26.07-01.08.2015r. - Alpy - 4 km bliżej nieba (Dzień 3 - TEN
: 11 sierpnia 2015, 16:37
TEN dzień, 28 lipca 2015r. wtorek, miał być dla mnie dniem przełomowym. I był.
Dziś mamy zdobyć – Wojtek i ja - swój pierwszy 4-ro tysięcznik – Breithorn.
Reszty dowiecie się podczas XLVII Zjazdu Klubu Góry Szlaki w Pieninach…
He, he, he… żarcik taki malusieńki…
...
Dzień zaczyna się oczywiście pobudką okraszoną małą nerwówką z powodu zaniedbania mojego, do czego, skruchę w sercu okazując, przyznaję się bez bicia…
Budzik pieczołowicie nastawiany wieczorem dnia poprzedniego na godzinę 6:00, oczywiście próbował porannym świtem zerwać na nogi Królika, jednakże w sennym zwidzie jego (Królika, nie budzika), zamiast „drzemka jeszcze 15min”, naciśnięty został przycisk „zamknij się, k…wa”. I takim oto niespodziewanym zbiegiem okoliczności wszyscy zainteresowani wczesnym stawaniem, obdarowani zostali dodatkowymi 45 minutami snu błogiego, uff…
Dzięki Darku i Wojtku za brak pretensji i ochrzanu.
Szybkie wstawanie. Śniadanie 7:00. Też nie powolne. Pakowanie bambetli, kanapek, herbaty… Zakładanie uprzęży, raków, mocowanie czekanów…
Yes, yes, yes… daliśmy radę wyjść ze schroniska jeszcze przed „nalotem” turystów z kolejki.
Teraz czeka nas „przeprawa” przez pola. Nie, nie tylko lodowe. Przede wszystkim przez pola wyciągów orczykowych i tras narciarskim, którymi hojnie stoki Plateau Rosa zostały przez Szwajcarów obdarzone. Na szczęście ratrakowane i jeszcze mocno zmrożone. Ruch miłośników jazdy na „płocie” i „parapecie” lekko wzmożony. Oprócz indywidualnych ski/snowboard ujeżdżaczy, sporo ekip klubowych. Stąd też utrudnienia na podejściu na Breithorn Plateau w postaci tyczek slalomowych.
„Nic to”, jak zwykł mówić nasz „Mały Rycerz”. Nie ma co marudzić, tylko ostrożnie omijać szusujących i piąć się w górę stromizny stoku. Tempo mamy nawet niezłe. 330m przewyższenia robimy w 1godz. 30 min.
Po przejściu, nienazwanej na mapie przełęczy na 3.796m, osiągany Breithorn Plateau. Gdzieś pomiędzy szczytami Klein Matterhorn a Gobba di Rollin dłuższy postój na uzupełnienie płynów i związanie się liną.
Widoki…cud, miód, malina, bo pogoda nam dopisuje. Humory też. Trochę przerażają te tłumy „walące” na Breithorn. Pocieszeniem jest to, że większość „autobusów” jest już daleko przed nami. A kilka już nawet wraca! Po nocach spać nie mogą czy co?
Przejście Breithorn Plateau nie nastręcza żadnych problemów. Idzie się prawie po płaskim, aż do krzyżówki szlaków (wydeptanych ścieżek dokładniej mówiąc). Tu znów odpoczynek. Uzupełnienie płynów i ocena sytuacji tego co dzieje się na podejściu. A tam nieustanna mijanka na wąskiej stromej ścieżce, zespołów atakujących i schodzących. Trzeba będzie podchodzić ze dwojoną uwagą.
Tym bardziej, że mniej więcej w 1/3 podejścia prowadzącego do zakrętu w prawo na grań szczytową znajduje się, dobrze na szczęście widoczna, szczelina lodowcowa o szerokości ok. 0,5m.
Ruszamy po popasie w górę. Stromo. Wąska ścieżka. Trzeba uważać. Co chwilę przepuszczamy schodzących z góry zdobywców. Czas wejścia dłuży się niemiłosiernie.
Podchodzimy pod szczelinę. Przekraczamy ją pojedynczo, ostrożnie, bezpiecznie…
Dochodzimy do sławnego zakrętu w prawo prowadzącego na grań szczytową Breithorna.
Dlaczego sławnego. No bo widać go bardzo wyraźnie z dołu, gdy się idzie Breithorn Plateau, a jest on, ten zakręt, wyznacznikiem, że na szczyt to już tylko „rzut beretem bez cyplika”, czyli 10-15min.
SZCZYTUJEMY !!!
Wojtek i ja pierwszy raz. Zaznaczam, że zastosowane słowo „szczytujemy” odnosi się w tym przypadku tylko i wyłącznie do zdobycia pierwszego w naszym życiu szczytu o wysokości powyżej 4 tysięcy metrów nad poziomem morza.
Breithorn 4.165m. łaskawie pozwolił nam siebie zdobyć. Ku naszej uciesze i radości nieograniętej. Czy jego? Nie wiem, bo w tym dniu był niemiłosiernie rozdeptywany.
Na szczycie oznaczonym mała trójkątną włoską flagą wieje jak cholera. Silny wiatr nie pozwala na swobodne stanie na nogach. Pomimo raków wbitych mocno w pokrywę śnieżną, chwiejemy się na wietrze jak przysłowiowa osika. Niesione przez wiatr igiełki zmrożonego śniego-lodu wbijają się w policzki, robiąc niezamierzony i wcale nie delikatny peeling twarzy. Siadamy zatem wygodnie i spędzamy kilka małych minut na szczycie. Tylko tyle czasu, by zrobić klika fotek i zgubić (w sensie zsunięcia się na szwajcarską stronę) termos Darka. A taki ładny on ci był… niebieski…
Widoki ze szczytu...mmm...
Schodzimy. Równie ostrożnie jak na wejściu, bo stromizna duża. Postanawiamy nie zatrzymywać się na zejściu (na szczęście podchodzący przepuszczają) tylko zejść na Plateau i tak zrobić dłuższy odpoczynek z sesją zdjęciową.
Dochodzimy do szczeliny. Przekraczamy ją pojedynczo, ostrożnie, bezpiecznie… Jeszcze klika metrów i zasłużony odpoczynek na Plateau.
Nooo… urobiliśmy. Teraz możemy sobie wreszcie pogratulować. Więc sobie gratulujemy.
Zasłużyliśmy na posiłek, ciepłą herbatę (spoko, ja mam termos) i widoki nieziemskie na świat. „Pasiemy” się długo.
Oczy pasiemy również...
Nikt czasu nie liczy, ale chyba z jakieś 45 min. Ok. Czas wracać. Odwiązujemy się z liny, bo tu już bezpiecznie i podążamy w kierunku tej nienazwanej przełęczy między Małym Matterhornem a Gobba di Rollinem.
Na przełęczy pada kolejna ważna decyzja tej wyprawy: wszyscy zgodnie stwierdzamy, że po pierwsze primo nie jesteśmy jeszcze bardzo zmęczeni, po drugie primo jest jeszcze w miarę wczesna pora, by wracać do schroniska, po trzecie primo – idziemy zdobyć Klein Matterhorn 3.883m., a co. No to idziemy…
I tutaj muszę uprzedzić osoby wrażliwe na ekstremalne doznania, cierpiące na lęk wysokości i lęk przestrzeni, ponieważ teraz Szanowny Czytelniku czeka Cię bardzo emocjonujący, ekscytujący, pełen napięć i zwrotów akcji opis „wejścia” w stylu alpejskim, południową ścianą na Mały Matterhorn…
A dlaczego – zapytasz Szanowny Czytelniku – słowo „wejście” napisane zostało w cudzysłowie? A…to się zaraz wyjaśni…
Z przełęczy, tej nienazwanej, do budynków stacji kolejki i stacji narciarskiej na Małym Matterhornie jest chwila, chwilka nawet, czyli 15 min. Siadamy wygodnie na metalowym podeście z gumową wykładziną i zdejmujemy raki. Wszak sam szczyt Klein Matterhorn jest bez lodowca i czapy śnieżnej. Zostawiamy też plecaki, by „wejść” na luzaka, oczywiście bez asekuracji. Przed nami sterczą skalne iglice. Przełamane skały straszą odpadnięciem i runięciem w czeluście szczelin lodowych, niczym ten biedny niebieski termos…Ale co tam – w górę Panowie, w górę, ku szczytowi.
Czas „wejścia” na szczyt iście rekordowy. 5min. …windą. Tak, tak Szanowny Czytelniku, nie mylą Cię Twoje oczka – WINDĄ na 3.883m. Teraz już wiesz, dlaczego słowo „wejście” napisane zostało tak, jak napisane zostało.
Platforma na szczycie dostarcza niezapomnianych widoków. Zarówno i przede wszystkim gór gdzie okiem sięgnąć. Ale i turystów wjeżdżających tu bezpośrednio z Zermatt miło się obserwuje…Japończycy w klapkach, Amerykanie typowo Makdonaldowi, różni, różności „klapkowicze”. Czujemy się jak na Giewoncie. Nie, nie. Sorry. Na Giewont nie dojeżdża kolejka. Szacuj dla wszystkich wchodzących na Giewont.
Klein Matterhorn to w sumie taka dziwna góra. Przewiercona wzdłuż na wylot i z szybem windowym w górę… No ale jakby nie było kolejny 3 tysięcznik na naszym koncie.
Czas wracać. Do schroniska „pędzimy” szybko, bo słońce już dość mocno roztopiło śnieg na lodowcu. Raki się zapadają. Ciężko się idzie. A i trzeba uważać na szczeliny, które zaczynają lekko się otwierać. Na szczęście nie trzeba uważać już na ski/snowboard ujeżdżaczy, bo czas ich na dzisiaj minął.
W schronisku pustki. Mała grupa Francuzów z przewodnikiem, jakaś niemiecka rodzina, dwóch, czy trzech turystów indywidualnych.
Wtłaczamy się do naszej „dziupli”.
Teraz już czuję zmęczenie. Ale nic to. Wszak spełniło się jedno z moim marzeń…Czas więc na niespodziankę dla towarzyszy od liny: koszulki wyprawowe zrobione przeze mnie przed wyjazdem. W tajemnicy „przeszmuglowane” w plecaku, teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Oblewamy zdobycie Breithorna małą buteleczką wina i zakładamy koszulki. Ależ pięknie prezentujemy się podczas kolacji…
Ten dzień miał w sobie coś magicznego. I dużo w nim było rzeczy „pierwszych”: pierwszy nocleg powyżej 3 tysięcy, pierwsze śniadanie powyżej 3 tysięcy, pierwsze wiązanie liną, pierwsze przejście lodowca w zespole (dzięki chłopaki), pierwsze przekraczanie szczeliny lodowcowej, pierwszy wjazd winda na szczyt, no i przede wszystkim mój pierwszy w życiu zdobyty 4-ro tysięcznik… No cóż, kiedyś musiały być te pierwsze razy…
Wybaczcie małą prywatę… Dwa lata temu zmarła moja babcia. To jej poświęciłem trudy wędrówki i zdobycie Breithorna. Ona uczyła mnie piękna tego świata…
Wszystkim czytający powyższe gratuluję cierpliwości do moich wypocin.
I realizujecie swe marzenia, bo warto.
Dziś mamy zdobyć – Wojtek i ja - swój pierwszy 4-ro tysięcznik – Breithorn.
Reszty dowiecie się podczas XLVII Zjazdu Klubu Góry Szlaki w Pieninach…
He, he, he… żarcik taki malusieńki…
...
Dzień zaczyna się oczywiście pobudką okraszoną małą nerwówką z powodu zaniedbania mojego, do czego, skruchę w sercu okazując, przyznaję się bez bicia…
Budzik pieczołowicie nastawiany wieczorem dnia poprzedniego na godzinę 6:00, oczywiście próbował porannym świtem zerwać na nogi Królika, jednakże w sennym zwidzie jego (Królika, nie budzika), zamiast „drzemka jeszcze 15min”, naciśnięty został przycisk „zamknij się, k…wa”. I takim oto niespodziewanym zbiegiem okoliczności wszyscy zainteresowani wczesnym stawaniem, obdarowani zostali dodatkowymi 45 minutami snu błogiego, uff…
Dzięki Darku i Wojtku za brak pretensji i ochrzanu.
Szybkie wstawanie. Śniadanie 7:00. Też nie powolne. Pakowanie bambetli, kanapek, herbaty… Zakładanie uprzęży, raków, mocowanie czekanów…
Yes, yes, yes… daliśmy radę wyjść ze schroniska jeszcze przed „nalotem” turystów z kolejki.
Teraz czeka nas „przeprawa” przez pola. Nie, nie tylko lodowe. Przede wszystkim przez pola wyciągów orczykowych i tras narciarskim, którymi hojnie stoki Plateau Rosa zostały przez Szwajcarów obdarzone. Na szczęście ratrakowane i jeszcze mocno zmrożone. Ruch miłośników jazdy na „płocie” i „parapecie” lekko wzmożony. Oprócz indywidualnych ski/snowboard ujeżdżaczy, sporo ekip klubowych. Stąd też utrudnienia na podejściu na Breithorn Plateau w postaci tyczek slalomowych.
„Nic to”, jak zwykł mówić nasz „Mały Rycerz”. Nie ma co marudzić, tylko ostrożnie omijać szusujących i piąć się w górę stromizny stoku. Tempo mamy nawet niezłe. 330m przewyższenia robimy w 1godz. 30 min.
Po przejściu, nienazwanej na mapie przełęczy na 3.796m, osiągany Breithorn Plateau. Gdzieś pomiędzy szczytami Klein Matterhorn a Gobba di Rollin dłuższy postój na uzupełnienie płynów i związanie się liną.
Widoki…cud, miód, malina, bo pogoda nam dopisuje. Humory też. Trochę przerażają te tłumy „walące” na Breithorn. Pocieszeniem jest to, że większość „autobusów” jest już daleko przed nami. A kilka już nawet wraca! Po nocach spać nie mogą czy co?
Przejście Breithorn Plateau nie nastręcza żadnych problemów. Idzie się prawie po płaskim, aż do krzyżówki szlaków (wydeptanych ścieżek dokładniej mówiąc). Tu znów odpoczynek. Uzupełnienie płynów i ocena sytuacji tego co dzieje się na podejściu. A tam nieustanna mijanka na wąskiej stromej ścieżce, zespołów atakujących i schodzących. Trzeba będzie podchodzić ze dwojoną uwagą.
Tym bardziej, że mniej więcej w 1/3 podejścia prowadzącego do zakrętu w prawo na grań szczytową znajduje się, dobrze na szczęście widoczna, szczelina lodowcowa o szerokości ok. 0,5m.
Ruszamy po popasie w górę. Stromo. Wąska ścieżka. Trzeba uważać. Co chwilę przepuszczamy schodzących z góry zdobywców. Czas wejścia dłuży się niemiłosiernie.
Podchodzimy pod szczelinę. Przekraczamy ją pojedynczo, ostrożnie, bezpiecznie…
Dochodzimy do sławnego zakrętu w prawo prowadzącego na grań szczytową Breithorna.
Dlaczego sławnego. No bo widać go bardzo wyraźnie z dołu, gdy się idzie Breithorn Plateau, a jest on, ten zakręt, wyznacznikiem, że na szczyt to już tylko „rzut beretem bez cyplika”, czyli 10-15min.
SZCZYTUJEMY !!!
Wojtek i ja pierwszy raz. Zaznaczam, że zastosowane słowo „szczytujemy” odnosi się w tym przypadku tylko i wyłącznie do zdobycia pierwszego w naszym życiu szczytu o wysokości powyżej 4 tysięcy metrów nad poziomem morza.
Breithorn 4.165m. łaskawie pozwolił nam siebie zdobyć. Ku naszej uciesze i radości nieograniętej. Czy jego? Nie wiem, bo w tym dniu był niemiłosiernie rozdeptywany.
Na szczycie oznaczonym mała trójkątną włoską flagą wieje jak cholera. Silny wiatr nie pozwala na swobodne stanie na nogach. Pomimo raków wbitych mocno w pokrywę śnieżną, chwiejemy się na wietrze jak przysłowiowa osika. Niesione przez wiatr igiełki zmrożonego śniego-lodu wbijają się w policzki, robiąc niezamierzony i wcale nie delikatny peeling twarzy. Siadamy zatem wygodnie i spędzamy kilka małych minut na szczycie. Tylko tyle czasu, by zrobić klika fotek i zgubić (w sensie zsunięcia się na szwajcarską stronę) termos Darka. A taki ładny on ci był… niebieski…
Widoki ze szczytu...mmm...
Schodzimy. Równie ostrożnie jak na wejściu, bo stromizna duża. Postanawiamy nie zatrzymywać się na zejściu (na szczęście podchodzący przepuszczają) tylko zejść na Plateau i tak zrobić dłuższy odpoczynek z sesją zdjęciową.
Dochodzimy do szczeliny. Przekraczamy ją pojedynczo, ostrożnie, bezpiecznie… Jeszcze klika metrów i zasłużony odpoczynek na Plateau.
Nooo… urobiliśmy. Teraz możemy sobie wreszcie pogratulować. Więc sobie gratulujemy.
Zasłużyliśmy na posiłek, ciepłą herbatę (spoko, ja mam termos) i widoki nieziemskie na świat. „Pasiemy” się długo.
Oczy pasiemy również...
Nikt czasu nie liczy, ale chyba z jakieś 45 min. Ok. Czas wracać. Odwiązujemy się z liny, bo tu już bezpiecznie i podążamy w kierunku tej nienazwanej przełęczy między Małym Matterhornem a Gobba di Rollinem.
Na przełęczy pada kolejna ważna decyzja tej wyprawy: wszyscy zgodnie stwierdzamy, że po pierwsze primo nie jesteśmy jeszcze bardzo zmęczeni, po drugie primo jest jeszcze w miarę wczesna pora, by wracać do schroniska, po trzecie primo – idziemy zdobyć Klein Matterhorn 3.883m., a co. No to idziemy…
I tutaj muszę uprzedzić osoby wrażliwe na ekstremalne doznania, cierpiące na lęk wysokości i lęk przestrzeni, ponieważ teraz Szanowny Czytelniku czeka Cię bardzo emocjonujący, ekscytujący, pełen napięć i zwrotów akcji opis „wejścia” w stylu alpejskim, południową ścianą na Mały Matterhorn…
A dlaczego – zapytasz Szanowny Czytelniku – słowo „wejście” napisane zostało w cudzysłowie? A…to się zaraz wyjaśni…
Z przełęczy, tej nienazwanej, do budynków stacji kolejki i stacji narciarskiej na Małym Matterhornie jest chwila, chwilka nawet, czyli 15 min. Siadamy wygodnie na metalowym podeście z gumową wykładziną i zdejmujemy raki. Wszak sam szczyt Klein Matterhorn jest bez lodowca i czapy śnieżnej. Zostawiamy też plecaki, by „wejść” na luzaka, oczywiście bez asekuracji. Przed nami sterczą skalne iglice. Przełamane skały straszą odpadnięciem i runięciem w czeluście szczelin lodowych, niczym ten biedny niebieski termos…Ale co tam – w górę Panowie, w górę, ku szczytowi.
Czas „wejścia” na szczyt iście rekordowy. 5min. …windą. Tak, tak Szanowny Czytelniku, nie mylą Cię Twoje oczka – WINDĄ na 3.883m. Teraz już wiesz, dlaczego słowo „wejście” napisane zostało tak, jak napisane zostało.
Platforma na szczycie dostarcza niezapomnianych widoków. Zarówno i przede wszystkim gór gdzie okiem sięgnąć. Ale i turystów wjeżdżających tu bezpośrednio z Zermatt miło się obserwuje…Japończycy w klapkach, Amerykanie typowo Makdonaldowi, różni, różności „klapkowicze”. Czujemy się jak na Giewoncie. Nie, nie. Sorry. Na Giewont nie dojeżdża kolejka. Szacuj dla wszystkich wchodzących na Giewont.
Klein Matterhorn to w sumie taka dziwna góra. Przewiercona wzdłuż na wylot i z szybem windowym w górę… No ale jakby nie było kolejny 3 tysięcznik na naszym koncie.
Czas wracać. Do schroniska „pędzimy” szybko, bo słońce już dość mocno roztopiło śnieg na lodowcu. Raki się zapadają. Ciężko się idzie. A i trzeba uważać na szczeliny, które zaczynają lekko się otwierać. Na szczęście nie trzeba uważać już na ski/snowboard ujeżdżaczy, bo czas ich na dzisiaj minął.
W schronisku pustki. Mała grupa Francuzów z przewodnikiem, jakaś niemiecka rodzina, dwóch, czy trzech turystów indywidualnych.
Wtłaczamy się do naszej „dziupli”.
Teraz już czuję zmęczenie. Ale nic to. Wszak spełniło się jedno z moim marzeń…Czas więc na niespodziankę dla towarzyszy od liny: koszulki wyprawowe zrobione przeze mnie przed wyjazdem. W tajemnicy „przeszmuglowane” w plecaku, teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Oblewamy zdobycie Breithorna małą buteleczką wina i zakładamy koszulki. Ależ pięknie prezentujemy się podczas kolacji…
Ten dzień miał w sobie coś magicznego. I dużo w nim było rzeczy „pierwszych”: pierwszy nocleg powyżej 3 tysięcy, pierwsze śniadanie powyżej 3 tysięcy, pierwsze wiązanie liną, pierwsze przejście lodowca w zespole (dzięki chłopaki), pierwsze przekraczanie szczeliny lodowcowej, pierwszy wjazd winda na szczyt, no i przede wszystkim mój pierwszy w życiu zdobyty 4-ro tysięcznik… No cóż, kiedyś musiały być te pierwsze razy…
Wybaczcie małą prywatę… Dwa lata temu zmarła moja babcia. To jej poświęciłem trudy wędrówki i zdobycie Breithorna. Ona uczyła mnie piękna tego świata…
Wszystkim czytający powyższe gratuluję cierpliwości do moich wypocin.
I realizujecie swe marzenia, bo warto.