemy mozolnie kolejne góro-doły już bez wody zupełnie. Został ostatni łyk na czarną godzinę.
Aż tu nagle taka niespodzianka: CIEŃ!!!
W zasadzie to niewiele go – trzeba się położyć na ziemi tuż przy rurze, bo słońce wysoko na nieboskłonie. Ale dobre i to. Z tego miejsca Topas wydaje się już bliziutko: jeszcze tylko dwa razy: góra-dół. Uroczyście postanawiam więc zwilżyć gardło ostatnim łykiem wody – i w drogę.
Przed upływem godziny dochodzimy do wzgórza bez nazwy na mapie ( 1522 npm ), za którym szlak opuszcza grań.
Niewiele opuszcza, bo za Topasem grań i tak się już kończy. Ostatnia okazja, by jeszcze spojrzeć w dal.
A teraz: już tylko w dół!
W okolicy źródła rozłożył się wędrowny obóz pasterzy krów – i owiec na domiar.
Jacyś nie-tubylcy. Niby ruska mowa, ale trochę inna od ukraińskiej. Chłopi koczują w takim szałasie z kawałków dykty i bele-czego, jakby żywcem wzięte z cygańskiego koczowiska koło Słowackiego Raju. Baby widać zarabiają na zbieraniu jagód. A żadne nie odpowiada na nasze : "Dobryj djień" Ani me, ani be ani całuj mnie w dupeee. Tubylcy zawsze z uśmiechem odpowiadają. Mniejsza z tym.
Wszędzie tu pełno krowich gówien i ścieżka zryta kopytami. Samo źródło to wychodząca z ziemi calowej średnicy zardzewiała rurka, z której ledwie ciurlika wąska strużka wody. Ale ciurlika, najważniejsze! Dobre 3 kwadranse napełniamy butelki. Ale już nigdzie nam nie spieszno. Tyle, że głodni, ale w tym smrodzie jeść nie będziemy. Ruszamy dalej w dół i dopiero jakiś kilometr niżej, już w cieniu drzew wciągamy do żołądków porcje chińszczyzny.
Nasyceni, napojeni, odpoczęci.....a teraz tylko w dół – i czasem nawet w cieniu drzew
W Kołoczawie – nietrudno zgadnąć, gdzie kierujemy pierwsze kroki
Potem namierzamy jeden z kilku tu hotelików. Tradycyjnie: 25 zł za noc.
Prysznic, świeże ciuchy i idziemy "na miasto". Pizza, piwko i o zmierzchu wracamy do pokoju.
Powrót.
Rano chwilka przydumy: plan zrealizowany w 100 procentach, a tu dopiero czwartek. Trzeba coś z tym zrobić. Proponuję odwiedzić naszych znajomych w Osmołodzie – może damy radę jeszcze wycieczkę na Grofę zrobić, choć podobno deszcze nadchodzą. Fakt: w czwartek nie ma już "lampy". Niebo zachmurzone i europejska temperatura. Nawet dobrze, bo na myśl o podróży marszrutką w takich upałach jak w ostatnie dni to mózg drętwieje.
"Okazja" do Miżhirii, marszrutka do Kałusza i dalej do Osmołody. Ale w Osmołodzie najpierw.......sklepiko-knajpka Trzeba wypłukać z gardeł podróżny pył. Po chwili widać już Arnikę.
Z ogródka wychodzi Julia, na podwórzu drzemie Ralf, drogą przejeżdżają liesowozy.......jak swojsko
Się człowiek już czuje tu jak w domu
Julia jak zawsze błyszczy swoimi kulinarnymi talentami. Akurat udało nam się wbić z marszu na tradycyjny huculski banosz. Pyyyyycha
Piątek sielsko-anielsko leniuchujemy cały dzień włócząc się od sklepiku do sklepiku. Ze szczególnym sentymentem odwiedzając naszą "Oksankę"
Z przerwami na plażing obok Ralfa. Faaaajnie, ale w sobotę trzeba wracać.
O 10.30 marszrutka do Kałusza. Wysiadamy w Brosziwie i za chwilę marszrutka do Dolyny. Tam ze kwadrans i kolejna już do Lwowa. We Lwowie trzeba coś przekąsić i wydać resztę hrywien. Marszrutka do Szeginii. Na granicy w drugą stronę było już trochę gorzej. Koło godziny chyba zeszło. W każdym razie: uciekł nam pociąg powrotny do Katowic z godziny 20.25 ( polskiego już czasu ). Ale dramatu nie ma: o 22.00 rusza PKS do Zielonej Góry. W Katowicach jesteśmy jakoś tak koło 5 rano w niedzielę. Cały dzień, by się odespać i odpocząć przed pracą.
I tyle tym razem.
Niebawem Rumunia
P.S.
Julia serdecznie pozdrawia całą GS-ową ekipę
Album foto z Połoniny Krasnej.
https://picasaweb.google.com/1020245576 ... 5341700385#
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )