05-12.09.2014. Gorgany, Ukraina. Znów to co kocham :)
Moderatorzy: HalinkaŚ, Moderatorzy
05-12.09.2014. Gorgany, Ukraina. Znów to co kocham :)
Tym razem postanowiłem sprawdzić "klasyczną" drogę w ukraińskie góry: przez Przemyśl i Lwów.
Spotykamy się więc w trójkę: ja, Aśka i Adam na dworcu katowickim w piątkowe popołudnie. Pociąg do Przemyśla o 16.49 – planowo. Ale to pociąg ze Świnoujścia, więc różnie może być.
Ostatecznie okazuje się, że opóźnienie wynosi ledwie 20 minut, więc koło 17.20 rozpoczynamy naszą przygodę. Dokładnie o 23.59 wysiadamy w Przemyślu. Tam się okazuje, że mamy dziurę komunikacyjną: najbliższy bus do Medyki jest koło 7 rano. Jest co prawda jakiś wynalazek InterCity o 2 w nocy, ale bilet kosztuje stówkę, więc dajemy sobie spokój. Próba rozłożenia karimatów na dworcu skutkuje szybką interwencją ochroniarza, że: "To nie hotel". Przenosimy się więc do przydworcowego baru. Tam zamawiamy coś w rodzaju ciepłej kolacji, by po konsumpcji posiedzieć przy stoliku. Niestety – pani bufetowa orzekła, że bar to nie noclegownia, więc jak nie zamawiamy kolejnych dań to mamy się wynosić. Wracamy do kolejowej poczekalni i tam na krzesełkach w pozycji półsiedząco/leżącej jakoś doczekujemy świtu. O 7 rano rusza pierwszy bus do Medyki.
Tu pierwsza lekcja: z wyjazdem z domu trzeba celować tak, by w Przemyślu lądować nad ranem – a najlepiej w piątek a nie w sobotę. Ale o tym dalej.
Z Przemyśla do Medyki jest ok. 16 km. Bus jedzie pół godziny i kosztuje 2 zł. W kantorze na lokalnym targu kupujeny walutę ( 4 hrywny za 1 zł – więc po oficjalnym kursie NBP ). W zasięgu wzroku jest terminal graniczny, pusty o tej porze.
Odprawa błyskawiczna i bezproblemowa. W Szeginii - po ukraińskiej stronie - zaczepia nas naciągacz: podwózka do Lwowa za 20 zł. Do Lwowa z Szeginii jest 70 km. Na ukraińskie warunki to zdzierstwo, ale po naszych cenach – do przyjęcia. Tym bardziej, że zależy mi na czasie. Po godzinie lądujemy we Lwowie na dworcu kolejowym. Jest 9.00. Ale na Ukrainie mamy strefę czasową +1, więc wg lokalnego czasu jest 10.00. Rozsiadamy się w przydworcowym barze na ciepłe śniadanie w postaci dość smacznych kebabów i całkiem aromatycznej kawie.
Adam i Aśka – mający pierwszą w życiu styczność z ukraińskimi realiami – są zszokowani tamtejszymi cenami. W sensie: że tak tanio. Potem przenosimy się z całym majdanem na pobliski skwerek i idę na dworzec rozpoznać opcje transportowe. Po konsultacji z kasjerkami wracam na skwerek wzbogacony o informację, że za 10 minut rusza marszrutka do Iwano-Frankiwska ( przed wojną: Stanisławów. Siedziba rodu Potockich ).
Z biegiem kilometrów okazało się, że marszrutka jedzie jakąś drogą masakrycznie okrężną – przez przeraźliwe zadupia - gdzie sporadyczne fragmenty asfaltu dają odrobinę wytchnienia od nieustannej trzęsawki. Ale dzięki temu moi towarzysze podróży ( będący pierwszy raz na Ukrainie ) mieli całe 4 godziny czasu, by gruntownie ( nomen-omen ) zapoznać się ze stanem ukraińskich dróg .
W końcu koło 15.00 docieramy do I-F. Zasięgam języka w dyspozytorni i dowiaduję się, że na stanowisku stoi marszrutka do miasta Nadwirnia. Konkretnie: to gdzieś dalej, ale przez Nadwirnię, a to nam po drodze. Ładujemy się więc. W Nadwirni lądujemy na dworcu autobusowym koło 16.00, który jest na obrzeżach miasta. Żywego ducha w okolicy. Na szczęście po paru minutach pojawia się para turystów ukraińskich. Wymiana zdań i służą nam pomocą: prowadzą na skróty do centrum miasta,
pokazują gdzie jest bankomat, supermarket i przystanek marszrutek w kierunku Bystricy. Okazuje się, że busik do Bystricy ma być o 17.30. Wreszcie mamy trochę czasu i nie musimy się spieszyć z przesiadkami. Zaliczamy więc na bogato supermarket i z rozkoszą spijamy zakupione tam produkty
Kwadrans przed 17.00 marszrutki nie widać – w serca zakrada się lekki niepokój. O 17.00 niepokój przyjmuje poważną postać. O 17.15 zaczynam zasięgać języka u tubylców. Wieści są zachwycające: ta ostatnia sobotnia marszrutka zapewne nie przyjedzie, bo.......kierowcy się nie chce.
Ot: taki lokalny folklor
Na szczęście dla nas – chciało się kierowcy marszrutki do wioski Pasiczna. To raptem 16 km od Bystricy, więc wsiadamy. W Pasicznej lądujemy już o zmroku. A dalej: czarna dupa.
Tu drugi wniosek: jak rok temu w drodze na Czarnohorę też w w sobotnie późne popołudnie utkwiliśmy w mieście Rachiw, bo nie było dalszej komunikacji. Więc: jadąc na Ukrainę trzeba brać urlop już na piątek, by w dzień roboczy bez problemów komunikacyjnych dotrzeć na miejsce początku szlaku – gdziekolwiek by był.
Ruszamy z buta z Pasicznej drogą w kierunku Bystricy. Po drodze rozglądamy się za jakimś przyjaznym miejscem na biwak, ale też nieśmiało oglądamy się za siebie, czy jaki stop się nie przydarzy. Bardzo nieśmiało, bo to sobota wieczór – i każdy, kto miał do domu dojechać to już dawno dojechał. No ale oglądamy się, bo a nóż się przydarzy.
Przydarzył się
Po jakichś 3 kilometrach dogonił nas autostop: furmanka wyładowana sianem. Chłopcy na furze zagadali: skąd my i dokąd? Jak się dowiedzieli to zaproponowali podwózkę. Co prawda tylko kilometr, ale zawsze to coś .
Konik dostojnie człapał stępa, więc okazało się, że kilometr to dość czasu, by zawrzeć bliższą zanjomość. Nim ten kilometr minął to Wasyl zaproponował nam nocleg w swoim "domku gościnnym". Propozycję przyjęliśmy bez wahania. Co prawda to nie Hilton, ale przynajmniej nie trzeba było namiou rozkładać. Wasyl nas rozgościł i przeprosił, że musi iść, bo w domu czeka sama 4-letnia córka ( żona gdzieś w pracy ). Ale obiecał, że wkrótce wróci.
No i wrócił. Przyniósł 4-litrową bańkę "prawdziwego krowiego mleka". Zaiste prawdziwe: geste, tłuste, śmietana sama osiadała na ściankach. Mniaaaaammmmm Odżyły wspomnienia z dzieciństwa, gdy każde wakacje spędzałem u babci na wsi – i tam wtedy to "prawdziwe mleko prosto od krowy" było czymś powszednim. Przy tym – to nasze kartonowe tzw: "mleko UHT" to co najwyzej barwiona na biało woda.
Nasz "domek gościnny":
W ramach podzięki poczęstowaliśmy Wasyla zakupioną w Nadwirnii cytrynówką. Rozczulił się chłopak i zaczął opowiadać historie rodzinne: że żona pracuje gdzieś daleko w supermarkecie na kasie, że on miesiącami robi w przemyśle naftowym na północnej Syberii, że ma śliczną córkę, w której jest na zabój zakochany......itp itd rzeczy, które mu na duszy leżały. Fotki pokazywał z komórki. Córcia faktycznie godna ojcowskich uczuć, żona warta grzechu. Najciekawszy był filmik z tej syberyjskiej bazy, na którym niedźwiedzie próbowały się do bazy dostać, bo tam dobre papu ( latem ) i ten z ujęciem termometru ( zimą ) na którym słupek rtęci pokazuje minus 53 st. Celsjusza
c.d.n. jutro.
Spotykamy się więc w trójkę: ja, Aśka i Adam na dworcu katowickim w piątkowe popołudnie. Pociąg do Przemyśla o 16.49 – planowo. Ale to pociąg ze Świnoujścia, więc różnie może być.
Ostatecznie okazuje się, że opóźnienie wynosi ledwie 20 minut, więc koło 17.20 rozpoczynamy naszą przygodę. Dokładnie o 23.59 wysiadamy w Przemyślu. Tam się okazuje, że mamy dziurę komunikacyjną: najbliższy bus do Medyki jest koło 7 rano. Jest co prawda jakiś wynalazek InterCity o 2 w nocy, ale bilet kosztuje stówkę, więc dajemy sobie spokój. Próba rozłożenia karimatów na dworcu skutkuje szybką interwencją ochroniarza, że: "To nie hotel". Przenosimy się więc do przydworcowego baru. Tam zamawiamy coś w rodzaju ciepłej kolacji, by po konsumpcji posiedzieć przy stoliku. Niestety – pani bufetowa orzekła, że bar to nie noclegownia, więc jak nie zamawiamy kolejnych dań to mamy się wynosić. Wracamy do kolejowej poczekalni i tam na krzesełkach w pozycji półsiedząco/leżącej jakoś doczekujemy świtu. O 7 rano rusza pierwszy bus do Medyki.
Tu pierwsza lekcja: z wyjazdem z domu trzeba celować tak, by w Przemyślu lądować nad ranem – a najlepiej w piątek a nie w sobotę. Ale o tym dalej.
Z Przemyśla do Medyki jest ok. 16 km. Bus jedzie pół godziny i kosztuje 2 zł. W kantorze na lokalnym targu kupujeny walutę ( 4 hrywny za 1 zł – więc po oficjalnym kursie NBP ). W zasięgu wzroku jest terminal graniczny, pusty o tej porze.
Odprawa błyskawiczna i bezproblemowa. W Szeginii - po ukraińskiej stronie - zaczepia nas naciągacz: podwózka do Lwowa za 20 zł. Do Lwowa z Szeginii jest 70 km. Na ukraińskie warunki to zdzierstwo, ale po naszych cenach – do przyjęcia. Tym bardziej, że zależy mi na czasie. Po godzinie lądujemy we Lwowie na dworcu kolejowym. Jest 9.00. Ale na Ukrainie mamy strefę czasową +1, więc wg lokalnego czasu jest 10.00. Rozsiadamy się w przydworcowym barze na ciepłe śniadanie w postaci dość smacznych kebabów i całkiem aromatycznej kawie.
Adam i Aśka – mający pierwszą w życiu styczność z ukraińskimi realiami – są zszokowani tamtejszymi cenami. W sensie: że tak tanio. Potem przenosimy się z całym majdanem na pobliski skwerek i idę na dworzec rozpoznać opcje transportowe. Po konsultacji z kasjerkami wracam na skwerek wzbogacony o informację, że za 10 minut rusza marszrutka do Iwano-Frankiwska ( przed wojną: Stanisławów. Siedziba rodu Potockich ).
Z biegiem kilometrów okazało się, że marszrutka jedzie jakąś drogą masakrycznie okrężną – przez przeraźliwe zadupia - gdzie sporadyczne fragmenty asfaltu dają odrobinę wytchnienia od nieustannej trzęsawki. Ale dzięki temu moi towarzysze podróży ( będący pierwszy raz na Ukrainie ) mieli całe 4 godziny czasu, by gruntownie ( nomen-omen ) zapoznać się ze stanem ukraińskich dróg .
W końcu koło 15.00 docieramy do I-F. Zasięgam języka w dyspozytorni i dowiaduję się, że na stanowisku stoi marszrutka do miasta Nadwirnia. Konkretnie: to gdzieś dalej, ale przez Nadwirnię, a to nam po drodze. Ładujemy się więc. W Nadwirni lądujemy na dworcu autobusowym koło 16.00, który jest na obrzeżach miasta. Żywego ducha w okolicy. Na szczęście po paru minutach pojawia się para turystów ukraińskich. Wymiana zdań i służą nam pomocą: prowadzą na skróty do centrum miasta,
pokazują gdzie jest bankomat, supermarket i przystanek marszrutek w kierunku Bystricy. Okazuje się, że busik do Bystricy ma być o 17.30. Wreszcie mamy trochę czasu i nie musimy się spieszyć z przesiadkami. Zaliczamy więc na bogato supermarket i z rozkoszą spijamy zakupione tam produkty
Kwadrans przed 17.00 marszrutki nie widać – w serca zakrada się lekki niepokój. O 17.00 niepokój przyjmuje poważną postać. O 17.15 zaczynam zasięgać języka u tubylców. Wieści są zachwycające: ta ostatnia sobotnia marszrutka zapewne nie przyjedzie, bo.......kierowcy się nie chce.
Ot: taki lokalny folklor
Na szczęście dla nas – chciało się kierowcy marszrutki do wioski Pasiczna. To raptem 16 km od Bystricy, więc wsiadamy. W Pasicznej lądujemy już o zmroku. A dalej: czarna dupa.
Tu drugi wniosek: jak rok temu w drodze na Czarnohorę też w w sobotnie późne popołudnie utkwiliśmy w mieście Rachiw, bo nie było dalszej komunikacji. Więc: jadąc na Ukrainę trzeba brać urlop już na piątek, by w dzień roboczy bez problemów komunikacyjnych dotrzeć na miejsce początku szlaku – gdziekolwiek by był.
Ruszamy z buta z Pasicznej drogą w kierunku Bystricy. Po drodze rozglądamy się za jakimś przyjaznym miejscem na biwak, ale też nieśmiało oglądamy się za siebie, czy jaki stop się nie przydarzy. Bardzo nieśmiało, bo to sobota wieczór – i każdy, kto miał do domu dojechać to już dawno dojechał. No ale oglądamy się, bo a nóż się przydarzy.
Przydarzył się
Po jakichś 3 kilometrach dogonił nas autostop: furmanka wyładowana sianem. Chłopcy na furze zagadali: skąd my i dokąd? Jak się dowiedzieli to zaproponowali podwózkę. Co prawda tylko kilometr, ale zawsze to coś .
Konik dostojnie człapał stępa, więc okazało się, że kilometr to dość czasu, by zawrzeć bliższą zanjomość. Nim ten kilometr minął to Wasyl zaproponował nam nocleg w swoim "domku gościnnym". Propozycję przyjęliśmy bez wahania. Co prawda to nie Hilton, ale przynajmniej nie trzeba było namiou rozkładać. Wasyl nas rozgościł i przeprosił, że musi iść, bo w domu czeka sama 4-letnia córka ( żona gdzieś w pracy ). Ale obiecał, że wkrótce wróci.
No i wrócił. Przyniósł 4-litrową bańkę "prawdziwego krowiego mleka". Zaiste prawdziwe: geste, tłuste, śmietana sama osiadała na ściankach. Mniaaaaammmmm Odżyły wspomnienia z dzieciństwa, gdy każde wakacje spędzałem u babci na wsi – i tam wtedy to "prawdziwe mleko prosto od krowy" było czymś powszednim. Przy tym – to nasze kartonowe tzw: "mleko UHT" to co najwyzej barwiona na biało woda.
Nasz "domek gościnny":
W ramach podzięki poczęstowaliśmy Wasyla zakupioną w Nadwirnii cytrynówką. Rozczulił się chłopak i zaczął opowiadać historie rodzinne: że żona pracuje gdzieś daleko w supermarkecie na kasie, że on miesiącami robi w przemyśle naftowym na północnej Syberii, że ma śliczną córkę, w której jest na zabój zakochany......itp itd rzeczy, które mu na duszy leżały. Fotki pokazywał z komórki. Córcia faktycznie godna ojcowskich uczuć, żona warta grzechu. Najciekawszy był filmik z tej syberyjskiej bazy, na którym niedźwiedzie próbowały się do bazy dostać, bo tam dobre papu ( latem ) i ten z ujęciem termometru ( zimą ) na którym słupek rtęci pokazuje minus 53 st. Celsjusza
c.d.n. jutro.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
zaczyna się nieźle
https://picasaweb.google.com/110344506389073663651
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
http://hanyswpodrozach.blogspot.com/
"Szanowny Prezydencie. Błogosławione łono, które Ciebie nosiło i piersi, które ssałeś"
Będę pilnie śledził temat!
Drobna prośba: mógłbyś podawać ceny marszrutek pomiędzy niektórymi miejscowościami (głównie chodzi mi o te dłuższe odcinki)? Pozwoli mi to ocenić, czy na Ukrainie warto bawić się w autostop
Drobna prośba: mógłbyś podawać ceny marszrutek pomiędzy niektórymi miejscowościami (głównie chodzi mi o te dłuższe odcinki)? Pozwoli mi to ocenić, czy na Ukrainie warto bawić się w autostop
"It is hard to fail, but it is worse never to have tried to succeed." Theodore Roosevelt
http://tomaszplaszczyk.pl/
http://tomaszplaszczyk.pl/
Ci naciągacze na granicy to chyba norma. W tamtym roku też nagabywali, ale jak wielu dowiedziało się że chcemy dostać się na Sambor to od razu odpuszczali, jak się okazało z powodu fatalnej drogi, gdzie w niektórych miejscach nie było w ogóle asfaltu... A ceny czasami zadziwiające dla nas np. za bilet na elektriczke z Kostryni do Sambora (jakieś 100-150km) bilet kosztował nas jakieś 3-4 zł.
Kurcze, już zaczynam żałować tego wyjazdu....
Kurcze, już zaczynam żałować tego wyjazdu....
KARPACKIE ŚCIEŻKI - blog - http://karpackiesciezki.blogspot.com
Hi No akurat w przypadku tej relacji chodzi o czas a nie modę. Nie mam kiedy napisać całości w jednym kawałku. Ale są duże szanse, że dziś wieczór zapodam dalszy ciąg, choć nie wiem czy dam radę całą resztę.PiotrekP pisze:W modzie seriale,
Teraz też na chwilę tu zaglądam po pracy bo zaraz muszę śmigać na wywiadówkę.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Proszę bardzo:Tomek.P pisze:Drobna prośba: mógłbyś podawać ceny marszrutek pomiędzy niektórymi miejscowościami
Lwów - Szeginia 70 km - 28 hrywien ( 7 zł )
Lwów - Iwano-Frankiwsk 160 km ( w tamtą stronę, ale to jakaś strasznie okrężna droga była ) - 62 hrywny ( 15,5 zł )
Iwano-Frankiwsk - Lwów 123 km ( normalna droga ) - 50 hrywien ( 12,5 zł )
Iwano-Frankiwsk - Nadwirnia, nie pamiętam ile km ale jechaliśmy coś koło godziny - 15 hrywien ( 3,75 zł )
Osmołoda - Kałusz 2 godz. jazdy - 30 hrywien ( 7,5 zł )
Kałusz - Iwano-Frankiwsk pół godziny jazdy - 10 hrywien ( 2,5 zł )
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Niedzielny poranek. Pobudka o 7.00 ale guzdramy się nieco, jeszcze Wasyl wpadł upewnić się, czy dobrze nam się spało. W końcu koło 9.00 wychodzimy na drogę i ruszamy w kierunku Bystricy wyglądając jakiegoś stopa. Po 2-3 km zatrzymuje się auto i podrzuca nas do Zelenej. Ze 5 km do przodu Znów ruszamy – i znów ze 2-3 km dreptania, aż w końcu dogania nas poranna marszrutka z Nadwirnej do Bystricy. Wreeeeeszcie
Małe rozpoznanie terenu i w końcu ruszamy na szlak. Jest 10.30.
Pogoda ślicznie słoneczna, a na szlaku zaskakująco dużo turystów jak na tą porę roku. Pamiętam, że rok temu w Czarnohorze wiało pustkami. Szlaki w Gorganach są bardzo dobrze oznaczone – nie ustępują poziomem szlakom beskidzkim. Przy każdym skrzyżowaniu szlaków jest dodatkowo schematyczna mapka z okolicznymi szlakami i rozpiską godzinowo-kilometrową. Na upartego można by tam chodzić bez mapy. Z biegiem czasu droga powoli zamienia się w "normalną" górską ścieżkę. Ładnych parę kilometrów idziemy lekko pod górę, ale w końcu trzeba gdzieś zrobić wysokość. Gdy dochodzimy do miejsca, gdzie zaczyna się konkretne "pod górkę" robimy sobie pierwszy popas.
Z tego miejsca widać już Korotkan, który daje nam wyobrażenie jakie widoki nas czekają u góry.
Sam Korotkan szlak akurat omija trawersując zbocze, ale inne pagórki mają podobne ukształtowanie. Gorgany są nieco wyższe od Beskidów: Chodzi się po wysokościach 1400-1800 metrów, ale rysy mają łagodne – jak w Beskidach czy Bieszczadach. Tyle tylko, że ta wysokość powoduje, że grzbiety pasm nie są porośnięte lasem, ale mają taki charaktre bieszczadzko-zachodniotatrzański: kosodrzewina, rozległe połoniny, a w wyższych partiach turnie. Efekt: nieograniczone widoki
W przyzwoitym czasie - mimo ciężkich plecaków - docieramy na pierwszą na naszej drodze połoninę: Bojaryńską. I od razu robi się pięknie
Nieco dalej Połonina Negrowa,
a za nią Połonina Ruszczyna.
Na niej zaplanowaliśmy nocleg. Doszliśmy tam w 6 godzin – pół godziny szybciej niż wskazania na szlakowskazach. To cieszy, bo ci tyryści z Nadwirnej mówili nam, że oznakowania są niedoszacowane i czasy trzeba mnożyć x 1,5.
Ślicznie tam, kilka strumyków i źródełek. Blisko kosówka i las – więc z opałem nie ma problemu. No i teren osłonięty od wiatru.
Zmęczeni nieco wędrówką najpierw fundujemy sobie chwilę relaksu i obiad, a dopiero potem rozkładamy namiot i wybieramy się pozbierać opał na ognisko. Do zmierzchu jeszcze daleko, więc ruszamy się w bardzo relaksowym tempie Nieopodal pasterze przeganiają stada krów:
Gdy odeszło ostatnie - na połoninie robi się cicho. Jesteśmy tylko my i jakaś parka Ukraińców, którzy rozbili biwak kilkadziesiąt metrów od nas. Jeszcze o zmierzchu doszedł jeden turysta – popytał mnie o czas dojścia do Bystricy i zdecydował, że też tu przenocuje.
Nadszedł ciepły wieczór. Rozciągnięci na karimatach chłonęliśmy magię ogniska, cichego lasu, jeszcze cichszych gwiazd. No i przy okazji chłonęliśmy też tamtejszą wódeczkę
Spać poszliśmy dość późno, ale nie spieszyło nam się i z góry założyliśmy, że nazajutrz nie będziemy wstawali "z kurami".
Poniedziałek. Chmur przybyło, ale nadal jest ciepło i przyjemnie. Czekając aż namiot obeschnie z rosy celebrujemy śniadanie i pakujemy plecaki. W końcu ruszamy jak dnia poprzedniego: o 10.30.
Przed nami główny punkt programu: Wlk. Sywula: najwyższy szczyt pasma Gorganów – 1836 npm.
Zaczyna się solidnie ostre podejście – przed nami 400 m przewyższenia. Przez las idzie się spokojnie, ale po dojściu do piętra kosodrzewiny robi się trudniej. Co prawda nachylenie terenu zmalało, ale kosówka jest gęsta, ścieżka wąska i trzeba siłą pokonywać opór gałęzi.
Ale w końcu wychodzimy ponad kosówkę i........nagroda
A szczyt Małej Sywuli już w zasięgu ręki. Wkrótce się na nim meldujemy.
I uczta
Po parunastu minutach odpoczynku i sesji foto ruszamy na Wielką, która z tego miejsca jest na wyciągnięcie ręki.
Jeszcze trochę – i już
Tu dłuższy popas. Ale w końcu trzeba iść dalej. Przed nami jeszcze Łopuszna, Boriewka, potem długie zejście a za nim długie podejście na Igrowiec i Wysoką.
Dopiero z Łopusznej widać ile wysokości musimy stracić, by ją potem odzyskać. Ten odcinek szlaku jest mocno męczący, bo sporo tam różnic wysokości. W końcu koło 15.00 dochodzimy do Przełęczy Boriewka. Tu trzeba wysoko głowę zadzierać by spojrzeć na Igrowiec.
Szacunek sił i decyzja – odpuszczamy sobie i schodzimy już prosto w dół do Osmołody. To i tak 4 godziny i 14 km jeszcze. Na dziś wystarczy.
Igrowiec i Wysoką zrobimy sobie na lekko nazajutrz.
W takim razie: przerwa obiadowa. Zeszło koło godziny i w końcu o 16.00 ruszamy żółtym szlakiem w dół. Nie uszliśmy 100 metrów, jak na skraju lasu nastąpiła katastrofa: Adam źle nastąpił i zrobił sobie coś niedobrego ze stawem skokowym.
W pierwszej chwili zmroziło mnie, że to skręcenie czy zwichnięcie kostki. Ale po kilunastu minutach spróbował stanąć na nogi, przenieść ciężar na tą kontuzjowaną i orzekł, że da radę iść. No to OK. Wyjąłem z apteczki bandaż elastyczny, by nieco usztywnić staw i powoli – baaaaaardzo powoli – zaczęliśmy schodzić. Ten szlak jest trudny: wąska ścieżka, mocno zarośnięta i zakamieniona, trawersująca ostro nachylone zbocze. Na zdrowych nogach trudno się szło, a co dopiero z uszkodzoną kostką – długie kilometry.
Czas mijał, powoli zaczęło się ściemniać a za rzeczką w dolinie na przeciwległym wzgórzu porykiwał niedźwiedź. No ale nijak nie szło przyspieszyć. W końcu – przy ostatnich promieniach zmierzchu dotarliśmy do drogi. Tu już było szeroko, równo i po prostym. To donrze, bo po ciemku na tej wąskiej ścieżce to nogi można by było połamać. Za kilometr wiata – zmęczony Adam nieśmiało wspomina, by tu może przekimać, ale pomrukujący w pobliżu misio zniechęca nas do tego pomysłu.
Jeszcze 6 km. Nadjeżdza "liesowóz", ale nie ma miejsca. Kierowca mocno zafrasowany przeprasza nas, ale faktycznie nie mamy się gdzie wcisnąć. Musimy iść dalej. No to idziemy. Po 5 kilometrach doganiamy "liesowóz" Złapał gumę. Kierowca pociesza nas, że zostało już tylko 1,5 km – i daje nam namiar na nocleg. Do Osmołody docieramy w końcu o 23.00 – po 7 godzinach, zamiast 4. szukamy tej noclegowni i dokładnie jak powiedział znajdujemy. A to co znaleźliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Osmołoda to wioseczka na totalnym końcu świata – gdzie "psy dupami szczekają". A tu proszę:
Z dziką rozkoszą wbijamy się w luksusy, gorący prysznic, kilka piwek i nyny
c.d.n.
Małe rozpoznanie terenu i w końcu ruszamy na szlak. Jest 10.30.
Pogoda ślicznie słoneczna, a na szlaku zaskakująco dużo turystów jak na tą porę roku. Pamiętam, że rok temu w Czarnohorze wiało pustkami. Szlaki w Gorganach są bardzo dobrze oznaczone – nie ustępują poziomem szlakom beskidzkim. Przy każdym skrzyżowaniu szlaków jest dodatkowo schematyczna mapka z okolicznymi szlakami i rozpiską godzinowo-kilometrową. Na upartego można by tam chodzić bez mapy. Z biegiem czasu droga powoli zamienia się w "normalną" górską ścieżkę. Ładnych parę kilometrów idziemy lekko pod górę, ale w końcu trzeba gdzieś zrobić wysokość. Gdy dochodzimy do miejsca, gdzie zaczyna się konkretne "pod górkę" robimy sobie pierwszy popas.
Z tego miejsca widać już Korotkan, który daje nam wyobrażenie jakie widoki nas czekają u góry.
Sam Korotkan szlak akurat omija trawersując zbocze, ale inne pagórki mają podobne ukształtowanie. Gorgany są nieco wyższe od Beskidów: Chodzi się po wysokościach 1400-1800 metrów, ale rysy mają łagodne – jak w Beskidach czy Bieszczadach. Tyle tylko, że ta wysokość powoduje, że grzbiety pasm nie są porośnięte lasem, ale mają taki charaktre bieszczadzko-zachodniotatrzański: kosodrzewina, rozległe połoniny, a w wyższych partiach turnie. Efekt: nieograniczone widoki
W przyzwoitym czasie - mimo ciężkich plecaków - docieramy na pierwszą na naszej drodze połoninę: Bojaryńską. I od razu robi się pięknie
Nieco dalej Połonina Negrowa,
a za nią Połonina Ruszczyna.
Na niej zaplanowaliśmy nocleg. Doszliśmy tam w 6 godzin – pół godziny szybciej niż wskazania na szlakowskazach. To cieszy, bo ci tyryści z Nadwirnej mówili nam, że oznakowania są niedoszacowane i czasy trzeba mnożyć x 1,5.
Ślicznie tam, kilka strumyków i źródełek. Blisko kosówka i las – więc z opałem nie ma problemu. No i teren osłonięty od wiatru.
Zmęczeni nieco wędrówką najpierw fundujemy sobie chwilę relaksu i obiad, a dopiero potem rozkładamy namiot i wybieramy się pozbierać opał na ognisko. Do zmierzchu jeszcze daleko, więc ruszamy się w bardzo relaksowym tempie Nieopodal pasterze przeganiają stada krów:
Gdy odeszło ostatnie - na połoninie robi się cicho. Jesteśmy tylko my i jakaś parka Ukraińców, którzy rozbili biwak kilkadziesiąt metrów od nas. Jeszcze o zmierzchu doszedł jeden turysta – popytał mnie o czas dojścia do Bystricy i zdecydował, że też tu przenocuje.
Nadszedł ciepły wieczór. Rozciągnięci na karimatach chłonęliśmy magię ogniska, cichego lasu, jeszcze cichszych gwiazd. No i przy okazji chłonęliśmy też tamtejszą wódeczkę
Spać poszliśmy dość późno, ale nie spieszyło nam się i z góry założyliśmy, że nazajutrz nie będziemy wstawali "z kurami".
Poniedziałek. Chmur przybyło, ale nadal jest ciepło i przyjemnie. Czekając aż namiot obeschnie z rosy celebrujemy śniadanie i pakujemy plecaki. W końcu ruszamy jak dnia poprzedniego: o 10.30.
Przed nami główny punkt programu: Wlk. Sywula: najwyższy szczyt pasma Gorganów – 1836 npm.
Zaczyna się solidnie ostre podejście – przed nami 400 m przewyższenia. Przez las idzie się spokojnie, ale po dojściu do piętra kosodrzewiny robi się trudniej. Co prawda nachylenie terenu zmalało, ale kosówka jest gęsta, ścieżka wąska i trzeba siłą pokonywać opór gałęzi.
Ale w końcu wychodzimy ponad kosówkę i........nagroda
A szczyt Małej Sywuli już w zasięgu ręki. Wkrótce się na nim meldujemy.
I uczta
Po parunastu minutach odpoczynku i sesji foto ruszamy na Wielką, która z tego miejsca jest na wyciągnięcie ręki.
Jeszcze trochę – i już
Tu dłuższy popas. Ale w końcu trzeba iść dalej. Przed nami jeszcze Łopuszna, Boriewka, potem długie zejście a za nim długie podejście na Igrowiec i Wysoką.
Dopiero z Łopusznej widać ile wysokości musimy stracić, by ją potem odzyskać. Ten odcinek szlaku jest mocno męczący, bo sporo tam różnic wysokości. W końcu koło 15.00 dochodzimy do Przełęczy Boriewka. Tu trzeba wysoko głowę zadzierać by spojrzeć na Igrowiec.
Szacunek sił i decyzja – odpuszczamy sobie i schodzimy już prosto w dół do Osmołody. To i tak 4 godziny i 14 km jeszcze. Na dziś wystarczy.
Igrowiec i Wysoką zrobimy sobie na lekko nazajutrz.
W takim razie: przerwa obiadowa. Zeszło koło godziny i w końcu o 16.00 ruszamy żółtym szlakiem w dół. Nie uszliśmy 100 metrów, jak na skraju lasu nastąpiła katastrofa: Adam źle nastąpił i zrobił sobie coś niedobrego ze stawem skokowym.
W pierwszej chwili zmroziło mnie, że to skręcenie czy zwichnięcie kostki. Ale po kilunastu minutach spróbował stanąć na nogi, przenieść ciężar na tą kontuzjowaną i orzekł, że da radę iść. No to OK. Wyjąłem z apteczki bandaż elastyczny, by nieco usztywnić staw i powoli – baaaaaardzo powoli – zaczęliśmy schodzić. Ten szlak jest trudny: wąska ścieżka, mocno zarośnięta i zakamieniona, trawersująca ostro nachylone zbocze. Na zdrowych nogach trudno się szło, a co dopiero z uszkodzoną kostką – długie kilometry.
Czas mijał, powoli zaczęło się ściemniać a za rzeczką w dolinie na przeciwległym wzgórzu porykiwał niedźwiedź. No ale nijak nie szło przyspieszyć. W końcu – przy ostatnich promieniach zmierzchu dotarliśmy do drogi. Tu już było szeroko, równo i po prostym. To donrze, bo po ciemku na tej wąskiej ścieżce to nogi można by było połamać. Za kilometr wiata – zmęczony Adam nieśmiało wspomina, by tu może przekimać, ale pomrukujący w pobliżu misio zniechęca nas do tego pomysłu.
Jeszcze 6 km. Nadjeżdza "liesowóz", ale nie ma miejsca. Kierowca mocno zafrasowany przeprasza nas, ale faktycznie nie mamy się gdzie wcisnąć. Musimy iść dalej. No to idziemy. Po 5 kilometrach doganiamy "liesowóz" Złapał gumę. Kierowca pociesza nas, że zostało już tylko 1,5 km – i daje nam namiar na nocleg. Do Osmołody docieramy w końcu o 23.00 – po 7 godzinach, zamiast 4. szukamy tej noclegowni i dokładnie jak powiedział znajdujemy. A to co znaleźliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Osmołoda to wioseczka na totalnym końcu świata – gdzie "psy dupami szczekają". A tu proszę:
Z dziką rozkoszą wbijamy się w luksusy, gorący prysznic, kilka piwek i nyny
c.d.n.
Nieważne: gdzie. Ważne: z kim
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
"Lepiej się w życiu wygłupiać niż wymądrzać" ( ktoś tam )
"Ludzie są coraz lepsi - w udawaniu coraz lepszych" ( też ktoś tam )
Urzekająca zastawa!Grochu pisze:No i przy okazji chłonęliśmy też tamtejszą wódeczkę
A góry jak marzenie! Dawaj dalej
A Ty myślisz, że skąd się ta moda wzięła, jak nie z braku czasu na jednorazową całość?!Grochu pisze:No akurat w przypadku tej relacji chodzi o czas a nie modę. Nie mam kiedy napisać całości w jednym kawałku.
Cudowne widoki, kurcze, a pomyśleć, że mogłem być tam z wami. Czy robiliście tą rundkę dookoła tego rezerwatu przyrody nad Bystrzycą?
No proszę nie sądziłem, że w Gorganach można się zapłać na takie luksusowe kwatery; toż to już całkiem Europa
ps. pomysłowy kieliszek; dobrze znać taki patent
No proszę nie sądziłem, że w Gorganach można się zapłać na takie luksusowe kwatery; toż to już całkiem Europa
ps. pomysłowy kieliszek; dobrze znać taki patent
KARPACKIE ŚCIEŻKI - blog - http://karpackiesciezki.blogspot.com